Obrońcy Światła

Rozdział VI


Wrogowie dalsi i bliżsi



   Rano Ethereal wyglądał już całkiem normalnie. W każdym razie na tyle normalnie, na ile może wyglądać niewyspany nastolatek, który całą noc spędził na zmienianiu powolutku swoich cech zewnętrznych, by wyglądać jak przed „wypadkiem”, bo tak zaczął nazywać swoje spotkanie z Władcą Pogody.
   Nie zamierzał zostawać jego uczniem. Mowy nie ma! Skoro samemu udało mu się jakoś wrócić do swojej postaci, to sam sobie poradzi, jeśli przypadkowo znów się zmieni. A wątpił, by to się stało. Przecież umiał się kontrolować. Wystarczy tylko zachować spokój.
   Tak w każdym razie myślał na początku. W szkole nie działo się nic ciekawego, te same nudne lekcje co zawsze. W połowie odbyło się jakieś spotkanie na temat bezpieczeństwa, które nie bardzo go interesowało, bo widział to już tyle razy, że właściwie mógł przewidzieć co nauczyciel prowadzący to wszystko zaraz powie.
   Potem postanowił wybrać się z Vailą na przechadzkę po mieście. A raczej to ona tak postanowiła, miało to być zadośćuczynienie za jego karygodne zachowanie poprzedniego dnia. Z początku chciał protestować i się wytłumaczyć, ale ugryzł się w język. Zdawał sobie sprawę, że tylko pogrążyłby się jeszcze bardziej, więc siedział cicho.
   Spacerowali. Po prostu spacerowali. Vaila od czasu do czasu przystawała przy jakiejś witrynie sklepowej i wpatrywała się w to co było na wystawie za szybą – zawsze były to albo słodycze, albo sukienki. Jednak nic nie kupowała, nie dlatego, że nie miała pieniędzy, po prostu nie była rozrzutna. Poza tym wątpił, by którejkolwiek z tych rzeczy chciała, raczej tylko wszystko podziwiała z odległości. Kiedyś, jeszcze na początku ich znajomości, kupił jej jedną z tych sukienek ze sklepu, za co zarobił po głowie. Więcej już nie zamierzał tego robić.
   Tak sobie po prostu błądzili po mieście, nie robiąc nic szczególnego, tylko po prostu sobie będąc. Vaila nie wymagała od niego, żeby się ubrał w garnitur, wystroił jak nie wiadomo kto i zabrał ją do restauracji, gdzie wydaliby miliony na to, żeby dostać kawałek ozdobionego jedzenia na wielkim talerzu. Nie chciała, żeby Ethereal deklamował jej poezję, tworzył ją dla niej, żeby codziennie obsypywał ją kwiatami i czułymi słówkami. Pewnie też z tego właśnie powodu z nią chodził. Czasem się na niego złościła. Czasem się kłócili. Jak w normalnym związku.
   – To chyba twoja siostra – wyrwała go z zamyślenia Vaila, wskazując na coś głową. Ethereal spojrzał w tamtą stronę i rzeczywiście zobaczył Igneę, która wychodziła właśnie z warsztatu, z jakimś pakunkiem.
   – Ona zawsze się tu włóczy – powiedział, zastanawiając się, czemu Vaila tak nagle zainteresowała się jego rodziną. Wcześniej jakoś nie obchodziło jej, co robi Ignea. Wzruszył ramionami. – Nic nadzwyczajnego.
   – Nie było jej dzisiaj w szkole – zauważyła Vaila, śledząc dziewczynę wzrokiem. To już było zrozumiałe. Kiedy ktoś nie pojawiał się na lekcjach, a potem Vaila widywała go całego i zdrowego, balującego sobie w najlepsze, to się złościła. Dla niej nauka była świętością. Opuszczenie dnia szkolnego z powodu błahego powodu było świętokradztwem.
   – O tak, jest pod tym względem okropna – potwierdził Ethereal, kiwając ze smutkiem głową.
   Nie bardzo miał teraz ochotę rozmawiać o siostrze i jej głupich pomysłach. Odwrócił się i spojrzał Vaili prosto w przepiękne oczy koloru bursztynu, ale ona nie patrzyła na niego. No, nie do końca na niego.
   – Chyba coś cię ugryzło w ucho – powiedziała, unosząc dłoń i ściskając mu rzeczone ucho. Ethereal nic nie poczuł i to było dziwne. – Jest takie... spuchnięte. Wielkie.
   Nie bardzo mógł zerknąć na to kątem oka, bo ucho akurat znajdowało się poza zasięgiem wzroku. Uwolnił się szybko z uścisku Vaili i podszedł do jednej z pobliskich wystaw, przyglądając się sobie w szybie. Jęknął. Był absolutnie pewien, że rano wyglądało zupełnie normalnie, a teraz wróciło do stanu w jakim się znalazło przez wypadek. Nagle ogarnęło go straszne przeczucie. A co jeśli znowu się zmieni w pół-jaszczura? Albo gorzej, w samego jaszczura?
   – Powinieneś z tym pójść do uzdrowiciela – rzekła Vaila, nadal mu się przyglądając, z lekkim smutkiem wymalowanym na twarzy. – Nie wygląda to za dobrze.
   – E... tak, powinienem – przytaknął Ethereal, nadal gapiąc się na swoje odbicie.
   Myślał gorączkowo, jakby tu zbyć Vailę, tak żeby się nie obraziła i jednocześnie powiedzieć prawdę, nie zdradzając się ze swoją dziwnością. Nie było to łatwe, zwłaszcza że po drugiej stronie szyby nagle pojawił się właściciel i patrzył na niego wściekle, jakby traktowanie jego szkła jak lustra, uznał za osobistą urazę. Ale chłopak nic sobie z tego nie robił, obrywał już bardziej palącymi spojrzeniami, którymi raczyła go siostra.
   – To ja może... pójdę się tym zająć – powiedział niepewnie, odwracając się do Vaili i próbując się uśmiechnąć, ale wyszedł mu raczej grymas. – Na... następnym razem się przejdziemy, zgoda? Bardzo cię za to przepraszam.
   – Daj spokój, przecież to nie twoja wina – prychnęła Vaila, a Ethereal ugryzł się w język, żeby powstrzymać się od uświadomienia jej, że jest w błędzie. Wzięła go pod rękę. – Chodź, odprowadzę cię. Znalazłam ostatnio dobrego uzdrowiciela. Jest niesamowity! Ja jeszcze u niego nie byłam, ale Ayl tak, ze złamaną nogą. Tydzień temu tam poszedł i od wczoraj już normalnie chodzi, uwierzysz?
   – Ale to niemożliwe – zauważył Ethereal, patrząc na nią uważnie. – Ktoś kto ma tak poważne obrażenia nie może ot tak po paru dniach wstać i znów sobie chodzić.
   – Ayl może – mruknęła cicho Vaila. – Skakał dzisiaj ze szczęścia i poszedł znów ze swoimi kolegami się włóczyć. Mówiłam mu, że nie może sobie tak po prostu iść znów się wydurniać, po tym jak ostatnio spadł z dachu, ale on mnie nie słuchał.
   – To niemożliwe, żeby ktoś tak szybko został uleczony – zaprotestował znowu Ethereal, wyswobadzając się z jej uścisku, który przybierał na sile z każdym kolejnym słowem. Vaila patrzyła na niego błagalnie. – Nie przy pomocy zwykłej uzdrowicielskiej medycyny. To mag, prawda? Wiesz, że nie cierpię magów!
   – Ale Ther – odezwała się słodkim tonem, jaki przybierała, kiedy chciała go uspokoić. Tylko ona mówiła na niego Ther, tylko jej na to pozwalał. – Nie złość się. On naprawdę może ci pomóc. Bo to nie wygląda najlepiej. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam, a wiesz, że się uczę, żeby zostać uzdrowicielką.
   – Nie zamierzam iść do jakiegoś maga, który wmówił sobie, że może być uzdrowicielem i leczyć magią! – zezłościł się Ethereal, odsuwając się od niej. – Nikt mnie nie zmusi, żebym lubił magię, nikt mnie nie zmusi, żebym ją szanował! Nienawidzę jej, rozumiesz?! Nienawidzę!
   – Ther...
   Vaila miała łzy w oczach, niewątpliwie wywołane przez jego wybuch złości, ale w tej chwili go to nie obchodziło. Nie był zły, nie był nawet wściekły, ogarnęła go furia. Magia. Od zawsze jej nie znosił, od zawsze miał jej dosyć. A teraz musiał się z nią użerać, ba, musiał jej nawet używać, żeby pozostać sobą. Magia niszczyła. Dusiła. Zmieniała. Odbierała.
   Zacisnął pięści ze złości, w uszach czuł jak krew mu buzuje, a przez jego ciało przenikała energia, energia jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie czuł. Był pewien że jest cały czerwony na twarzy. Coś w nim się kumulowało i chciało wydostać na zewnątrz.
   Nie mógł tak stać. Nie mógł się zmienić na oczach wszystkich przechodzących w pobliżu fiorów. Nawet nie spojrzał na Vailę, tylko odwrócił się i popędził ulicą, biegnąc w kierunku ostatniego miejsca, do którego miał ochotę iść.

~*~

   – Naprawdę, czy musisz chodzić tak głośno? – zirytowała się Ignea, podnosząc wzrok znad kolejnego urządzenia które znalazła w lesie i wbijając wściekłe spojrzenie w Vola, który przystanął kawałek dalej.
   – Wcale nie chodzę głośno – zaprotestował chłopak, wyraźnie urażony tym oskarżeniem. – Może to nie jest do końca bezszelestne skradanie się, bo się w tym nie ćwiczyłem, ale trącenie co jakiś czas delikatnie źdźbła trawy to nie hałas!
   – Do tego gadasz też głośno – prychnęła Ignea, stukając w maszynę palcem, jakby to mogło ją jakoś poruszyć do działania i zdradzić w ten sposób, do czego służy. – Gdyby nie fakt, że masz informacje o tych... badaczach, jak ich nazywasz i znasz się na ludziach, już dawno bym cię wydała.
   Mówiła już to. Powtarzała to już tyle razy, że Volowi zaczynało się to nudzić. Kilka razy nawet zastanawiał się, jak się w to wpakował – przecież kiedy wydostała ich z wieży i pomogła ominąć strażników, mógł po prostu dać jej w głowę i uciec. Myślał nawet o tym. Ale wtedy ona przeszyła go takim spojrzeniem, że plany te szybko wyparowały. Wzrok miała taki, jakby przebijała się nim nie tylko do myśli, ale aż po samą duszę i wyczytywała wszystko z każdego, na kogo tylko spojrzy. A to, jak jej oczy iskrzyły... były koloru najczystszego błękitu, jaki kiedykolwiek widział, koloru lodu, ale płonęły niczym prawdziwy ogień. Pod takim spojrzeniem każdy poczułby się mały i chciał jak najszybciej uciec gdzieś daleko.
   Po tym jak znalazła mu jakąś starą szopę, żeby mógł się gdzieś przespać, radośnie poinformowała go, że jeśli ucieknie, to rozgłosi wszystkim o jego istnieniu i szybko go złapią, więc nie powinien nawet o tym myśleć, a co dopiero próbować. Zadrwił sobie wtedy, że jeśli to by było takie proste, to fiorzy już dawno złapaliby tych badaczy, co się kręcą po Złotej Puszczy. Szybko jednak rozbiła mu na kawałki nadzieję, która wtedy w nim zakwitła, odrywając skrawek materiału z jego koszulki. Załatwiła sobie jego zapach dla psów tropiących czy jakich tam zwierząt używali do tego fiorzy. I nie zapomniała go o tym poinformować, na wypadek, gdyby się tego nie domyślił.
   Oczywiście, że się wcześniej tego nie domyślił, ale nie zamierzał się z tym zdradzać.
   – Co to niby ma być? – odezwała się znów Ignea, wyrywając go z zamyślenia. Podniosła się już i teraz przyglądała się urządzeniu, które wyjęła z ziemi. Vol podszedł do niej i wyjął jej maszynę z dłoni.
   – To tylko miernik – powiedział z lekceważeniem. Dziewczyna wbiła w niego wściekłe spojrzenie i zrozumiał, że ma wytłumaczyć jak to działa, bo inaczej ona znowu zacznie na niego narzekać i mu grozić. – To taki przyrząd do mierzenia zawartości różnych rzeczy w glebie. Albo skałach, jak komuś uda się coś takiego w nie wbić. No więc to coś zbiera informacje i przesyła je do głównego panelu sterującego.
   – Ale co mierzy? – zapytała Ignea, znów klękając i przyglądając się śladom. W każdym razie wyglądało to, jakby to robiła, bo Vol żadnych śladów nie widział. On nigdy nie był dobry w takich rzeczach.
   – Nie wiem! Czy ty widzisz, żebym miał przed sobą panel sterujący z informacjami?
   – A może głośniej, co? – odezwała się lodowatym tonem dziewczyna, prostując się i spoglądając mu prosto w oczy. Była od niego niższa o głowę, a nawet więcej, mimo to Vol poczuł się mały. Była fiorem, oni ogólnie byli straszni, a do tego dochodziło jeszcze to dziwne wrażenie, że ma przed sobą osobę, z którą nie należy zadzierać. – Jeśli nadal będziesz się wydzierać w niebo głosy, to równie dobrze mógłbyś sobie tutaj zaprosić swoich ludzkich pobratymców, wskazując im drogę jaskrawym neonem!
   – Ty w ogóle wiesz czym jest neon?
   – To, że nie pochwalamy waszych badań, wcale nie znaczy, że nie mamy pojęcia, czym jest technologia – warknęła Ignea. – Co, pewnie spodziewałeś się, że jesteśmy wesołymi leśnymi ludkami, które gadają ze zwierzątkami i roślinkami, są wegetarianami, mieszkają w jakichś szałasach i latają wesoło z łukami na plecach? – Vol odruchowo skinął głową, nawet nie zdając sobie sprawy, że to robi. – To się pomyliłeś. Nawet mirianie, co ich elfami nazywacie, się tak nie zachowują!
   – Mirianie? – zdziwił się Vol, marszcząc brwi. – Nigdy nie słyszałem. Poza tym elfy nie istnieją, każdy to wie.
   – No tak, prawda, nie istnieją – zgodziła się z nim Ignea i uśmiechnęła się w miarę przyjaźnie chyba pierwszy raz, odkąd ją zobaczył. Wcześniej już rzucała mu uśmiechy, ale złośliwe i jadowite. – Ale mirianie już tak, a od nich są te historie. Nie radziłabym ci z nimi zadzierać. Są okropni.
   – Gorsi od ciebie? – rzucił Vol, zanim zdążył ugryźć się w język. Spodziewał się zobaczyć złość, więc bardzo zdziwił się, kiedy ona tylko uśmiechnęła się szerzej.
   – Nigdy żadnego nie spotkałam, ale pewnie tak – odpowiedziała, jakby nie wyczuła, że Vol właśnie próbował ją obrazić. A raczej jakby to wiedziała, ale nie bardzo obchodził ją ten fakt. – Nie zamierzam jednak tego sprawdzać. To dziki lud. Coś jak watahy dzikich wilków wałęsających się po najmroczniejszych zakamarkach planety. Okropność. Poszedł w tę stronę – zmieniła nagle temat, opierając się o jedno z drzew i wskazując kierunek dłonią. – Powinniśmy pójść za nim, był tu całkiem niedawno. Może go jeszcze dogonimy.
   – A skąd możesz wiedzieć, że był tylko jeden? – zapytał niepewnie Vol, cofając się o krok. Nie miał ochoty stawać znów twarzą w twarz z wałęsającymi się w Złotej Puszczy ludźmi króla. – Poza tym, to niezbyt rozsądne, by zdradzać im, że ktoś wie o ich obecności. Jeśli...
   – Nie zamierzam mu się pchać na oczy – prychnęła Ignea – Poza tym te maszyny pracują tak głośno, że pewnie nawet zagłuszą ciebie... w każdym razie ludzkie uszy cię nie dosłyszą, nawet jak będziesz tak hałasował jak dotąd.
   – Już się tak nie musisz wywyższać, że niby masz lepszy słuch – mruknął Vol, kopiąc jakiś kamyk, który napatoczył mu się pod nogi. Ignea syknęła ze złością, ale zignorował ją. – Albo węch, albo jesteś zwinniejsza, albo jesteś jakimś super potężnym magiem, który może zniszczyć cały świat. Załapałem to, ok? Poza tym...
   – Nie jestem magiem! – zjeżyła się Ignea, a Vol szybko uświadomił sobie, że dobrnął za daleko, tylko że już było za późno na odwrót. – Powtórz to jeszcze raz, wypowiedz się choć raz o magii w mojej obecności i z takim lekceważeniem, to nie będziesz sobie szukał prawnika, tylko grabarza! Idziemy.
   – Słuchaj, ja nie chciałem...
   – Powiedziałam: idziemy! – odwróciła się do niego plecami i ruszyła w stronę, którą wcześniej wskazała.
   Kilkanaście zwierząt nagle wyskoczyło zza drzew i zaczęło przyglądać się Volowi z uwagą. Chłopak jęknął i bojąc się, że któreś z nich może go zaatakować, pobiegł za Igneą, która szła tak szybko, że ciężko ją było dogonić, nawet biegnąc. Zatrzymał się gwałtownie, gdy uświadomił sobie, że dziewczyna nagle zniknęła całkowicie z jego pola widzenia. Rozejrzał się, zdezorientowany. Przysiągłby, że jeszcze chwilę temu była w pobliżu.
   – Hej! Nie chciałem cię obrazić! – zawołał, mając nadzieję, że może to usłyszy, w końcu fiorzy mieli doskonały słuch. – Naprawdę! Słyszysz mnie?! Halo...?!
   Wtedy jakiś dziwny dźwięk zwrócił jego uwagę, więc chłopak umilkł gwałtownie. Stukanie i klikanie dobiegało gdzieś zza jego pleców, a on bał się odwrócić i zobaczyć, co takie znajduje się za nim. Domyślał się tego, właściwie to nawet już wiedział co tam było, ale nie chciał się przekonywać czy ma rację.
   – No proszę, proszę – krzyknął ktoś niemal wprost do jego ucha, a Vol podskoczył i odwrócił się, żeby stanąć twarzą w twarz z rozwścieczonym Deylym. Doznał szoku. A ten skąd się tutaj wziął?!
   Zamrugał, upewniając się, że to nie zwidy, których doznał pod wpływem tych wszystkich dziwacznych wydarzeń. Ale nie, wszystko wskazywało na to, że stojący przed nim jego były szef jest jak najbardziej prawdziwy. Vol odzyskał władzę w ciele i zrobił krok do tyłu, ale tylko na tyle starczyło mu siły. Serce waliło mu tak mocno, jakby zaraz miało mu wyskoczyć z piersi. Nie było dobrze.
   – Kogo my tu mamy? – ciągnął Deyly, wpatrując się w Vola, jakby zobaczył ducha i nie był z tego powodu zadowolony. – Byłem pewien, że nie żyjesz... właściwie to miałem nadzieję, że nie żyjesz. Ale chyba i tak nie jest z tobą dobrze, skoro gadasz z lasem – rzekł drwiąco i uśmiechnął się ironicznie, ale na jego twarzy nadal malowała się złość. – I po co ci było mnie szpiegować i kraść wszystkie ważne papiery? Czujesz się szczęśliwy? Mamy intruza!
   Vol nawet nie drgnął, kiedy podeszło do niego dwóch osiłków, niewątpliwie robiących za ochroniarzy. Był zbyt poruszony, by jakkolwiek zareagować, wpatrywał się tylko z niedowierzaniem w dawnego szefa. Wiedział, że Deyly nie jest dobrym czy miłym człowiekiem, ale nigdy nie popierał pomysłów obecnych królów, nawet nimi otwarcie gardził, co było srodze zakazane!
   Wiedział, że dokumenty które ukradł z biura, zawierały jakieś ważne ustalenia na temat wyprawy do Złotej Puszczy i prawdopodobnie zaatakowania narodu fiorów, tak by pozbyć się ich raz na zawsze i pokazać swoją siłę. Wcale nie zdziwiłby się, gdyby było to przedstawione tam właśnie tymi słowami. Ale Vol dotąd podejrzewał, że to któryś z jego współpracowników tak knuje.
   Te wszystkie myśli i jeszcze więcej, przebiegały mu przez głowę, gdy jeden z mężczyzn wykręcił mu ręce i brutalnie zmusił do klęknięcia, omal nie łamiąc mu przy tym kości, co wybudziło Vola z szoku, w jaki wpadł. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że powinien był uciec, kiedy miał okazję a nie stać i gapić się, jak ostatni dureń. Tylko że na takie przemyślenia było już zbyt późno.
   Dobrze chociaż, że nie nosił już ze sobą tych wszystkich ważnych papierów. Leżały ukryte pod podłogą jego nowego domu, którym stała się podniszczona szopa. Na tą myśl uśmiechnął się lekko, ale uśmiech zbladł, gdy dostrzegł, że Deyly przygląda mu się uważnie.
   – Kiedy nasi zwiadowcy i badacze donieśli, że ktoś im przeszkadza w działaniach, nie chciałem im uwierzyć – powiedział zamyślonym tonem, podnosząc wzrok i kierując go w górę, gdzie korony drzew przysłaniały niebo. – Nie na początku. A potem się okazało, że to tylko jakiś irytujący dzieciak ze zbyt wysokim mniemaniem o sobie. Wiesz co, dla ciebie chyba lepiej by było, gdybyś umarł w tym lesie. Zabierzcie mi go z oczu, nie chcę widzieć tego zdrajcy.
   Osiłki nie wyraziły ani jednego słowa sprzeciwu. Dźwignęli Vola na nogi, a choć próbował się wyrywać i zaczął ich wyzywać wszystkimi przekleństwami jakie znał – a znał ich akurat mało, więc zaczął się powtarzać – na nic się zdały jego wysiłki.
   Wtem przez całe jego ciało przebiegł prąd, a on sam zdrętwiał, czując ból w każdej kończynie. Nienawidził paralizatorów. Jednak ze zdziwieniem stwierdził, że o ile kiedyś porażenie prądem kończyło się dla niego utratą przytomności, tak teraz tylko poczuł odrętwienie, które dość szybko minęło. Może tutaj używali słabszych urządzeń, niż te które mieli policjanci w jego mieście.
   Jeden ze strażników mruknął coś do drugiego, ale jak mocno wytężałby słuch Vol i tak ich nie dosłyszał. Miał niemiłe przeczucie, że ich cicha rozmowa, którą zaczęli prowadzić, dotyczy jego.
   Któryś uderzył go w tył głowy, przed oczami mu pociemniało. Stracił władzę w ciele, a strażnicy go puścili, w efekcie czego upadł twarzą na ziemię i to boleśnie. Nic nie widział, nie mógł się ruszyć, ale mimo to wciąż był świadomy i doskonale czuł ból. Słyszał też. Ponad wszystko wznosiły się drwiące śmiechy strażników.
   Które nagle raptownie umilkły, poprzedzone tylko jednym zaskoczonym okrzykiem, pospiesznie zduszonym. Coś tam się stało. Coś się musiało stać. Ale co? Do jego uszu dobiegły wydawane z daleka rozkazy, chyba Deyly'ego, ale nie mógł być pewny.
   Poczuł rękę na ramieniu, a potem ktoś go złapał i spróbował podnieść. Nie szło mu to najlepiej.
   – Bogowie, nie mogłeś być bardziej spasiony? – usłyszał znajomy zirytowany głos tuż przy uchu. Podziękował bogom, w których nadal nie wierzył, za to, że to właśnie ten głos chce go teraz obudzić. – Podnieś się łajzo, za ciężki jesteś, żebym miała cię dźwigać! A zaraz się tu zbiegną te wszystkie ludzie...
   – Wszystkie ludzie – powtórzył za nią jak echo Vol, zaczynając chichotać. Powoli otworzył oczy, z początku je mrużąc i spojrzał na Igneę. – Wszystkie... masz dwie pary uszu?
   Dziewczyna skrzywiła się i chwilę na niego gapiła, po czym spoliczkowała go. Uśmiechnął się do niej głupkowato, więc zrobiła to jeszcze raz. I jeszcze. Tym razem już poczuł. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Ignea kolejny raz go uderzyła, mocniej niż wcześniej.
   – Ej, już żyję! Przestań! To boli! – zaprotestował, wyrywając się z jej objęć i stając całkowicie o własnych siłach. Zachwiał się, ale zdołał utrzymać równowagę.
   – No bo ma boleć – odpowiedziała mu Ignea ze złością – A jeśli już nasza śpiąca królewna się obudziła, to zdradzę ci, że musimy uciekać, albo te świry drugi raz cię złapią, a mnie się nie chce znowu tobie pomagać. Więc rusz się!
   Nie zamierzał popełnić dwa razy tego samego błędu, więc tym razem rzucił się do ucieczki. Ignea za nim krzyknęła i dała mu znać, że biegnie nie w tą stronę, więc szybko zmienił kierunek i pognał za nią. Po drodze jeszcze przelotnie spojrzał na dwóch strażników, teraz leżących na ziemi. Wyglądało na to, że oboje oberwali poważnie kamieniami po głowach. Vol ani trochę im nie współczuł. Nie tracił jednak czasu na rozważanie swoich uczuć względem obecnych w pobliżu osób. Po prostu zwiał.

~*~

   Ethereal obudził się z potwornym bólem głowy, nie pamiętając, co się właściwie stało. Uniósł się na łokciach i rozejrzał. Leżał na podniszczonej kanapie, przykryty jakimś starym kocem, w którym czas albo mole wygryzły już dziury. Nie rozpoznawał otoczenia, tych kamiennych ścian, zakurzonych dywanów, obrazów...
   Powoli wstał, z poczuciem że ma wyjątkowo ciężką głowę i podszedł, by przyjrzeć się obrazom wiszącym na ścianach. W ciemnościach, które panowały dookoła nie bardzo widział szczegóły. Dziury, wymiary, ramy – to widział dobrze, widział kształty, ale z kolorami już nie bardzo.
   Jakby w odpowiedzi na jego myśl, za jego plecami nagle rozbłysło światło, zalewając jasnością cały pokój. Odwrócił się i zmrużył oczy, oślepiony nagłym blaskiem. Zamrugał kilkakrotnie i zobaczył, że w drzwiach stoi Ekari, w ręku trzymając staromodną lampę oliwną. W mieście były one zakazane, bo mogły spalić wszystkie budynki, ale jeśli ktoś miał dom z kamienia raczej nie mógł się tego obawiać.
   – Ocknąłeś się wreszcie – stwierdził oczywisty fakt, stawiając lampę na niewielkim stoliku stojącym za kanapą, którego Ethereal wcześniej nie zobaczył. Mag usiadł i popatrzył na chłopaka, który nadal stał przed jednym z obrazów.
   – Co... co ja tutaj robię? – zapytał Ethereal, rozglądając się dookoła i próbując sobie przypomnieć, jakim cudem znalazł się w Pogodnej Wieży, bo nie ulegało wątpliwości, że właśnie tam przebywał, ale w jego pamięci ziała czarna dziura. – Ja nie... nic nie pamiętam. Co się stało?
   – Pomijając fakt, że wyważyłeś mi drzwi wejściowe i prawie rozwaliłeś gabinet, to właściwie nic – odpowiedział spokojnie Ekari, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. – W każdym razie tak myślę. Nie mam pojęcia co robiłeś, zanim do mnie wpadłeś. Ale to w sumie nawet logiczne, że nie pamiętasz. Całkiem poważnie uderzyłem cię w głowę.
   – Słucham?!
   – Kiedy jedynym ratunkiem przed uduszeniem, jest uderzenie kogoś w głowę, to zwykle wolę wybrać ten drugi sposób – mruknął Ekari, odruchowo sięgając kołnierza swojej szaty maga i podciągając go wyżej, żeby zakryć szyję.
   Ethereal natychmiast zrozumiał ów gest i poczuł się głupio. Czyżby naprawdę chciał udusić Władcę Pogody? Co prawda wiele razy mu się wygrażał, ale uduszenie... Poza tym pamiętał, że chciał się z nim widzieć i o coś poprosić, a prośby raczej nie idą w parze z przemocą. Zmrużył oczy, próbując sobie cokolwiek przypomnieć.
   Wtedy wspomnienia spadły na niego, przytłaczając swoim ogromem. No tak, był z Vailą na mieście i pokłócił się z nią... a raczej na nią nawrzeszczał, zbyt przejęty swoim przerażeniem i nienawiścią w stosunku do magii, żeby wtedy liczyć się z jej uczuciami. A przecież chciała tylko mu pomóc. Pacnął się dłonią w czoło. Kretyn!
   Potem pobiegł do Pogodnej Wieży, chyba licząc na to, że znajdzie tam jakąkolwiek pomoc, zanim się przemieni w jakiegoś gada, albo coś jeszcze gorszego. Tylko że kiedy zobaczył Ekariego, wróciły złe wspomnienia, a złość przeważyła nad myśleniem i rozsądkiem. Wtedy wpadł w furię i zaczął rozwalać wszystko, co stanęło mu na drodze.
   Jak mógł się tak bardzo zapomnieć? Stracił kontrolę. Poczerwieniał na twarzy i spuścił wzrok, zawstydzony swoim wybuchem.
   – Przepraszam – wymamrotał pod nosem.
   – Jak już mówiłem, nic wielkiego właściwie się nie stało. Chociaż rzeczywiście mogło. Ale się nie stało i to jest ważne!
   – Nie chciałem tego, ale muszę się zgodzić, prawda? – zapytał zrezygnowany Ethereal, podnosząc wzrok na Ekariego. Mag nie odpowiedział, ale wyglądał na nieco zasmuconego. Chłopak westchnął ciężko. – Dobrze, zgadzam się, zostanę tym twoim uczniem, ale nie zamierzam udawać, że mi się to podoba.
   – Bo nie powinno ci się podobać. Ale nie ty jeden na świecie musisz zmierzyć się z rzeczami, które cię przerastają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz