Obrońcy Światła

Rozdział XII


Świat Lustro



   Mijał pędem drzewa, starając się nie zderzyć z żadnym z nich, co w ciemności było trudne. Jego wyczulone zmysły pozwalały mu jednak w odpowiedniej chwili zrobić unik i skierować się z powrotem na dobrą drogę, gdyby przypadkiem z niej zboczył. Łapy uderzały cicho o ziemię usłaną jesiennymi liśćmi. Nawet jego uszy ledwo wyłapywały ten dźwięk, a słuch miał teraz nadzwyczajny. Nigdzie w pobliżu nie wyczuwał żywej duszy.
   Przed świtem. Tyle miał czasu. Musiał jak najszybciej dotrzeć do Viride i jeszcze szybciej sprowadzić kogoś stamtąd do Miasta Kwiatów. To nie było łatwe zadanie, dla nikogo nie mogło być łatwe.
   „Ale bez smoków", powiedział mu ojciec, zanim Ethereal wyruszył w drogę. „Tego dnia pojawiły się już dwa i było to zdecydowanie o dwa za dużo. Zdaj się na wilka. Albo tygrysa. Może jelenia albo jakiegoś konia. Ale na nic wielce wyjątkowego".
   Nawet gdyby nie dostał tego ostrzeżenia, nie zamierzał znów nakładać smoczej skóry. Wystarczyło jedno takie doświadczenie i już wiedział, że więcej tego nie zrobi. Dlatego też pozostał wilkiem, bo zamiana w wilka szła mu najłatwiej.
   „Nie pędź na łeb, na szyję, bo wtedy z pewnością nie zdążysz. Biegnij, ale niezbyt szybko. Dotrzesz do wioski później, ale przynajmniej dotrzesz, a nie padniesz ze zmęczenia gdzieś w połowie drogi".
   Nie zamierzał się wysilać i tak był już zmęczony, jeszcze zanim wydostał się z miasta. Owszem, miał chwilę odpoczynku, ale to było zdecydowanie zbyt mało. Wypił jeden z tych okropnych napojów, które niby miały dodawać sił. I dodały, ale zmęczenia nie zlikwidowały. Niby te dwie rzeczy powinny się wykluczać wzajemnie, ale tak nie było.
   „Viride to wioska uzdrowicieli, stosujących stare i dziwne rytuały. Nie odmówią ci pomocy, ale nie wpuszczą cię do środka, za mur, którym się otoczyli. Musisz pokazać im się jako fior i, brońcie bogowie, nie zmieniaj się przy nich! Sami stosują magię, ale nie ufają nikomu, kto jej używa do celów innych, niż lecznicze. A zmiana kształtu to dla nich marnowanie cennej energii".
   Cała wioska pełna istot z irytującymi zasadami. Właśnie tego Etherealowi brakowało. Prychnął pod nosem, płosząc jakiegoś ptaka, siedzącego na pobliskim drzewie. Był jedną z najmniej nadających się osób do wysłania na taką misję, ale wiedział doskonale, że tylko on był w stanie dotrzeć tam najszybciej, a to się liczyło najbardziej w obecnej sytuacji.
   „To bardzo blisko ziem ludzi, więc postaraj się mimo wszystko nie zboczyć z drogi. Ludzie przy granicy niezbyt tolerują dziwne stwory, wyłaniające się nagle z lasu, o którym im nagadano tyle strasznych opowieści".
   Tego nie trzeba było mu powtarzać. Niezbyt lubił ludzi, a po ostatnich wydarzeniach jeszcze mniej. Cichy głosik w głowie, tak bardzo przypominający głos Vaili, chciał mu przypomnieć, że Pakt łamią tylko ci najgorsi z najgorszych i że nie wszyscy ludzie są tacy źli, ale zignorował go. Nie potrzebował teraz tego. Złość na ludzi dodawała mu sił. Mniej więcej.
   Zaczął zwalniać, czując znów ogarniające go zmęczenie. Dysząc ciężko, wyprostował się i po chwili znów szedł na swoich dwóch nogach, a szpiczaste uszy obracały się we wszystkie strony, usiłując usłyszeć choćby najmniejszy szelest, mówiący mu, że nie jest sam. Jednak wokół wciąż panowała nienaturalna cisza.
   Sięgnął do kieszeni swojego munduru i wyjął niewielką buteleczkę, wypełnioną czarnym płynem. Skrzywił się, odkorkował ją i wypił wszystko jednym haustem, czując, jak eliksir pali mu gardło, po czym schował ją z powrotem, gdzie zadzwoniła cicho o dwie inne.
   Dobrze, że zdążył się jeszcze przebrać i nie musiał już paradować w płaszczu siostry. Podejrzewał, że Ignea go zabije, gdy zobaczy stań jej ulubionego ubrania, a potem zmusi go, żeby go naprawił, choć wiele łatwiej byłoby kupić podobny w sklepie albo opłacić jakiegoś krawca, żeby uszył kolejny.
   „Jeśli się skupisz wystarczająco mocno, to ubrania zmienią się razem z całą resztą ciebie i nie będziesz musiał po każdej przemianie szukać nowego stroju".
   To też już zdążył sam odkryć. W końcu tylko raz udało mu się zniszczyć ciuchy, a zmieniał się więcej razy. Swoją drogą było to zastanawiające – co się dzieje z tymi ubraniami? Jakby miał koszulę, to gdy on zmienia się w wilka, to koszula staje się częścią sierści czy... Pokręcił głową. Później znajdzie sobie czas na takie pytania i pozadaje je ojcu.
   Przyspieszył, gdy na powrót ogarnęła go energia i znów pędził przed siebie na czterech łapach, a rzeczywistość wydawała się przez chwilę ostrzejsza. Czy świat powinien być taki normalny, kiedy zmienia postać? Przez te kilka dni, w ciągu których zdążył być uczniem Ekariego, nasłuchał się, jakie to straszne, gdy magowie zmieniają swoją postać. Że zaczynają czuć się inaczej, powoli myśleć jak zwierzęta, w które się zmienili, zachowują się jak one i zapominają, kim sami byli. Dlatego przemiany były takie niebezpieczne. Owszem, Ethereal czuł się nieco bardziej jak wilk, ale wciąż był w stanie myśleć całkowicie normalnie, jak ta osoba, którą był zawsze. Nie miał wcale ochoty dołączyć do jakiegoś stada i razem z nim polować na króliki czy jelenie...
   Im dalej biegł, tym kolory były mniej wyraziste i coraz bardziej szarzały. Zaniepokoiło go to, ale za to dobrym sygnałem był fakt, że las zaczął się w końcu odzywać. Drzewa szumiały cicho, a nocne zwierzęta przemykały niemal bezszelestnie pomiędzy cieniami. Żadne nie zwróciło uwagi na wielkiego, czarnego wilczura, biegnącego samotnie przed siebie, jakby taki widok był codziennością. Albo raczej jakby przyzwyczajone były do dziwactw.
   Zatrzymał się na chwilę i spojrzał w niebo. Większość liści tutaj już pospadała z drzew i między gałęziami zdołał dostrzec wspinające się powoli po niebie księżyce, otoczone miliardami miliardów gwiazd. Nie były jeszcze zbyt wysoko, więc miał trochę czasu. Prychnął i ruszył dalej.
   Czas zdawał się płynąć niesamowicie szybko, zupełnie inaczej, niż zawsze. Ethereal wyminął stado dzikich koni, które zarżały ze strachu, na jego widok. Jakiś ptak przeleciał ze świergotem przed jego nosem. Czemu te zwierzęta nie mogły pójść spać? Przecież nie należały do stworzeń nocnych.
   Wyhamował gwałtownie, gdy na jego drodze nagle pojawiło się powalone drzewo. Nie, nie tylko jedno, było ich więcej. Warknął i wskoczył na pień jednego z nich. Nie było w nim już życia, ani jednej kropelki. Nie tak, jak w tych cichych teraz drzewach z okolic Miasta Kwiatów. To było całkowicie i nieodwracalnie martwe.
   Powąchał powietrze i nastawił uszy. Coś mu w tym wszystkim nie pasowało. Dalej las był o wiele rzadszy, a nie powinien taki być, to nie były jego młode części. Nie aż tak stare, jak te wokół Miasta Kwiatów, ale stare z całą pewnością. Przeskoczył na kolejny pień i powędrował do miejsca, w którym drzewo musiało kiedyś rosnąć. Zdecydowanie nie upadło same, ktoś je wyciął.
   Niewielki biały ptaszek usiadł przed nim, gdy obwąchiwał pieniek, próbując wyczuć zapach, który by rozpoznał z pomocą wilczego zmysłu. Tak'Trik zatykał jak zegarek i zatrzepotał niewielkimi skrzydełkami. Ethereal prychnął, a ptak powtórzył swoje tykanie. A potem odleciał szybko, przestraszony.
   Ethereal nie zamierzał uciekać, pobiegł więc w stronę przeciwną do tej, w którą odleciał Tak'Trik. Całkiem niedaleko znajdowała się wioska Viride. Jeśli działo się tutaj coś dziwnego, to i tak prędzej czy później przyjdzie mu się z tym w jakiś sposób zmierzyć. A wolał sam się wywiedzieć co się działo, niż wierzyć w jakieś opowieści panicznie wystraszonych osób.
   Bezszelestnie przemknął między powalonymi drzewami, nastawiając uszu i węsząc w powietrzu. Uderzył go jakiś znajomy zapach, bardzo znajomy... Syknął, co dziwnie zabrzmiało w wilczej postaci, a potem cicho pobiegł za ową wonią, by poszukać jej źródła. Nie mogło znajdować się daleko, skoro poczuł to tak wyraźnie.
   Dom z drewna, kiedy wokół prawie brakuje drzew. Zwierzęta wyraźnie starały się trzymać z dala od okręgu wyciętego w lesie. Ethereal wyjrzał ostrożnie spomiędzy cieni i zobaczył trzech ludzi stojących przed wejściem. Śmiali się głośno, rozmawiając o czymś w swoim języku. Smród który od nich bił, był nieznośny. Odór zabójców niewinnych stworzeń.
   Powinienem iść do wioski Viride, znaleźć pomoc, przypomniał sobie Ethereal. Miałem iść do wioski, a nie przejmować się ludźmi, panoszącymi się tutaj. Przecież mogę wrócić jak tylko uporamy się z tą całą wyrwą, cokolwiek to właściwie jest. Tak, to właśnie powinienem zrobić. Biec do wioski.
   Ale mimo to nie ruszył się z miejsca. Ten zapach go bardziej niż drażnił, był... zdawał się być wszędzie. Okropność...
   – Wilk! – krzyknął jeden z ludzi, odwracając się w jego stronę. No i tyle, jeśli chodzi o zachowanie dyskrecji. Ethereal stał tam przez chwilę, wciąż się w nich wpatrując, a potem umknął szybko w las.
   Wtedy rozległ się huk, a on szybko zmienił kierunek biegu. Ludzie nie zamierzali odpuścić i mieli broń. Najwyraźniej uznali, że nie będą mieli problemu z zapolowaniem sobie na wilka. Czarnego wilka. W środku nocy. W lesie. Logiczne? Nie za bardzo.
   Przeskoczył nad przewróconym drzewem i ruszył w stronę wioski, skąd niosła się woń ziół. To nie było daleko. Robiąc slalom między drzewami usłyszał dyszenie ludzi, którzy szybko odpuścili sobie pościg. Zwolnił nieco, ale wciąż biegł przed siebie.
   „Zmień się, kiedy już będziesz blisko, ale jeszcze zanim zobaczysz mury wioski. Jeśli ktokolwiek zobaczy jak się zmieniasz, nie zaufają ci".
   Tak więc powoli zrzucił skórę wilka. Odetchnął z ulgą, mogąc znów być sobą i rozprostował ręce. Przeczesał palcami włosy i sprawdził uszy, ale nic nie wskazywało na to, że zostały mu jakiekolwiek wilcze cechy. Uśmiechnął się sam do siebie, a w ciemności zahukała sowa.
   Wioskę dało się wyczuć wiele wcześniej niż zobaczyć, nawet nie mając wilczych zmysłów. Ethereal nie mógł się zdecydować czy woń tysiąca ziół i kwiatów jest ładna czy też nie, ale z całą pewnością była ostra i drażniła jego nos.
   Gdyby nie spodziewał się znaleźć niewielkiego miasteczka, zapewne nigdy by go nie zauważył, tylko przeszedł w pobliżu, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, bo stopiłoby się z lasem.
   „Mur" to było nie dość dokładne określenie. Była to raczej ściana pełna najróżniejszych roślin, splatających się ze sobą na pierwszy rzut oka bez ładu i składu, jednak, gdyby przyjrzeć się bliżej, dało się dostrzec skomplikowane wzory, w które układały się łodygi, liście i gałęzie. Ethereal rozejrzał się dookoła, ale nie zauważył nikogo, kto mógłby pilnować miasta. Nastawił uszu i ruszył wzdłuż „muru", zachowując czujność, ale wciąż nie dostrzegał żywego ducha. Nie było też żadnego przejścia przez barierę.
   – Halo! – zawołał, przeczesując wzrokiem otoczenie, starając się zauważyć choćby najlżejszy ruch i zareagować, w razie zagrożenia. – Jest tu kto?! Ktokolwiek?!
   – Kim jesteś? – odpowiedział mu jakiś podejrzany głos z lasu. Ethereal odwrócił się, ale nie zauważył nikogo. Zmrużył oczy.
   – Kimś, kto przebiegł cały kawał drogi, bo potrzebuje pomocy – odpowiedział wymijająco, błądząc wzrokiem po ciemności, jakby był w stanie wśród niej coś zobaczyć. Wilki miały zdecydowanie lepszy wzrok niż fiorzy. – A kim ty jesteś? I dlaczego się chowasz?
   – Nie chcę, żeby mnie widziano – uraczył go najbardziej oczywistą odpowiedzią nieznajomy. Ethereal prychnął.
   – Wolisz, żeby cię tylko słyszano? To niezbyt miłe rozmawiać z kimś i się ukrywać, nie uważasz? Dziwnie się czuję, mówiąc do kogoś i nie widząc jego twarzy.
   – Będziesz musiał się z tym pogodzić.
   Ethereal skoczył gwałtownie, wpadając na niewielką postać, którą wcześniej wziął za jedno z młodych drzew, które wokół rosły. Kryjówka mogła być dobra, gdyby nieznajomy się nie odezwał. Przetoczyli się po ziemi. Ethereal zatrzymał się i przygwoździł do ziemi chłopaka, który nawet nie próbował się wyrywać, wpatrywał się tylko ze strachem.
   – Cześć! – Ethereal uśmiechnął się złośliwie. – Nie, nigdy nie zamierzałem się godzić z faktem, że mógłbym do kogoś mówić i go nie widzieć. To się kłóci z moimi zasadami. Nawet jeśli rozmówca wyglądałby dziwnie. Co jest nie tak z twoją twarzą?
   – Zostaw mnie – syknął chłopak, ale w jego głosie więcej było strachu, niż złości. Wyrwał dłoń i zamachnął się pięścią na twarz Ethereala, ale ten bez problemu złapał go za nadgarstek i powstrzymał. – Czego chcesz? Nie mam pieniędzy! Nic nie wiem! Ja nie...
   – Jesteś jednym z tych uzdrowicieli z wioski – zauważył Ethereal, stukając w odznakę na piersi chłopaka. Ten pokiwał ze strachem głową. – Świetnie! No to jesteś mi potrzebny. Dlaczego tutaj taka cisza i nikt nie pilnuje w ogóle tego głupiego muru, a ty siedzisz przyczajony, jakby stało się coś złego?
   – Wioska padła – odpowiedział chłopak, wytrzeszczając niepokojąco oczy, jakby chciał coś przekazać, ale nie mógł zrobić tego słowami. – W-wszyscy pouciekali. No, prawie wszyscy. Kilku z nas zostało... tyle pracy, tyle leków...
   – A czemu wioska padła? – zapytał ze śmiertelnym spokojem Ethereal, co tylko bardziej wystraszyło chłopaka, jednak zaczął on przemawiać składniej.
   – Przyszli tutaj. Tak nagle. Niespodziewanie. Zanim nastała noc. Chcieli czegoś, czego nie mieliśmy. Nie wiedzieliśmy nawet czego. Musieliśmy uciekać. Żeby żyć. Żeby przeżyć.
   – To chyba nawet wiem, co się stało – prychnął Ethereal i podniósł się, otrzepując ubranie. – Nie rozumiem co oni się akurat teraz tak rozpanoszyli. Oj, daj spokój – rzucił lekceważąco, gdy nieznajomy zaczął się czołgać. – Jak już chcesz uciekać, to przynajmniej wstań, inaczej daleko nie zajdziesz. Weź wyluzuj, jakbym chciał cię zabić, to już dawno bym to zrobił.
   Podał mu rękę. Chłopak zawahał się ale przyjął ją i wstał. Wcale nie był tak niski, jak wcześniej wydawało się Etherealowi, byli właściwie niemal tego samego wzrostu. Przyjrzał się mu uważniej. Ubrany w ciemnozielony płaszcz, jaki nosili uzdrowiciele, niemal wtapiał się w tło lasu. No tak, ale przecież w końcu o to chodziło mirianom, kiedy tworzyli wioskę Viride, choć założenia do jej mieszkańców i ich umiejętności z całą pewnością mieli inne.
   Wysoki i chudy, jak większość fiorów. Jasne oczy i szpiczaste uszy od razu Etherealowi powiedziały, że to właśnie jest fior, choć jedno z nich było ucięte i zaszyte. Twarz nieznajomego poznaczona była bliznami, których zapewne nie dało się uleczyć, skoro w wiosce pełnej najwybitniejszych uzdrowicieli wciąż je nosił.
   – Co się gapisz? – zapytał chłopak, odwracając się, jakby chciał się ukryć, ale nie bardzo wiedział gdzie.
   – Jestem irytująco ciekawski – odpowiedział lekceważąco Ethereal, wzruszając ramionami. – I potwornie szczery. Właściwie to nawet nie umiem kłamać. To wygląda, jakby ktoś cię chciał pociąć nożem na kawałki, ale nie wnikam. Chcę zachować tę odrobinę taktu, której jeszcze udało mi się nie wyrzucić za siebie. Tak w ogóle to chyba się nie przedstawiłem, prawda? Ethereal jestem. Ethereal Alieaster. Przybywam z Miasta Kwiatów w poszukiwaniu pomocy.
   – Finen – rzucił chłopak, a Ethereal dopiero po chwili zorientował się, że było to imię, a nie żadne starodawne przekleństwo, jak mu się z początku wydawało. Uśmiechnął się najuprzejmiej jak umiał, ale miłe uśmiechy nie były jego specjalnością. – Przestań się tak szczerzyć! To mnie boli! Dobra, panie atak, jaki jest problem?
   – Jakbym to wiedział, to chybabym sam go rozwiązał. Prawie wszyscy padli pod wpływem jakiegoś głupiego zaklęcia czy coś w tym stylu i teraz potrzeba nam kogoś, kto to odkręci. Więc zostałem tutaj przysłany przez ojc... królewskiego doradcę, żeby wezwać jakichś dobrych uzdrowicieli. Jesteś dobry?
   – Czy... czy jeśli za chwilę będę musiał cię składać, też o to zapytasz? – odpowiedział pytaniem Finen, tak cicho i piskliwe, że zabrzmiał jak nietoperz. Jego oczy były wielkie ze strachu. – Nie odwracaj się.
   – A ty rozmawiaj ze mną tak, jakbyś nic nie zauważył – powiedział szeptem Ethereal, żeby po chwili odezwać się głośniej i swobodniej. – Więc co, nie jesteś zbyt dobry? Szkoda, potrzebuję najlepszych. Ale w sumie tez się nadasz, jeśli nikogo innego tutaj nie ma. To co, może zatańczymy?
   Odwrócił się gwałtownie i uderzył pięścią w broń stojącego za nim człowieka, wytrącając mu ją z rąk. Ten cofnął się szybko, najwyraźniej głęboko zszokowany tym, że ktokolwiek zdołał dowiedzieć się o jego obecności. I że ktokolwiek rusza się tak szybko.
   – Dlatego właśnie nie lubię ludzi – prychnął Ethereal. – Nie wyjdzie taki, nie przywita się, żadnego „dzień dobry" ani nawet „cześć", tylko od razu wyciąga te swoje mechaniczne dziwactwa i mierzy nimi w ciebie, jakbyś był śmiertelnie chory. Wy, ludzie, możecie sobie mieć nad nami przewagę, jeśli chodzi o technologię, ale nie gdy mowa o walce wręcz. Stawaj.
   – Chcesz... chcesz się ze mną bić? – Kobieta stojąca przed nim zdawała się być poważnie zszokowana. Wcześniej nie widział żadnej ludzkiej kobiety, ale słyszał już, że wśród ludzi panują trochę inne zwyczaje. Przekrzywił głowę.
   – Tak, wydaje mi się, że właśnie dokładnie to zaproponowałem. Mam zaciśnięte pięści, uniesione tak, jakbym chciał się bić, widzisz? To zwykle oznacza właśnie to, że ktoś chce się bić, ale na wszelki wypadek wolałem uprzedzić. U ludzi znaczy to coś innego?
   – Chcesz się bić z kobietą – odezwał się stojący za jego plecami Finen. Chłopak odchrząknął. – Wśród ludzi faceci nie biją się z kobietami, to... ekhem, nieetyczne? Nieeleganckie? Nie... nie... niepoprawne. Tak, to chyba właśnie to słowo.
   – Ona celowała we mnie tą swoją bronią! – powiedział z niedowierzaniem Ethereal. – A kiedy ja chcę ją uderzyć w odpowiedzi, to zostanę osobą niepoprawną? Dziwne te ludzkie zwyczaje, doprawdy.
   Kobieta też najwyraźniej tak uważała, bo zamachnęła się na niego, zbierając w sobie odwagę. Ethereal uchylił się bez problemu, zastanawiając się, czy ludzie zawsze byli tacy wolni, czy on się dobrze wyćwiczył na zajęciach. A potem po prostu uderzył nieznajomą w twarz, pozbawiając ją przytomności. Padła jak długa.
   – No, gotowe! To jak – odwrócił się do uzdrowiciela, który wpatrywał się w niego z otwartymi ustami – idziesz ze mną? Mam trochę mało czasu, każda minuta goni, a ojciec mnie zbije, jak się spóźnię. A... nie masz tu jakichś kolegów czy coś? Mówiłeś coś o tym. Poza tym tych ludzi tutaj jest w pobliżu trochę więcej, ale chyba to wiesz, bo to pewnie oni zmusili was do wycofania się.
   – Zawsze tyle gadasz?
   – Niee, tylko jak się denerwuję. A teraz się denerwuję. Bo miałem się spieszyć. A stoję i gadam z tobą. Co równa się stracie cennego czasu, a każda minuta się liczy, bo w każdej mogą zginąć fiorzy. Odpowiedź brzmi tak czy nie?
   Finen spojrzał na niego i zmierzył go trzeźwym spojrzeniem, jakże różnym od tego bezradnego i przestraszonego, które miał wcześniej. Ethereal zrozumiał, że dał się wywieść w pole, ale nie zamierzał dać tego po sobie poznać. Uśmiech uzdrowiciela wyglądał jak kolejna blizna na jego twarzy. Trochę to było straszne.
   – Chodź za mną.

~*~

   Urządzenie Thina trzeszczało okropnie głośno, zwłaszcza pośród ponurej ciszy, która ogarnęła las. Ignea skrzywiła się, gdy wydało z siebie potworny pisk, który rozniósł się echem po okolicy.
   – Mógłbyś to ściszyć? – syknęła, wyrywając mu pudełko z dłoni i zaczęła nim potrząsać, jakby to miało pomóc. – Gdzie jest wyłącznik dźwięku w tym czymś? Jeśli ktokolwiek się ostał w tym lesie, to zaraz do nas przyleci i to będzie twoja wina, jak zginiecie!
   – „Zginiecie"? – zdziwił się Thin, z trudem odbierając jej swoją własność. – Czyżbyś była tak tchórzliwa i zamierzała uciec, gdyby coś nas zaatakowało?
   – Nie. Zabiję wtedy i to „coś", i was.
   – Hej, a mnie czemu? – odezwał się z wyrzutem Vol, pierwszy raz od kiedy wyruszyli. Obejmował się ramionami i dygotał cały z zimna, mimo że wziął najgrubszy płaszcz, jaki dało się znaleźć. – Przecież ja nie hałasuję.
   – Szczękanie twoich zębów jeszcze da się znieść, ale te iskry co ci skaczą po głowie już nie! Myślisz, że tego nie słychać?
   – Szczerze mówiąc, to właśnie tak myślę – przyznał chłopak, odruchowo przeczesując palcami włosy i poczuł mrowienie w dłoni. Rzeczywiście musiał się naelektryzować. – Ja tego wcale nie słyszę, Thin najwyraźniej też nie, więc dlaczego ty to słyszysz?
   – Boo fiorzy mają dooobry słuch – odpowiedziała, przeciągając dziwnie słowa i podchodząc do jednego z drzew. Przyłożyła do niego dłoń i zaraz cofnęła ją z sykiem. – To boli! Nie rozumiem, jak Et może to znosić!
   – Nie zmieniaj tematu – prychnął Thin, odwracając się od niej i idąc tyłem. – To w sumie było całkiem niezłe pytanie. Owszem, fakt, fiorzy mają bardzo dobry słuch, ale raczej nie na tyle, żeby wyłapywać każdy syk każdej maleńkiej iskry. Diabliki mają lepszy, tak poza tym, więc nie wykręcaj się. Ja mam geny obu i tego nie słyszałem, więc dlaczego ty tak?
   – Rany, no nie wiem! – warknęła Ignea, unosząc ręce i podnosząc wzrok na niebo, jakby chciała błagać o coś bogów. – Skąd mam to wiedzieć? Takie mam już geny i tyle!
   – Wujek zmienił się w smoka, a Et w wielkiego wilczura. Ty zamierzasz zmienić się w nietoperza?
   Ignea uderzyła go z całej siły w ramię, a on pisnął głośno i bardzo piskliwie, zupełnie jak jakiś nietoperz. Vol parsknął cicho, a jako że oboje jego towarzyszy miało wspaniały słuch, spojrzeli na niego przelotnie i udali, że nic nie usłyszeli. Zapadła ponura cisza, której nic nie przerywało, nawet liście nie trzeszczały im pod butami. Całkowita cisza.
   – Jesteście zmiennokształtnymi? – przerwał ją w końcu Vol, nie mogąc już wytrzymać. Choć próbował zadać to pytanie okazując tylko ciekawość, nie był w stanie ukryć nuty strachu.
   – Ja nie – odezwał się Thin, próbując udawać oburzenie, ale był zbyt zafascynowany czymś, co zobaczył na ekranie swojego urządzenia, by mu to wyszło. – W każdym razie podejrzewam, że nie. Schowałbym pewnie wtedy kły, gdybym tylko mógł.
   – A nie ogon? – wypalił Vol, zanim zdążył ugryźć się w język, ale nic nie wskazywało na to, że obraził diablika.
   – Nie! No co ty?! Kocham swój ogon! Daje mi niezłą przewagę nad takimi istotami jak wy. Ludzie, fiorzy, mirianie, kto tam jeszcze jest...
   – Tak jakby ktoś miał się zbliżyć do takiego dziwoląga jak ty – rzekła złośliwie Ignea, trącając jeden z rogów kuzyna, wyłaniających się spod bujnej białej czupryny. Nie zwrócił na to uwagi, zbyt zajęty zbieraniem odczytów.
   Skręcił nagle, znikając za jednym z drzew, a Ignea i Vol przystanęli. Spojrzeli na siebie, zdezorientowani, bo wyglądało to tak, jakby Thin rozpłynął się w powietrzu, a tak stać się przecież nie mogło. Nawet irytujące pikanie jego urządzenia ucichło gwałtownie. Stali przez chwilę jak posągi, a potem Ignea zrobiła krok do przodu. Jeden. I drugi. I zniknęła w tym samym miejscu, zaraz za drzewem, niezbyt wielkim, za którym nie zmieściłyby się dwie osoby.
   Vol po chwili bezruchu nie wytrzymał i poszedł w ślad za resztą. A kiedy zobaczył jak, tuż obok drzewa, obraz lasu drga nieznacznie, niczym płachta na wietrze, roześmiał się bezgłośnie. Wyciągnął przed siebie dłoń i uniósł kawałek materiału maskującego, którym okryty był ogromny namiot. Wszedł do środka i ogarnął otoczenie wzrokiem, ale nic nie wskazywało na to, żeby ktokolwiek się tam ukrywał.
   – Tajna baza – skwitował Thin, wychodząc zza wielkiej maszyny, stojącej dokładnie w centrum namiotu. – Ciekawe ile takich postawili. Dlaczego patrole ich nie zauważyły? I nie, nie dlatego, że były okryte materiałem kamuflującym – rzucił szybko w stronę Ignei, która już otwierała usta, żeby wygłosić złośliwą uwagę. – Przecież musieli to wszystko najpierw rozstawić, a jesteśmy niedaleko Miasta Kwiatów.
   – Mało kto przychodzi do puszczy – zauważyła Ignea, podnosząc radio z jednego ze stolików i przyglądając się mu ze wszystkich stron, jakby pierwszy raz w życiu zobaczyła coś takiego. – Szczerze, to tylko raz kiedy tu byłam, natknęłam się na patrol... właściwie nawet nie wiem, czy to do końca był patrol, bo to był tylko Ariv w tym idiotycznym mundurze, a on podejrzanie często wtedy za mną łaził...
   – Wszystkie dziewczyny w mieście się za nim oglądają, tylko nie ty, więc jego ego wzięło górę i postanowił cię „zdobyć", jak to się mówi...
   – Wiesz to z własnego doświadczenia, jak mniemam? Próbujesz „zdobyć" każdą, która się do ciebie zbliży.
   – Ej, nie zaczynajcie kłótni – wtrącił się Vol, widząc że Thin zrobił się dziwnie zielony na twarzy i już zamierzał odpowiedzieć. – Zajmijmy się ważniejszymi rzeczami. Jak przeniesiemy to coś? Jest ogromne.
   – Czemu mielibyśmy to przenosić? – zdziwił się Thin, stukając palcami w ogromną maszynę. – To coś nie jest nam potrzebne, to nakłada kamuflaż na materiał, żeby działał jak peleryna niewidka. Ja bym to rozwalił. Mam już tego plany... Potrzeba nam tylko tego, co nazwali Energiozbiorem. Idiotyczna nazwa, ja bym to nazwał...
   – Nie chcemy wiedzieć, jakbyś to nazwał – przerwała mu Ignea, odkładając radio i podnosząc z podłogi spłaszczoną kulę, ozdobioną migającymi mniejszymi kulkami. – Myślisz że to ten cały energio-zbioro-coś-tam? Wygląda jak coś takiego.
   – To lampa.
   Spojrzała na niego z niedowierzaniem, jakby chciała się upewnić, że kuzyn sobie z niej nie kpi, po czym odłożyła kulę na podłogę, a ta od razu zajaśniała wesołą zielenią. Ignea spojrzała na nią ze złością i wykopała pod stół, gdzie rozbłysła jeszcze jaśniej.
   – Wiemy w ogóle, jak wygląda to coś... czegokolwiek szukamy? O tej głupiej nazwie? – zapytał Vol, podnosząc skrzynkę z narzędziami i zaglądając do niej z ciekawością. Thin natychmiast mu ją zabrał i schował do kieszeni płaszcza, chociaż najdziwniejsze było w tym to, że się tam zmieściła. Diablik mruknął do niego.
   – Nie wiemy – odpowiedział, podrzucając dopiero co podniesione okulary, po czym wetknął je sobie na nos. – Były tylko ogólne zarysy, oni sami nie wiedzieli do końca, jak powinni dokładnie to zmontować. Nie patrz się tak na mnie, to baza ludzi, ale w Złotej Puszczy. Kiedy wnieśli to przez granicę, przestało należeć do nich i zaczęło do wszystkich, którzy mają tu wstęp, zgodnie z ustalonymi prawami. Więc wcale tego nie kradnę, po prostu korzystam z pozostawionych nam wszystkim dóbr.
   – Prawo tak nie działa – prychnęła Ignea, wyłaniając się zza ogromnej maszyny, owinięta kablem, który wychodził z plecaka na jej plecach – Jesteś diablikiem. To jest własność Króla fiorów i jego armii. No i też Króla mirianów... nie, zaraz, oni nie mieli Króla, nazywali go chyba jakoś tak dziwnie... Prezentem...?
   – Prezydentem. Od kiedy fiorzy mają Króla? Zawsze byłem przekonany, że rządzi wami jakaś Wielka Rada czy coś w tym stylu, wiesz, jak w tych legendach...
   – Thin, Miastem Statków rządzi jakaś Rada Starszych, podobno w Mieście Słońca władają kapłani, gdzieś tam w Mieście Piasku fiorzy sami sobie są panami. A w Mieście Kwiatów jest Król oraz Rada. Nasza polityka jest skomplikowana, tego nie da się wyjaśnić wszystkiego w jeden dzień. Ale w skrócie można założyć, że to Król wszystko kontroluje, no bo w końcu to król. Więc przestań sobie już zawracać tę swoją diabelską główkę sprawami polityki i zmywajmy się stąd.
   – Po co zabierasz odkurzacz? – zapytał Vol, wciskając się między nich, nie mogąc wytrzymać, że wciąż zostaje właściwie wyłączony z rozmowy, czego nie lubił. – Zamierzasz łapać duchy? No wiesz, jak Pogromcy Duchów?
   – To jest to dziwactwo, którego szukaliśmy – odpowiedziała Ignea, gapiąc się na niego ze zdziwieniem i może lekkim rozczarowaniem. – Pogromcy Duchów, serio? Duchów się nie gromi, nie da się. Jak nawiedzają świat, to znaczy, że ktoś nie umiał ich pochować i puścić wolno. Wtedy raczej lepiej zająć się tym kimś, a nie duchem. Chociaż to mogłoby sprowadzić więcej duchów, ale to już ich problem.
   – To nie może być to – wykrzyknął Thin, stukając palcem w plecak. – Wygląda tak... zwyczajnie. Co tym zrobisz, odkurzysz po zniszczeniu świata? Pomyliłaś się.
   – To jest podpisane, idioto. To z pewnością jest właśnie to coś do zbierania energii. Spójrz tutaj. – Pokazała na jedną z niewielkich nalepek, przyczepionych do rury. – „Energiozbiór do energii magicznej. Worki prać ręcznie w zimnej wodzie. Nie dawać dzieciom."
   – Więc mi to oddaj.
   – Spadaj, zobaczyłam to pierwsza, więc jest moje. No wiesz – dodała, a na jej twarzy wykwitnął złośliwy grymas – korzystam z pozostawionych nam dóbr, zgodnie z prawem. Kto pierwszy ten lepszy, rogatku. Większego poroża nie mieli już w sklepie?
   – Powiedziała dziewczyna z szopą żywych włosów na głowie. Już chyba nawet ta prastara mityczna Meduza z ludzkich mitów miała lepszy fryz niż ty.
   – No pewnie, że miała lepszy. Fajna była, mogła zamieniać wszystkich wzrokiem w kamień. Nie jesteś jak kamień. Jesteś trochę jak żywa lodowa rzeźba. Byłbyś lepszy, gdybyś był kamieniem.
   – Żywym?
   – Nie, po prostu kamieniem.
   – Nie chcę się czepiać, ale tak jakby mamy coraz mniej czasu – odezwał się Vol, stukając się w nadgarstek, a po chwili przypomniał sobie, że od dawna nie nosi zegarka. Szybko wcisnął dłonie w kieszenie płaszcza, ale nie wyglądało na to, żeby ktoś zwrócił szczególną uwagę, jakie gesty czyni. – Ta cała wyrwa... nie żebym się na nich znał, ale chyba się otwiera coraz bardziej, tak? I ma wciągnąć powoli cały świat?
   – Cóż, to zależy od tego, jak zdefiniujesz słowo „powoli", ale ogólnie rzecz biorąc, to tak – odpowiedział mu Thin i podniósł śrubokręt z podłogi. – Świetnie, jestem gotowy do walk z potworami. Możemy już iść. Wiecie, dokąd iść, prawda? Bo ja nie wiem, dokąd iść. To idziemy?
   Ignea przewróciła oczami i wyszła z namiotu, nie czekając na żadnego z nich. Vol i Thin musieli biec, żeby ej nie zgubić, a i tak pozostali w tyle, dopóki się nie zatrzymała.
   W zapadających ciemnościach dziwna polana wyglądała jeszcze gorzej, niż gdy byli tam ostatnim razem, w czasie tej nieszczęsnej walki, najpierw ze smokiem, a później ze Zdegradowanymi. Trawa syczała podejrzanie, trochę jak węże, jakby setki ich kryły się wśród więdnących źbeł i czekały na ofiary, gotowe wyskoczyć w każdej chwili. Na wysokich krzewach, które wcześniej musiały być murem nie do przebicia, wciąż tliły się płomyki ognia i chyba tylko cudem było, że w lesie jeszcze nie rozpętał się pożar. Jakaś magiczna siła posprzątała ciała zmarłych, a Vol nie za bardzo chciał rozmyślać nad tym, co mogło to być, skoro wszystko zamarło.
   Na wolnej przestrzeni, w samym jej środku, stał kamienny krąg, którego wcześniej Vol jakimś trafem nie zauważył. Wielkie kamienie różnych kształtów ustawione były w okrąg, wokół ogromnego drzewa, którego liście jaśniały czerwienią nawet w mroku, jakby wytwarzały własne światło, co nie mogło być możliwe.
   To miejsce emanowało jakąś niewidzialną siłą, która jednocześnie sprawiała, że chciało się podejść bliżej i poobserwować cuda natury, a jednocześnie miało się też ochotę cofnąć się i uciec od tej przytłaczającej zewsząd potęgi.
   – Nic nie widzę – powiedziała Ignea, rozglądając się dookoła – Więc gdzie niby jest ta straszliwa wyrwa w rzeczywistości, którą trzeba powstrzymać, załatać czy wessać jej energię...?
   Jakby w odpowiedzi na jej słowa, nagle nad ich głowami rozległ się grzmot i na chwilę wszystko rozbłysło w świetle błyskawicy, by na powrót zapaść w ciemność. Cała trójka odskoczyła gwałtownie, gdy obraz nagle zafalował przed nimi, niczym zasłona. Trochę jak płachta ukrywająca namiot, jednak w inny sposób. Raczej jakby ktoś wrzucił kamień do wody.
   – Ach, to pewnie to – pisnęła Ignea cicho, cofając się.
   – Mamy się pozbyć tego czegoś? – zapytał z niedowierzaniem Vol, ostrożnie podchodząc bliżej. – Nie chcę zabrzmieć pesymistycznie, ale to wygląda... niebezpiecznie. Myślicie, że ten odkurzacz to wciągnie?
   – Trzeba spróbować, nie? – rzucił wesoło Thin, zabierając Ignei urządzenie. – Patrzcie, to proste. Wystarczy podejść bliżej, włączyć...
   Jednak w chwili, kiedy zrobił krok w stronę dziwnego zjawiska, znikąd zerwał się straszliwy wiatr, potężny i głośny, zagłuszający wszystko, co nie było częścią jego świstu. Vol wiedział, że Thin krzyknął, tylko dlatego, że widział jego twarz. Sam chyba też krzyczał, bo gardło go rozbolało, jednak w uszach trwał tylko nieustanny, przedwieczny szum. Jesienne liście poderwały się z ziemi, resztki zerwały się z gałęzi i zaczęły tańczyć, atakując trójkę intruzów. Vol cofnął się i rozejrzał dookoła, ale jedyne co widział, to multum mieszających się ze sobą kolorów przedzimowej pory. Obrócił się szukając czegoś, czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc. Wyczuł pod stopą kamień, potknął się i już miał upaść kiedy wszystko się zatrzymało.
   Dosłownie, zatrzymało się. Liście przestały wirować i zamarły w powietrzu, nie upadły na ziemię, po prostu przerwały nagle lot. Trawa zamarzła, niczym lód, a twarz Vola zatrzymała się kilka centymetrów od ziemi. Chłopak zamrugał i wtedy dziwny czar przestał działać, a on upadł, tak jak powinien był to zrobić wcześniej. Źdźbła były podejrzanie mocno kujące. Podniósł się niezdarnie. Liście wciąż go otaczały, niczym miniaturowe tornado. Trącił jeden z nich, a ten zawirował, żeby po chwili wrócić dokładnie na to samo miejsce i zamrzeć w tej samej pozycji.
   Vol stał przez chwilę, po czym rozgarnął dziwną zasłonę, żeby wyjść z powrotem na łąkę. Coś było bardzo nie tak, ale nie był w stanie powiedzieć, co właściwie. Nie licząc faktu, że tylko on jeden ze wszystkiego wokół jakkolwiek się poruszał. Spojrzał najpierw w jedną stronę, potem w drugą. Zanim jednak zdarzył coś wywnioskować, nagłe pojawienie się Thina rozproszyło jego uwagę. Diablik kręcił się niczym pijany. Vol podbiegł do niego i złapał za ramiona, po czym schylił się szybko, żeby nie oberwać ogonem. Thin zamrugał i zrobił zdziwioną minę, jakby dopiero zdał sobie sprawę, na kogo patrzy.
   – Ojć... przepraszam. Prawie uciąłem ci głowę.
   – Już się tym tak nie chwal – prychnął Vol, puszczając go, a iskierki przeskoczyły mu między palcami. Diabełek skrzywił się, jakby poczuł tę energię i może też tak było.
   – Powinieneś z tym iść do jakiegoś uzdrowiciela albo maga – powiedział Thin, odsuwając się i wycierając ręce w białe ubranie, jakby można się było ubrudzić paroma małymi wyładowaniami elektrycznymi. – Jeszcze trochę i serio zaczniesz wzywać nieświadomie burze. Chyba, że już to zrobiłeś.
   – To nie ja – zdenerwował się Vol, tupiąc nogą. – Tych iskierek mogę nie czuć, ale myślisz, że błyskawic też? Kiedyś przypadkiem rozwaliłem połowę miasta, bo dotknąłem kabli pod napięciem. Od tamtej pory czuję bardzo mocno prąd. No, mniej więcej... ale... Nie, tamta burza nie była moim dziełem. To nawet w ogóle nie była burza.
   – Jak to nie? – Nagle zza jednego z kamieni wyłoniła się Ignea, wyglądająca jeszcze dziwniej, niż zwykle, co było niezłym wyczynem. Spomiędzy jej włosów wystawały gałązki drzew, czarny pas, którym przewiązywała się wcześniej w biodrach, teraz zawiązany był na jej szyi, bluzkę nosiła tył na przód, a nogawki spodni gdzieś zniknęły, odsłaniając długie skarpety w paski.
   Thin również musiał to zauważyć, bo szybko zakrył usta dłonią, starając się stłumić śmiech.
   – Wiesz, jak na lubiącego zimno fiora, zdecydowanie ubierasz na siebie zbyt dużo warstw ubrań – powiedział rozbawionym tonem. Ignea rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
   – Nie przebierałam się, półgłówku. Poza tym ty masz na sobie bluzę do kostek, jak jakąś sukienkę normalnie, więc się mnie nie czepiaj – warknęła. Słysząc to Thin szybko spojrzał w dół, zdumiony, ale Ignea nie czekała, aż się sobie przyjrzy. – Nie mamy na to czasu, modnisiu. Nie wiem czy zauważyłeś, ale z naszym otoczeniem jest coś nie tak.
   – No, wszystko się zatrzymało – odezwał się Vol, niezbyt mądrym tonem. – Zamarło. Czas... się zaciął?
   – Niee, zacięcia czasu byśmy nie zauważyli – mruknął Thin, oglądając otoczenie, jakby był w stanie dojrzeć coś, czego nie widział. – Wszyscy żyjący znajdują się w strumieniu czasu, więc gdyby zacięcie nastąpiło, to my byśmy zacięli się razem z nim. I byśmy tego nie zauważyli. Chociaż to w sumie ciekawe. Możliwe, że takie zacięcia następują często, ale my o nich nie wiemy. Może tniemy się jeszcze gorzej niż wi-fi. A może...
   – Nikogo nie obchodzą twoje pseudo-naukowe teorie – przerwała mu oschle Ignea. Vol otworzył usta, żeby zaprzeczyć jej słowom, ale zgromiła go spojrzeniem. – Pewnie nie zauważyliście, więc zechcę was powiadomić, ale wszystko jest... inne! Poodwracane! Wykręcone! Jak w jakimś krzywym zwierciadle!
   Oboje sprawdzili otoczenie i otworzyli szerzej oczy, gdy zdali sobie sprawę, że dziewczyna ma rację. Pnie drzew skręcały się dziwnie, jakby była to guma a nie drewno. Źdźbła trawy stały równo w rzędach, a ich końce były zaostrzone, niczym igły. Same kamienie, wcześniej zwyczajnie zaokrąglone, teraz były pofalowane. Jak obraz w zmąconej tafli wodnej. Vol przełknął ślinę, gdy zorientował się, co musiało się stać.
   – Wpadliśmy przez to, prawda? – zapytał drżącym głosem. – Przez tę dziwną szczelinę. Wtedy ta burza...
   – Wynośmy się stąd jak najszybciej – zaproponował Thin, a nikt nie zamierzał się z nim kłócić.
   Ruszyli w stronę, gdzie powinno być Przejście, jednocześnie rozglądając się z zaniepokojeniem. Cała trójka instynktownie wyczuwała, że coś czai się w tym ponurym miejscu i nie jest to coś, co chcieliby spotkać. Wszystkie ich zmysły krzyczały, żeby rzucić się do ucieczki, żeby jak najszybciej zniknąć z tamtego miejsca, a oni nie byli na tyle głupi, żeby to zignorować.
   Jednak wtedy pojawił się kolejny problem. Thin krzyknął i odskoczył od ściany wirującej podejrzanie rzeczywistości, a z jego dłoni unosił się dym. Dotąd biała skóra, była teraz ciemna.
   – Nie da rady – powiedział łamiącym się głosem, zatrzymując Vola i Igneę, gdy zbliżyli się do Przejścia. – Ani kroku. Tędy nie wrócimy. Spali nas na popiół, zanim wrócimy z powrotem do Złotej Puszczy. Trzeba... trzeba znaleźć inną drogę.
   – Niby jaką?! – wykrzyknęła z paniką Ignea. – To jest jedyne Przejście! Jedyna droga! Innych nikt nie otworzył, a nawet jeśli... nawet jeśli to nie mamy pojęcia gdzie!
   – Nie panikuj – odezwał się Thin, ale jego ogon poruszył się nerwowo, jakby zdawał sobie sprawę, że te dwa zwykłe słowa nie pomogą. A jeśli tak myślał, to miał rację.
   – NIE panikuj? NIE PANIKUJ?! JA nie panikuję! JA jestem WŚCIEKŁA! Wolę zmienić się w popiół, niż tu zostać. Wymiar Mroku... Zejdź mi z drogi!
   Ale diabełek nie zamierzał tego uczynić. Stali przez chwilę, mierząc się wzrokiem – Thin wysoki, z poważną miną, a Ignea niewielka, ze złością wypisaną na twarzy. A potem skoczyła na kuzyna tak szybko, że Vol aż się odsunął. Oboje potoczyli się po ostrej trawie, warcząc na siebie i krzycząc, przepychając się i drapiąc. Nawet gdyby był w stanie coś zrobić, Vol i tak by stał w miejscu, zbyt oszołomiony, by choćby się ruszyć. Słyszał hałas, jaki wywoływała bójka, ale nic poza nim. Powinien jeszcze coś słyszeć, był tego pewien. Czego nie słyszał?
   Cisza, która nagle znów zapadła, sprowadziła go na ziemię. A raczej na to coś podobnego do ziemi. Thin ostrożnie podniósł nieprzytomną Igneę, jakby była ze szkła i spojrzał wyzywająco na Vola, jakby czekał na reprymendę. Ale wciąż panowała ponura cisza.
   – Tak będzie łatwiej – powiedział diablik, spoglądając na kuzynkę. – Inaczej rzucałaby się w każde niebezpieczeństwo, na jakie się natkniemy.
   – Czyli że zamierzamy natykać się na niebezpieczeństwa – odważył się odezwać Vol, a jego głos brzmiał jakoś dziwnie. Skrzywił się.
   – Nigdy nie wiadomo, na co się natrafi – rzekł przemądrzałym tonem Thin, wzruszając przy tym ramionami. Dał znak ogonem, żeby Vol szedł za nim, a sam wkroczył między cienie, rzucane przez powykrzywiane drzewa. Nie mając większego wyboru, chłopak pospieszył za nim, nie chcąc zostać samemu w tym ponurym miejscu.
   Im dalej szli, tym dziwniejszy zdawał się robić świat wokół nich. Rośliny o zdeformowanych łodygach połyskiwały ponurą szarością i rzucały więcej cienia, niż powinny. Trawa zaczęła ustępować miejsca czemuś, co wyglądało jak wybielona woda, po której jednak byli w stanie iść. Vol spojrzał w dół, a gdy ujrzał swoje odbicie, musiał szybko ugryźć się w język, żeby nie krzyknąć.
   Nie chodziło o mizerne ubranie, które wyglądało zupełnie inaczej, niż gdy wpadli przez Przejście. Nie chodziło nawet o to, że połowa jego włosów była częściowo spalona i dymiła, a między resztą wciąż przeskakiwały iskry. Zamiast twarzy, swojej przeciętnej twarzy widział w jej miejscu czarną jak noc czaszkę, z pustymi oczodołami, wyszczerzoną w upiornym uśmiechu, jak to wszystkie czaszki, ziejącą pustką. Szybko podniósł wzrok i uniósł dłonie do twarzy, upewniając się, że wciąż ją ma. Prawie popłakał się z ulgi, gdy dotknął nie kości, a skóry.
   – To tylko iluzja – powiedział Thin takim tonem, jakby przede wszystkim chciał przekonać samego siebie. Nie poprawiło to ani trochę nastroju Vola.
   – Dokąd właściwie idziemy?
   – Za tym dźwiękiem.
   Vol zatrzymał się, słysząc to. Thin też przystanął i odwrócił się do niego, unosząc brwi, jakby pytał „No co znowu?". Vol przełknął ślinę.
   – Jakim dźwiękiem? – zapytał, niemal szeptem. – Tu panuje zupełna, absolutna cisza. Nie słychać niczego.
   – Szepty. Słychać szepty. Są coraz bliżej i bliżej.
   – Kto by pomyślał? – odezwał się trzeci, sycząc głos, od którego Volowi włosy stanęły dęba jeszcze bardziej, niż zwykle. Odwrócił się gwałtownie w stronę źródła owego głosu, ale widział tylko ciemność.
   Thin cofnął się niezdarnie, prawie upuszczając Igneę, która poruszyła się, ale wciąż pozostawała nieprzytomna. Albo zasnęła. Vol nie był pewien, czym to właściwie się różni, nigdy nie miał okazji nikogo o coś takiego zapytać.
   – Kto to powiedział? – zapytał, rozglądając się nerwowo. Cichy śmiech potoczył się echem, ale nie było w nim nic wesołego. Raczej coś starego i złośliwego.
   Zimno przeszyło jego ramię i cofnął się szybko, żeby zobaczyć, jak wyglądający podejrzanie cień ześlizguje się z niego. Ten cień się ruszał! I zdecydowanie nie był to cień ani jego, ani Thina, ani żadnego zwierzęcia czy rośliny. Rozejrzał się. Całe podłoże przypominające wodę pełne było ciemności, cieni, które nie miały absolutnie żadnego właściciela. Cieni, które żyły!
   Jakby w odpowiedzi na jego myśli, jeden z cieni oderwał się od gruntu i stanął tuż przed nim – humanoidalny czarny dwuwymiarowy kształt, w przestrzeni. Vol zamrugał. Gdyby spojrzeć na cień bokiem, całkowicie znikłby z pola widzenia.
   A wtedy cień zaczął się zmieniać. Wydłużył się nieco, przyjmując dokładnie taką samą wysokość jak Vol, a przygaszone kolory zamigotały na jego powierzchni. Chłopak cofnął się, przerażony, kiedy cień przybrał jego wygląd. Blond włosy, w większej części spalone, idiotyczny wyraz twarzy, mizerne ubrania... Vol nie zdawał sobie sprawy, że wygląda aż tak zwyczajnie. Dziwnie i przerażająco było patrzeć na samego siebie.
   – To nasze królestwo – przemówił cień, a Vol wzdrygnął się, zastanawiając się, czy jego głos brzmi tak dziwnie, czy jednak był to zwyczajnie głos cienia. – Wkroczyliście tu bezprawnie i teraz poniesiecie karę.
   – Najmocniej przepraszamy – powiedział Thin, starając się zrobić przyjazną minę, ale grymas odrazy albo przerażenia nadal gościł na jego twarzy – Nie chcieliśmy zakłócać... ekhem... spokoju waszego królestwa. Trafiliśmy tu przypadkiem i już sobie idziemy, chcemy tylko znaleźć wyjście.
   – Wyjście – powtórzyła istota głosem diablika. Jej oczy, o ile to w ogóle były prawdziwe oczy, zalśniły dziwnie. – Wyjście do świata istot takich jak wy.
   – Dokładnie – rzekł Thin z ulgą, jakby wcale nie wyczuwał złych zamiarów, zbierających się w umysłach dziwnych cieni. Jednak Vol niemal je widział i nie potrzebował do tego żadnych nadzwyczajnych mocy. – Nie wiecie, gdzie może jest takie Przejście?
   – Och, zapomniałem! – odezwał się nagle Vol, dramatycznym tonem, a wzrok wszystkich skoncentrował się na nim. – Mam dzisiaj umówioną... wizytę u lekarza! Bardzo ważną! Powinniśmy już iść – mówiąc to rzucił znaczące spojrzenie Thinowi, a ten chyba zrozumiał. – No to cześć... do zobaczenia! Może... może jeszcze kiedyś wrócimy.
   Zaczął się powoli wycofywać, ale wtedy poczuł zimno na plecach, gdy kolejna cienista istota zaczęła się po nim wspinać. Najwyraźniej już znała jego zamiary. Przestał więc dbać o pozory. Spojrzał na diablika u swojego boku i obaj rzucili się do ucieczki, nie przejmując się specjalnie o to, dokąd powinni biegnąć. Byle tylko jak najdalej od cieni, które syczały groźnie za ich plecami i ruszyły w pogoń.
   – Dokąd biegniemy?! – krzyknął Thin, wymijając drzewa z widocznym trudem.
   – Gdziekolwiek! Ratuj życie, a nie gadaj!
   – Tutaj nie ma gdzie ratować życia! Są wszędzie!
   Zatrzymał się gwałtownie, kiedy jeden z cieni zagrodził mu drogę. Vol wyminął drzewo i podbiegł do diablika, choć sam nie wiedział, co dokładnie chce zrobić. Iskry strzeliły mu z palców, a cień zasyczał i cofnął się. Tyle wystarczyło. Vol złapał Thina za ramię i pociągnął za sobą. Chłopak z trudem za nim nadążał.
   – To cienie – powiedział, dysząc ciężko po biegu. – Boją się światła. Tutaj w ogóle go nie ma, zauważyłeś? Są jasne kolory, ale nie światło. Rozpal coś!
   Vol nie wiedział, co miałby rozpalić, ale widocznie jego magia sama postanowiła się tym zająć. Skóra go zaswędziała, jak zawsze, gdy zbierało się na burzę. Chwilę później grzmot rozniósł się po całym lesie, a błyskawica przecięła niebo i uderzyło w jedno z pobliskich drzew, a to od razu zajęło się ogniem. Vol i Thin odskoczyli przestraszeni i zdumieni, potykając się o własne nogi i upadli na plecy.
   Ignea przeturlała się po ziemi i jęknęła. Ból najwyraźniej ją obudził, co nie było zdziwieniem. Gdyby Vola ktoś rzucił na twardy jak kamień grunt, też zapewne nie mógłby już dalej spać. Dziewczyna podniosła się niezdarnie, odgarniając włosy z twarzy i spojrzała najpierw na nich, a potem na płonące drzewo.
   – Coście narobili? – zapytała niebezpiecznie cichym głosem. Przed chwilą była nieprzytomna, bo oberwała w głowę, ale nie musiała uciekać przed straszliwymi cieniami, więc gdyby w tej chwili się na nich rzuciła, a widać było, ze miała ochotę to zrobić, z pewnością by z nią nie wygrali. Nawet we dwóch.
   – Podpaliłem drzewo – przyznał się Vol, jakby zrobił najnormalniejszą rzecz pod słońcem. Bo właściwie to zrobił. Często zdarzało mu się wzywać błyskawice, nawet o tym nie wiedząc. W każdym razie wcześniej...
   Ignea spojrzała na niego ze złością.
   – To widzę – warknęła. – Nie jestem ślepa, jak najwyraźniej uważasz! Ale po kiego grzyba podpaliłeś drzewo? Co, chcesz wysyłać znaki dymne? – zakpiła.
   – Daj sobie spokój z sarkazmem – warknął Thin, podnosząc się. – Wiesz, że tutaj żyją cienie? Z naciskiem na żyją! I jeden się zamienił w niego! – powiedział ze strachem, wskazując na Vola, który uniósł brwi. Po czym chyba zrozumiał, co sam powiedział i wytrzeszczył oczy. – A jeśli to jeden z nich? Skąd mamy wiedzieć?!
   – Nie sądzę, żeby cienie wzywały błyskawice – powiedział Vol, patrząc na niego z politowaniem. – Ale spoko, możesz mnie związać liną, której ze sobą nie zabrałeś i zostawić tutaj, a sam sobie pójdziesz do Przejścia, które cię spali, jak ja to drzewo.
   – I znalazł się kolejny mistrz sarkazmu – mruknął z niesmakiem Thin, po czym spojrzał na ogromne ognisko – Nie widzę nigdzie cieni, więc to chyba działa.
   – A ja widzę cienie – prychnęła Ignea – Wielkie, czarne paskudne cienie, które wywołał wasz pożar. Są wszędzie tam, gdzie światło nie pada.
   – Och jesteś taka miła – warknął Thin. – Mówię o innych cieniach. Tych żywych. One muszą bać się światła. Więc jeśli poczekamy w świetle, to do nas nie podejdą.
   – Tylko co potem? – zapytał Vol, rozglądając się dookoła.
   Nikt mu nie odpowiedział. Żadne z nich nie miało żadnego pomysłu.

~*~

   Ethereal spodziewał się natrafić na jakąś średnią grupę, dwudziestu czy trzydziestu uzdrowicieli w swoich idiotycznych zielonych szatach, którzy ukryli się gdzieś i którzy byliby gotowi pójść z nim do Miasta Kwiatów i ocucić wszystkich tych biednych padniętych fiorów. Tymczasem Finen wprowadził go do niewielkiego, podniszczonego obozu, w którym siedziała trójka młodych chłopaków, grających w bierki gałązkami.
   Przejście do środka było całkiem sprytnie ukryte wśród drzew i gdyby Finen go nie pokazał, Ethereal nigdy by go nie znalazł. Jak wytłumaczył uzdrowiciel – a raczej uczeń, sądząc po jego srebrnej odznace na płaszczu – było takich kilkanaście, ukrytych w całej Złotej Puszczy, na wypadek gdyby jakiś uzdrowiciel musiał wędrować bardzo długo i nie miałby dobrego miejsca na nocleg, albo też w razie ataku. Który nastąpił. Raczej nie tego się wszyscy spodziewali.
   – Kto to? – zapytał jeden z chłopaków, kiedy tylko Ethereal wszedł do środka, garbiąc się, bo był zdecydowanie zbyt wysoki, jak na tak małe pomieszczenie. Nigdy nie rozumiał jak ktoś może robić sufity tak nisko. Towarzyszący mu Finen zdawał się tym jednak nie przejmować, choć też chodził zgięty wpół.
   – Gość – odpowiedział krótko, podchodząc do stolika. Zrobił groźną minę. – Gdzie jest Uie? Mieliście się nim opiekować, a nie sobie grać.
   – Mówiłeś, że długo nie pociągnie – rzekł najmniejszy z chłopców, ostrożnie próbując wyjąć jedną z gałązek ze stosu – No i tak się stało. Nie z naszej winy! Zmarł niedługo po południu. Pochowaliśmy go w pobliżu Wierzby. No wiesz, tej Wierzby. A potem wróciliśmy, bo nie pozwoliłeś nam wychodzić. Ale musieliśmy wyjść, żeby go pochować, tak mówi Kodeks. A Kodeks jest ponad twoimi nakazami... proszę pana.
   – Nie mów do mnie „proszę pana" – warknął Finen, przykładając palce do skroni, jakby zaczynała go już od wszystkiego boleć głowa. – Nie jestem aż tak stary. Dobra, pomińmy to. Żyjecie. Gdzie Rever?
   – Pewnie w lodówce, jak zawsze.
   Było to dziwne stwierdzenie, ale Finen tylko westchnął i zniknął za kolorowym parawanem z tyłu pomieszczenia. Ethereal został sam z trójką dzieciaków, które natychmiast przestały udawać, jak bardzo zależy im na grze i spojrzały na niego z ciekawością. Uśmiechnął się, co zwykle skutecznie odstraszało wszystkie wścibskie osoby, ale trójka chłopców nie przejęła się tym.
   – Wyglądasz jak żołnierz – powiedział ten mały, przyglądając się podejrzanie nożowi, który Ethereal miał przypięty do pasa. Tak na wszelki wypadek. – Nie lubię żołnierzy.
   – Nie jestem żołnierzem – prychnął Ethereal. Chciał się wyprostować, ale szybko przypomniał sobie, że sufit jest zbyt nisko i powstrzymał od tego. – Byłem kiedyś w szkole wojskowej, ale nie jestem żołnierzem. Jesteście tutaj sami? Gdzie są dorośli?
   – Uie był ciężko ranny i nie przeżył. Jak zaatakowali, to chciał z nimi rozmawiać i nie wyszło za dobrze. A Trayton i Groe poszli szukać pomocy i ją nieść. Czy jakoś tak. Niedługo powinni wrócić.
   – Zostawili was tutaj? – zapytał z oburzeniem Ethereal, patrząc na nich. Wszyscy trzej zgodnie pokiwali głowami, jakby to była zupełnie zwykła rzecz.
   – Wrócą – odpowiedział z całym przekonaniem chłopak, który z nieznanych powodów miał na głowie kocie uszy. Wyglądały na prawdziwe, ale nie wiadome było, czy to jego uszy, czy tylko jakieś sztuczne, które nosił, bo tak mu się podobało. – Wrócą z pomocą i odbudujemy wioskę. Wiesz, rozwalili połowę domów, żeby wziąć ze sobą jakąś małą buteleczkę. To bardzo nieładnie.
   – Buteleczkę? – powtórzył Ethereal ze zdziwieniem i otrzymał w zamian energiczne skinienia głowami. Podrapał się po głowie. – Ale po co ludziom jakaś buteleczka? Co w niej było?
   Ich miny całkiem wyraźnie mówiły, że sami nie mają bladego pojęcia. Niski otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale wtedy wrócił Finen, na widok którego cała trójka natychmiast znów zajęła się grą. Spojrzał na nich krzywo.
   – Dobra, marudy, coście znowu zrobili? – zapytał z tłumioną złością. Spojrzeli na niego trochę zbyt niewinnie.
   – Absolutnie nie zrobiliśmy nic złego – odezwał się ten z kocimi uszami. – Jak już mówiłem, zajmowaliśmy się Uiem. Było z nim bardzo źle. Teraz nie żyje, nie jest z nim aż tak źle.
   Ethereal uniósł brwi, słysząc takie stwierdzenie. Brzmiało ono naprawdę dziwnie w ustach kogoś tak młodego, w ogóle w ustach kogokolwiek... ale czego mógł się spodziewać? To był dokładnie ten dziwny sposób myślenia, jaki przyswajali sobie uzdrowiciele. Albo ich uczniowie. Wiedział to głównie dzięki Vaili, bo też miała dokładnie takie poglądy. Pacjent jest martwy – to prawie jakby był zdrowy! Przewrócił oczami, przypominając sobie to. Uzdrowiciele!
   – Nie mówię o Uie'im! Coście zrobili tutaj, że Rever aż się zamknął w tej lodówce? I zważcie na to, że pytam bardzo, ale to bardzo spokojnie. Za chwilę to się może zmienić. Policzę do trzech. Jeden...
   – To wszystko wina Weia! – wyrwał się ten, któy dotąd siedział całkowicie cicho. Dwaj pozostali zgromili go spojrzeniami, ale to nie powstrzymało go od mówienia. – Powiedział, że byłoby miło, jakbyśmy zrobili wielką niespodziankę, bo przecież dzisiaj pan Rever ma urodziny. No i posprzątaliśmy, zrobiliśmy wielki tort...
   – Czy do was naprawdę nic nie dociera? – zapytał Finen, łapiąc się za głowę i przeczesując włosy, jakby chciał je sobie powyrywać. W sumie gdyby to zrobił, fryzura mogłaby mu pasować do pełnej blizn twarzy. – Nie robi się przyjęć niespodzianek! Nie, bez uprzedniego omówienia tego z dorosłymi! W ogóle nie powinniście robić imprez, tak jakby zaczęła się wojna. W takim czasie nie robi się imprez!
   – Wyluzuj trochę – powiedział ten o kocich uszach, a Ethereal domyślił się, że to właśnie jest Wei. – Chcieliśmy dobrze. Skąd mieliśmy wiedzieć, że to mu się nie spodoba?
   – Idioci – mruknął pod nosem Finen, po czym odwrócił się do Ethereala. Uśmiechał się krzywo. – Przepraszam, ale to może chwilę potrwać. Dzięki tym tutaj. Jeśli chcesz, możesz poczekać na zewnątrz. Postaram się być najszybciej, jak się da, skoro to taka ważna sprawa.
   – Zostawisz ich tutaj? – zapytał Ethereal, a Finen skinął głową.
   – Poradzą sobie. Zresztą niedługo wróci reszta.
   Ethereal zrozumiał, że to najwyższa pora wyjść. Zresztą nawet gdyby Finen go tak grzecznie nie wyprosił, Ethereal sam by wyszedł, choćby po to, żeby w końcu móc się wyprostować. Szyja go bolała od tego zginania się. Wyszedł na chłodne powietrze nocy i odetchnął głęboko. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo czuć było ziołami w tym schronieniu, dopóki nie znalazł się z powrotem na zewnątrz. Oparł się o pień jednego z drzew i czekał, a las trwał w swojej niesamowitej ciszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz