Obrońcy Światła

Rozdział IX


Czary, przysięgi i klątwy



   Natura milczała. Ariv tak dawno z nią nie rozmawiał, że możliwym było, iż się na niego obraziła. Zdjął rękawiczkę z dłoni i dotknął drzewa, nastawiając uszu, ale i tym razem nie było odzewu. Wbił paznokcie w korę drzewa, ale nad jego głową rozległ się tylko zirytowany szum, jakby las chciał powiedzieć: „Idź sobie".
   – Słuchaj no, Puszczo – powiedział na głos, choć czuł się nieco dziwnie, gadając do drzewa. – Ja rozumiem, że mnie nie lubisz. Rozumiem nawet, dlaczego tak jest. W każdym razie podejrzewam, że chodzi właśnie o to. Sam siebie niezbyt lubię. Ale w tej chwili chcę ci pomóc, więc byłbym wdzięczny, gdybyś ty zechciała pomóc mnie!
   Zero odpowiedzi. Westchnął. Nigdy nie rozumiał, jak innym udaje się porozumiewać bez żadnych problemów z naturą. Jemu to nigdy nie wychodziło. Wychowany został inaczej od reszty fiorów, z dala od zwykłej dzikiej przyrody i nigdy jakoś nie udało mu się uwierzyć, że... ma z nią jakieś mocniejsze związki. Podejrzewał, że właśnie ta niewiara uniemożliwiała mu rozmowę.
   – No weź, nie bądź taka – mruknął, jeszcze bardziej zaciskając palce, jakby zamierzał oderwać korę od drzewa, jednak nie zrobił tego. – Ja wiem, są pewne dawne urazy, ale wiele razy za to przepraszałem. Wybaczyłabyś mi w końcu, naprawdę tego żałuję. Proszę cię, pomóż mi. A jak nie chcesz pomóc akurat mnie, to chociaż pomóż któremuś z tej setki strażników, co się włóczą po lesie... Jeśli nie znajdziemy tych ludzi, oni ci zaszkodzą. Już to robią. Czemu nie chcesz nam pomóc siebie ratować?
   Rozległ się dziwny pomruk, od którego ziemia nieco zadrżała, choć mogła być to tylko wyobraźnia Ariva. Znów spróbował się wsłuchać w szumienie drzew, ale jego próby okazały się daremne. Warknął z rezygnacją i założył z powrotem rękawiczkę.
   Zerknął w stronę słońc, leniwie wspinających się po niebie i spróbował ocenić ich położenie, żeby dowiedzieć się, jaka jest godzina. Tyle że tego też nie umiał robić. Widywał wiele razy, jak to fiorowie po prostu rzucali spojrzenie na niebo i niemal natychmiast mówili dokładnie, która jest godzina. On musiał sprawdzać to na zegarku. Nie podobało mu się to, ale i tym razem podwinął rękaw munduru i spojrzał na mechaniczne cudo.
   Miał jeszcze trochę czasu, zanim oficjalnie zacznie się jego zmiana. Od kilku dni jednak przychodził wcześniej i starał się dowiedzieć się czegoś o akcji przeciw zorganizowanej grupie badaczy, którzy rozpanoszyli się w Złotej Puszczy i przestali się z tym ukrywać, ale niezwykle trudno było wyciągnąć na ten temat jakiekolwiek informacje, bo strażnicy też niewiele wiedzieli. A natura, jakby na złość im wszystkim, nie chciała im pomóc, chociaż przecież chodziło o uratowanie sporej jej części.
   – Rozumiem, że nie chcesz pomocy – powiedział chłodnym tonem Ariv, chociaż miał się już nie odzywać. Drzewa zaszumiały gniewnie, jakby chciały na niego ponarzekać, ale znów nic nie zrozumiał.
   Nie zamierzał więcej czekać na odpowiedź. Odwrócił się i dumnym krokiem wrócił przez bramę do granic miasta, pozdrawiając dwóch strażników, którzy tego dnia trzymali straż. Bracia Kay i Ray jednak nie zwrócili na niego uwagi, stojąc sztywno, niczym posągi i tylko lekkie oddechy i mrugnięcie od czasu do czasu. Świadczyły o tym, że jednak oboje nie są wykonani z kamienia.
   Z nudów wyjął z kieszeni talię kart i zaczął tasować, idąc ulicą i rozglądając się uważnie. Nic jednak nie zwracało jego uwagi. Na wystawach sklepów nadal widniały te same przedmioty, wesołe domki stały tam gdzie zawsze, czasem jakieś dzieci biegały po ulicy, bawiąc się ze sobą i grając w różne gry, które same sobie wymyślały. Jeden nawet podbiegł do Ariva i zapytał go o jego talię kart, ale chłopak był tak zajęty, że zanim się zorientował, o co chodzi, dzieciak już zainteresował się czymś innym i uciekł.
   Ariv znów przełożył karty i spojrzał na nie. No dobra, pomyślał, wpatrując się w nie. Od tyłu wszystkie wyglądały identycznie. Jeśli tym razem nie uda mi się wyciągnąć Karciarza, to dzisiaj odpuszczam sobie ten cały hazard. Odetchnął, wybrał jedną kartę z talii i odwrócił, po czym mruknął z irytacją i schował ją z powrotem.
   – Strzeżcie się, albowiem nadchodzę i zabiorę wszystkie wasze pieniądze – powiedział pod nosem. Kiedyś ta kwestia sprawiała mu radość, ale choć lubił grać, jakoś zaczęło mu się nudzić wygrywanie. Jakoś za łatwo mu to szło.
   Udał się tam, gdzie zawsze udają się tak znudzone i uzależnione od hazardu osoby jego pokroju, czyli do starej knajpy Bez Nazwy niedaleko muru. Nie chodziło o to, że nie miała nazwy, „Bez Nazwy" to była jej nazwa, co bywało często bardzo mylące.
   Zanim wszedł, przykleił sobie swój olśniewająco irytujący uśmiech na twarz i upewnił się, że wygląda przyzwoicie. Przechodząca w pobliżu dziewczyna wpatrywała się w niego z takim uwielbieniem i uwagą, że prawie uderzyła w ścianę, co stanowiło całkiem niezłe podsumowanie jego wyglądu. Poprawił kołnierz i pchnął drzwi knajpy.
   Zawsze zapominał, jak bardzo lekkie były. Otworzyły się gwałtownie i z trzaskiem uderzyły o ścianę, aż Arivowi zazgrzytały zęby, mimo to nadal się uśmiechał. Wesoło wszedł do środka, zamykając drzwi równie głośno, jak je otworzył. W środku panowała cisza, niewątpliwie wywołana jego przybyciem, ale zignorował to i podszedł prosto do baru.
   – Cześć Sverre. – Rzucił w stronę właściciela, stojącego za barem, monetę. Rudy mężczyzna uśmiechnął się porozumiewawczo, ale Ariv tylko pokręcił głową. – Nie, dzisiaj tylko coś normalnego. Muszę jeszcze potem iść do pracy.
   – Co, w straży nie ma się łatwego życia? – odezwał się drwiąco jakiś gość, który siedział obok. Na głowę narzucony miał kaptur, w którego cieniu skryta była twarz, ale Ariv miał wrażenie, że skądś zna jego dziwnie wysoki głos.
   – Czy my się znamy? – zapytał, wpatrując się w miejsce, gdzie w cieniu błyszczały dziwnie pomarańczowe oczy. Z pewnością pamiętał kogoś, kto miał tak nietypowy kolor oczu, tylko nie pamiętał, kto to był.
   – Oczywiście, że się znamy.
   Nieznajomy sięgnął do kaptura i zamaszystym ruchem zdjął go, ukazując burzę rudych włosów i uroczy, jakże uroczy uśmiech. Ariv zamrugał, upewniając się, że z jego oczami wszystko jest dobrze.    Nagle przed nim pojawiła się najpiękniejsza kobieta, jaką widział w całym swoim życiu. Wyglądała przepięknie, nawet jeśli ubrana była w znoszoną bluzę i spodnie, które wyglądały, jakby ktoś wyciągnął je z kontenera na zużyte ubrania.
   – Wytrzeszczasz gały, jakbyś ducha zobaczył – stwierdziła swoim zwykłym ironicznym tonem Feyia, opierając się o blat. – To chyba nie jest dziwne, że siedzę w knajpie, która w przyszłości będzie moja. Nie, tato?
   Sverre tylko mruknął coś pod nosem, stawiając przed Arivem szklankę z sokiem. Chłopak nawet nie zastanawiał się, co w niej jest, wypił tylko wszystko jednym haustem. Zobaczenie Feyii nadal było dla niego szokiem.
   – Ale ty... przecież ty wyjechałaś – powiedział, nieco plącząc się w języku, co mało kiedy mu się zdarzało. Feyia parsknęła drwiąco.
   – No ale wróciłam. Fiorzy mogą sobie wracać, wiesz? Nie ma tak, że jak skądś wyjedziesz, to nie możesz tam później wrócić. Nadal bawisz się w hazard, co? Mały Iv nie może sobie tego odpuścić? Ile już straciłeś? Cały majątek rodzinny? To dlatego zaciągnąłeś się do straży?
   – Nie przypominam sobie, żebyś była taka kąśliwa – mruknął Ariv, zirytowany. – Pięć lat nauki magicznych sztuczek i już jesteś ważniejsza od wszystkich?
   – Zagraj ze mną, Ariventisie – rzuciła z powagą, a Ariv skrzywił się, jak zawsze, kiedy ktoś wymieniał jego pełne imię. Feyia uśmiechnęła się. – Ty, ja, karty i zero sztuczek. Wchodzisz czy tchórzysz?
   – Pytasz, tak jakby odpowiedź nie była oczywista. Co dajesz?
   Feyia przeczesała palcami swoje rude włosy i wyjęła coś spomiędzy nich. Przez chwilę trzymała to w dłoni, przypatrując się uważnie, po czym wzięła to między palce i pokazała Arivowi. Była to srebrzysto-złota spinka. Dziewczyna rzuciła to na blat.
   – Podobno jest przeklęta – prychnęła. – Ale ja tego nie kupuję. Znaczy nie wierzę w to, dlatego ją kupiłam. Wydałam górę złota, ale warto było. Co ty dajesz?
   Ariv wpatrywał się przez chwilę w spinkę. Jak wszystko, o co zawsze zakładała się Feyia i to musiało mieć jakieś ukryte znaczenie. Mówiła o klątwie, więc może chodziło jej o coś w stylu: „Nieważne co zrobisz i tak zawsze przegrasz"? Nie był pewien, ale nie zamierzał dać się zniechęcić.
Zaczął przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu czegoś równie dającego do myślenia, jak spinka do włosów. Mógłby oczywiście postawić po prostu pieniądze, miał przy sobie niezłą sumę, ale wiedział, że Feyia nie grałaby na pieniądze. Nigdy tego nie robiła.
   Kawałek drewienka, stare zdjęcia, długopis... po co on właściwie nosił ze sobą te wszystkie rzeczy? Natrafił palcami na starą obrączkę. Zupełnie nie rozumiał, jak ona się tam znalazła. Wydawało mu się, że wyrzucił ją już z tysiąc razy, a jednak wciąż tam była.
   Wyjął ją i rzucił obok spinki Feyii. Dziewczyna zmrużyła oczy, wpatrując się w złotą obrączkę, jakby próbowała odgadnąć jej znaczenie. Ariv uśmiechnął się, a ona tylko wzruszyła ramionami. Oboje wyciągnęli karty i zmierzyli się spojrzeniami.
   – Gramy moimi – powiedział Ariv, tonem nieznoszącym sprzeciwu, a jego oczy błysnęły. – Masz znaczone karty. Zawsze dajesz znaczone karty. Widzę to.
   – Nawet się im nie przyjrzałeś – warknęła Feyia, co było ostatecznym potwierdzeniem tego, iż miał rację. Złościła się tylko wtedy, gdy ktoś wykrył jej oszustwo. Ariv uśmiechnął się, co jeszcze bardziej wytrąciło ją z równowagi. – Ja nie... ty... twoje też są znaczone!
   – Wcale nie, możesz je sprawdzić – odpowiedział spokojnie Ariv, wyciągając w jej stronę wachlarz z kart.
   Feyia zagryzła wargi. Wiedział dlaczego. To on ją uczył znaczenia kart, ale choć była w tym dobra, nie potrafiła powiedzieć, kiedy to on zaczynał oszukiwać. Nie robił tego wiele razy, ale zdarzało mu się. Dziewczyna sięgnęła po karty, ale się rozmyśliła.
   – Tato, możesz je sprawdzić? – zapytała najładniej jak prosiła, a Sverre uniósł brwi i spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć, że nie chce się w to mieszać. Zamrugała uroczo. – Tylko sprawdzić te karty. Jako osoba bezstronna.
   Trudno było o nim powiedzieć taką rzecz, jeśli się go dobrze nie znało. Jako ojciec Feyii, Sverre mógłby być stronniczy i przyznać rację swojej córce. Tyle że on nigdy nikogo nie faworyzował, nawet własnych dzieci. Sprawdziłby się doskonale jak sędzia, ale z jakichś powodów utknął, jako właściciel tej niewielkiej karczmy, zarabiając właściwie grosze.
   Sverre wziął wachlarz kart i przyjrzał im się dokładnie, swoim bystrym okiem. Potem rzucił spojrzenie w stronę Ariva, jakby próbował go przyłapać na kłamstwie, ale chłopak i jemu pokazał, jak olśniewające są jego zęby. Nie musiał oszukiwać. Owszem, nosił przy sobie dwie pary kart i jedne były bardzo fałszywe, ale z Feyią nie zamierzał nimi grać. Wolał ją pokonać uczciwie i mieć z tego satysfakcję.
   – Są dobre – stwierdził krótko Sverre, chcąc oddać Arivowi karty, ale ten pokręcił głową.
   – Przetasuj je, bo jeszcze mnie oskarży, że oszukiwałem.
   Mężczyzna zmarszczył brwi, ale zgodnie z prośbą pomieszał karty, tak szybko, że przez chwilę jego ręce zmieniły się w kolorowe smugi. A potem równie szybko rozłożył karty. Ariv nawet nie spojrzał w swoje.
   – Mam nadzieję, że nie zapomniałaś, jak się gra.
   Feyia spojrzała na niego ze złością i podniosła karty. Na jej twarzy nie pojawił się żaden wyraz, ale powieka nieznacznie jej zadrgała. To był znak. Ariv uniósł swoje karty, układając je w wachlarz i nie mógł powstrzymać kolejnego uśmiechu.

~*~

   Ignea siedziała i nasłuchiwała. Nikt jej nie przeszkadzał. Namiot był mały i miał bardzo okropny brązowy kolor. W środku nie było nikogo oprócz niej, wszyscy strażnicy czekali na zewnątrz, od kiedy prawie udało jej się przekonać jednego z nich, swoją czarującą osobowością, do wypuszczenia jej. Teraz mogła liczyć tylko i wyłącznie na swoje towarzystwo – i na tym jej zależało.
   Skupiła się i nastawiła uszu. To, że tym marnym skrawkiem materiału odcięto ją od dzikiej natury, wcale nie znaczyło, że nie może się z nią porozumieć. Istota otaczającego ją lasu była tak silna, że czuła ją zawsze, nie ważne gdzie się znajdowała.
   Cisza, wesoła cisza, mamrotała natura. Drzewa lekko się kołysały, szeleszcząc liśćmi tak cicho, że ciężko było usłyszeć. Zwierzęta prawie bezgłośnie przemykały między roślinami, które cichutko się kołysały. Wiatr także zamilkł, nie gwizdał już, tylko przemykał spokojnie i powoli między drzewami. Cisza, wesoła cisza, zła cisza, smutna cisza. Cisza, cisza, cisza.
   Czy mogę przerwać? Myślowe pytanie Ignei przetoczyło się między pniami drzew, a natura na chwilkę zaprzestała szeptów o ciszy, dzięki czemu dziewczyna była całkowicie pewna, że została usłyszana.
   A potem cała uwaga skupiła się na niej, przytłaczając ją i dusząc. Mroczki zatańczyły jej przed oczami, gdy nagle wszystkie myśli całego lasu i jego istnień, scaliły się w jedno i wtargnęły do jej głowy.
   Kolory, pełno kolorów, takich jakie istnieją i jakie nie powinny, głosy, tak wiele głosów, tak wiele uczuć, tak wiele myśli, tak wiele przeczuć. Za wiele, zbyt wiele! Wpadła w wir nieskończonego chaosu, który ciągnął się i ciągnął, ni to w górę, ni to w dół, nie miał początku, nie miał końca. Za wiele!
   Spokój! Wszystko zaczęło milknąć, powoli myśli się odsuwały i odstępowały. Ignea rozejrzała się. Nie była już w namiocie, jej świadomość, jej wieczny duch powędrował już gdzie indziej. Czuła to i wiedziała, że jej ciało nadal znajduje się na polanie, wewnątrz namiotu otoczonego strażnikami. Ale jej duch, jej istota, znajdowała się teraz gdzieś w zawieszeniu, a wokół niej wirowały łagodne kolory zieleni, błękitu i bieli. W pobliżu rozbrzmiewała jakaś łagodna pieśń, nieokreślonego pochodzenia.
   Nie widziała nikogo w pobliżu, jej umysł nikogo ani niczego nie dostrzegał, jednak wyczuwała, że ktoś się zbliża, jakaś potężna i łagodna świadomość. Przyjaciel, nie wróg, choć otaczało ją pełno wrogów.
   Witaj, witaj, rzekł spokojnie głos, otaczając ją i otulając. Obróciła się w przestrzeni, jednak wciąż nikogo nie widziała. Nie lubiła rozmawiać z kimś, kogo nie widzi, to ją przerażało. Zrobiła piruet, niczym baletnica, ale jej oczy jakby były ślepe.
   Nie, nie bój się. Jestem wszędzie, jestem wokół ciebie. Strzegę cię, pomagam. Ten głos był znajomy, słowa były znajome, ale ogarnięta paniką Ignea nie pamiętała, skąd je poznaje. Przestrzeń wokół niej zafalowała niczym woda i nagle zmaterializowała się przed nią postać, wielka i piękna.
   Kobieta cerę miała ciemną i ziemistą – całkiem dosłownie, bo jej ciało stanowiła czarna gleba. Przyodziana była w suknię z kolorowych kwiatów, która zdawała się nie mieć końca i stapiać dołem z zielonymi barwami przestrzeni. W zielone włosy wplecione zdawały się być kryształy, najróżniejszych kolorów i wielkości, błyskając, choć nie było słońca. Oczy błyszczały i dawały poczucie ciepła, niczym dwie gwiazdy wiszące zawsze nad Anrealią, były niczym Iskra i Kłótliwa, jedno złote i wielkie, drugie nieco bardziej błękitne i ciut mniejsze. Na szyi kobieta miała naszyjnik, na pierwszy rzut oka złożony z pereł, jednak po bliższym przyjrzeniu się można było dostrzec, że każdy kamień jest inny. Siedem kamieni, które przypominały Ignei... siedem księżyców?
   Ale najbardziej uwagę Ignei przyciągała jej twarz. Te wielkie oczy, ich lekko skośny kształt, ten malutki uroczy nosek, różowe usta, układające się w tak bardzo przyjacielski i promienny uśmiech.
   Czy... czy ty jesteś...? Ignea zaczęła z wahaniem, a potem umilkła, gdy zdała sobie sprawę, że nawet nie otworzyła ust, lecz jej myśli i tak rozbrzmiewały wokół, tak jakby je wypowiedziała. Kobieta przechyliła nieco głowę, a kilka kryształów opadło jej na ramię.
   Nie, powiedziała kobieta, a raczej pomyślała, a jej myśl wlała się do głowy Ignei, wraz z dziwnym ciepłem, które towarzyszyło też każdemu kolejnemu słowu. I tak. Każdy widzi mnie, tak jak chce tego jego umysł, ale to nie moja prawdziwa forma. Jestem wszędzie, nie da się mnie zobaczyć. Jestem tą istotą, którą wy nazywacie Naturą. Jestem matką was wszystkich. Co czyni ze mnie w pewnym stopniu też i twoją matkę. Ona jest, tak poza tym, częścią mnie, zawsze była. I częścią ciebie.
   Ale przecież... przecież...
   Ależ to jest możliwe, odpowiedziała kobieta na niedokończoną myśl Ignei. Dziewczyna skuliła się. Wciąż ze mną rozmawiasz. Rozmawiasz z drzewami, z trawami, z roślinami, nawet ze zwierzętami. Rozmawiasz ze swoją rodziną, z innymi fiorami, nawet z tym człowiekiem, który ukrywa się w zniszczonej starej szopie.
   Ignea wzdrygnęła się, słysząc to. Ja nie chciałam zrobić nic złego, zaczęła się natychmiast tłumaczyć, a jej strach nagle przyćmiła odwaga. Poza tym on też nie zrobił nic złego. Nie jest jak ci wszyscy inni, którzy niszczą natu... ciebie, próbują zabić i łamią nasze prawo. Pomaga mi powstrzymać tych bandytów, którzy się kręcą po Złotej Puszczy. Pomaga mi dowiedzieć się, co knują. I nawet na to nie narzeka. Chcę mu pomóc. A on za to pomaga mnie. Nie chcę, żeby go zamknęli tylko za to, że przypadkiem władował się w tę całą aferę.
   Lubisz go?
   Ja... ja nie... to nie jest... Skoro jesteś naprawdę Naturą, to doskonale znasz moje myśli i też odpowiedź na to pytanie! Poza tym chyba nie powinnyśmy o tym gadać, skoro siedzę w tym całym bagnie, a jakaś gromada ludzi może mnie w każdej chwili zastrzelić! Co się w ogóle stało? Jak im się udało niepostrzeżenie przekroczyć granicę, czemu jeszcze strażnicy ich nie znaleźli, czemu nam nie pomogłaś w ich znalezieniu?!
   Chciałam im pomóc, rzekła bardzo smutną myślą Natura, a jej emocje zaczęły się wlewać w Igneę, która nagle zapragnęła się rozpłakać, ale powstrzymała się od tego siłą woli. Bardzo, bardzo mocno chciałam wam pomóc. Ale to wykraczało poza was. Poza niemal każdego z was. Tak rzadko, bardzo rzadko ktokolwiek z was ze mną rozmawia, tak rzadko, że niemal wszyscy przestali rozumieć poważniejsze słowa. Rozumiecie, gdy mówię o zagrożeniach, gdy chcę was ostrzec. Jednak gdy chodzi o rozmowę poważniejszą, bardziej skomplikowaną, złożoną, nie rozumiecie moich słów.
   Ale ja... przecież to jest poważna rozmowa, zauważyła Ignea, rozglądając się po kolorowej przestrzeni, która nagle zaczęła dziwnie nabierać ostrości. Rozumiem cię doskonale, każde słowo. Skoro ze mną możesz tak rozmawiać, to czemu nie możesz z innymi? Ja z tobą wcale tak wiele razy nie rozmawiałam! Czasem pytałam się drzew, czy to dobra droga, ta którą zmierzam, czasem po prostu z nudów słuchałam myśli trawy, ale nigdy z tobą dłużej nie rozmawiałam! Jest pełno osób, które z tobą rozmawiały wiele częściej i słuchały cię uważniej!
   Ale czy któraś z tych osób kiedykolwiek postawiła nogę na dłużej w Złotej Puszczy? Pytanie Natury trafiło w samo sedno. Ignea nigdy nie widziała, by ktoś z własnej woli przyszedł do puszczy i tak po prostu sobie po niej spacerował, po prostu, bez żadnego obowiązku, z czystej przyjemności. Fiorzy uważali to miejsce za święte, co jednak nie skłaniało ich do częstych odwiedzin. To co święte, powinno zostać nietknięte. Tak mało osób odwiedza Złotą Puszczę, za mało. A sami przecież wiecie, że to moje serce na tej planecie. Fiorzy przekraczają jej próg głównie po to, by złapać tych ludzi, co złamali prawo. Za mało mnie słuchacie, za mało mnie odwiedzacie, a ktoś, kto boi się wkroczyć do serca, nie może mnie znać, choćby i mocno chciał. Ale ciebie znam, a ty znasz mnie, nawet jeśli rozmawiasz ze mną mniej, niż przeciętny fior.
   To dziwne, stwierdziła Ignea i bardzo ją zdziwiło, że na twarzy Natury pojawiło się rozbawienie. Gdzieś w dali rozległ się perlisty śpiew Tak'Trika, ale może jej się tylko wydawało.
   A czyż z bratem nie rozumiecie się bez słów? Czy nie wystarczy tylko spojrzenie albo gest, żebyście doskonale wiedzieli, o co chodzi? To niemal identyczna więź, to coś co jest w stanie połączyć nas wszystkich. Znamy się i jesteśmy rodziną. Nawet teraz mnie rozumiesz, choć w teorii właściwie ze sobą nie rozmawiamy.
   Rozmowa myślowa to nadal rozmowa, zauważyła Ignea i spróbowała prychnąć, ale w myślach bardziej zabrzmiało to raczej jak świst wiatru.
   Słyszysz tylko szelesty, świsty, zgrzyty. Natura uśmiechnęła się szerzej, ukazując zęby. One też były kamieniami szlachetnymi, wypolerowanymi i wyszlifowanymi. Ignea nigdy nie przypuszczała, że ktoś kto ma zęby zrobione z kryształów, może wyglądać ładnie. Twój umysł je interpretuje. To nie wymiana myśli, nie do końca. Słyszysz moje słowa, słowa całej natury świata, które zlewają się w jedno. Bo my wszyscy mamy ten sam cel. Wszyscy żywi i umarli składają się na mnie. Oni wszyscy próbują do ciebie przemówić, używając najprostszych z prostych dźwięków, a ty je rozumiesz.
   Może i tak, ale nie rozumiem tego, co właśnie powiedziałaś. I znów ten śpiew Tak'Trika. Ignea nie była pewna, czy był to śmiech Natury, czy to jej uszy, uszy jej materialnej formy, go słyszą. Może to było jedno i drugie.
   Nie musisz, to trudne do zrozumienia. Przybyłam tutaj na twoje wezwanie, by móc z tobą porozmawiać. Musisz pomóc i musisz uciekać. Ludzie nie przybyli tutaj, by prowadzić badania, tak jak wszyscy poprzedni. Oni nie chcą krwawej wiedzy, oni chcą bezlitosnej władzy.
   Przejścia, przypomniała sobie Ignea. Tata mówił, że to źródła potężnej mocy, mogącej zniszczyć świat. Ale oni by przecież nie wiedzieli, jak je znaleźć, a tym bardziej jak ich użyć... prawda?
   Przejścia to istotnie źródła potężnej mocy, ale dokładniej służą do czegoś innego, niż niszczenie światów. To są portale, portale prowadzące w przeróżne miejsca. Są właściwie wszędzie, ale to tych najpotężniejszych szukają ci ludzie. A konkretnie jednego, portalu do Wymiaru Mroku. Jest to wymiar w którym drzemie najpotężniejsza siła, którą da się zawładnąć. Jeśli go otworzą, zniszczą moje serce, a powoli razem z nim upadnie cała natura tej planety.
   Wiedziałaś to wszystko... od początku to właśnie chciałaś powiedzieć! Na wszystkich bogów, to potworne! Trzeba ich powstrzymać! I to jak najszybciej! Tylko jak... oni wiedzą, jak znaleźć i otworzyć portal? No i co daje moc mroku, oprócz ciemności? Ciemności nie zawsze są przecież złe. To taki głupi stereotyp, ja właściwie lubię ciemności nocy, bo wtedy widać wszystkie gwiazdy na niebie i księżyce, co...
   Znajdą. Już szukają, powiedziała ponuro Natura, a Ignea wzdrygnęła się. Miała dziwne nieprzyjemne uczucie, że to ma związek z nią. Dlatego właśnie musisz się pospieszyć. Twój brat zmierza w stronę Przejścia. Poza tym, mrok nie jest zły, o ile istnieje w umiarze. Jednak gdy przeniesie się do tego świata i zostanie na dłużej, zgasi bliźniacze gwiazdy, a wszystko umrze i planeta Ieea stanie się tylko kolejną pustą skałą w kosmosie. Życie tutaj dobiegnie końca.
Gdzie ono jest? Gdzie jest to przejście?!
   Przecież to wiesz.
   Wizja rozpłynęła się równie nagle, jak się pojawiła. Ignea zamrugała, znów patrząc na okropne ściany namiotu. Siedziała po turecku na ziemi i wpatrywała się w jednego ze strażników, który właśnie wszedł do środka, żeby sprawdzić, czy czasem nie planuje ucieczki. Wpatrywał się w nią tak, że od razu się domyśliła, iż jest tu już dłuższą chwilę, zdziwiony jej zachowaniem – cokolwiek robiła, podczas gdy była w transie.
   W jej głowie odbijały się słowa Natury. To są portale, portale prowadzące w przeróżne miejsca. Twój brat zmierza w tamtą stronę. Wymiar Mroku. Jeśli go otworzą, zniszczą moje serce, a powoli razem z nim upadnie cała natura tej planety. Planeta Ieea stanie się tylko kolejną pustą skałą w kosmosie. Życie tutaj dobiegnie końca... Końca...
   Nigdy nie marzyła o tym, żeby walczyć z uzbrojonym człowiekiem, a co dopiero z całą ich grupą, ale nie miała wielkiego wyboru. Jeśli Natura mówiła prawdę – a nie wątpiła, by tak było – to cały świat był zagrożony. A do diabłów ze światem, Ethereal był w niebezpieczeństwie, nie mogła go zostawić!
   Siedziała przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w strażnika, a gdy on wreszcie pomyślał, że nie ma się czym martwić, skoczyła na niego. Mała dziewczynka nie powinna mieć szans z wielkim rosłym mężczyzną, który na dodatek trzymał ciężką broń. Strażnik zapewne tak właśnie myślał, dodatkowo zadziałało też zaskoczenie. I lata treningu. Ignea wyrwała mu broń, zanim zorientował się co się dzieje i uderzyła go nią w głowę. Mężczyzna jęknął i upadł na ziemię. Na szczęście miękkie dno namiotu wyciszyło uderzenie.
   Ignea przyjrzała się broni, ale tylko raz w życiu trzymała coś takiego w rękach i było to wtedy, gdy uciekała, usiłując ciągnąć za dobą omdlałego brata. Nie miała pojęcia, jak się tym posługiwać, no chyba że używałaby tego metalowego sprzętu do uderzania innych po głowach, a wiedziała, że nie do tego to służy. Przyjrzała się temu uważnie, po czym odłożyła na ziemię i wyjęła zza pasa nieprzytomnego strażnika coś na kształt pałki policyjnej. Tak, to było wiele lepsze. Tym umiała się posługiwać, chociaż na niewiele może jej się zdać przeciw kulom.
   Jak mam niby wyjść, zastanawiała się, rozglądając się po ścianach namiotu, jakby powietrze mogło jej pomóc. Ale to nie powietrze jej pomogło. Nie była pewna, czy to była tylko jej myśl, czy to Natura znów jej pomogła.
   Skoro Ethereal jest zmiennokształtnym, ja też muszę być. To cecha genetyczna, cecha dziedziczna. Ojciec był zmiennokształtny czy matka?
   Nie chciało jej się teraz szukać odpowiedzi na to pytanie, zamiast tego spróbowała się skupić. Nie miała bladego pojęcia, jak to działa. No na pewno nie tak, że chce się stać kimś innym i od razu się staje. To by było zbyt proste i odkryłaby taką moc już wcześniej. Nie, tu musiało chodzić o coś innego. O potrzeby? O uczucia? O skupienie? Może o jakąś formułkę zaklęcia?
   Szybkość. Potrzebna jej szybkość, niczym u geparda. A może zwinność? Dobry wzrok? Nie umiała zmieniać się w zwierzęta, ale nagle coś sobie uświadomiła. Nagłe przypływy mocy. Wyostrzenie słuchu. Lepszy węch. Przecież to nie było normalne, ale nigdy się nad tym nie zastanowiła. Te wszystkie cechy zawsze się pojawiały nagle, kiedy ich nie potrzebowała, ale przecież na co dzień ich nie posiadała.
   To był odruch. Odruchowo wtedy musiała zmieniać samą siebie – wewnętrznie, nie zewnętrznie – i nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie poprzez skupienie, nie poprzez myślenie, tylko odruchowo.
   To będzie bardzo zły pomysł, pomyślała, ale innego zupełnie nie miała. Uklękła w pozycji startowej do biegu, wpatrując się w na wpół otwarte wejście. To pewnie będzie najgorszy pomysł ze wszystkich, jakie dotychczas miała, a miała wiele złych i głupich pomysłów. Odetchnęła głęboko.
   I wystartowała.
   Wypadła na polanę i najszybciej jak umiała, pomknęła w stronę drzew. Usłyszała zamieszanie za plecami, a potem potworny huk, gdy ludzie powierzyli zadanie złapania jej swojej broni. Szybko schowała się za niewielkie najbliższe drzewo i usłyszała jak seria kul wbija się w jego pień. Drzewo jęknęło, zranione. Ostrzał na chwilę został przerwany, ale Ignea wiedziała, że ludzie gotują się, by tylko znów zacząć strzelać, jeśli wyjdzie z kryjówki.
   Dyszała ciężko. Nigdy nie była dobra w bieganiu. Długie leniwe wędrówki były w porządku, ale bieganie to zupełnie inne sprawa. Była w stanie paść na ziemię już po paru metrach i udawać martwą. W każdym razie w normalnych okolicznościach. Te nie były normalne i zmusiły ją do biegania. Nie znosiła tych okoliczności.
   Nasłuchując i rozglądając się szybko, za kolejną kryjówką, zaczęła rozmyślać. Dokąd powinna iść. Natura powiedziała, że Et zmierza do przejścia i że Ignea doskonale wie, gdzie to jest. To oznaczało, że musiało być to miejsce, które znała. Znała część Złotej Puszczy, ale choć była to niewielka część całości, to z pewnością i tak całkiem duża jak na jedną osobę.
   Co to za miejsce? Jakie to miejsce?!
   Niezwykłe. Nie mogło to być zwykłe miejsce. Skoro przejścia były potężnymi źródłami magii, to musiała jakoś je wyczuwać. Magię da się poczuć, zwłaszcza potężną, nie da się jej zignorować.
   I olśniło ją. Krąg kamienny! Ilekroć tam szła, zawsze ogarniało ją to dziwne uczucie, którego nie dało się nijak określić. Ten niepokojący dreszcz, który nie był ani nieprzyjemny, ani też szczególnie miły, po prostu był.
   Nie wiedziała gdzie dokładnie jest, a otoczenie niewiele jej mówiło. Usłyszała, że ludzie zaczynają się zbliżać do drzewa, za którym się ukryła. Wzięła więc kolejny oddech i zerwała się, pragnąć dobiec jak najszybciej do innego, najlepiej jak najdalszego drzewa. I znów rozległy się strzały. Biegła chaotycznie, więc trudno było ją trafić, mimo to i tak poczuła pieczenie w ręce. Ukryła się jak najszybciej za pniem i spojrzała na prawie ramię.
   Materiał był rozerwany, a w trzech miejscach ręka krwawiła, przebarwiając szary płaszcz na błękit. Ignea szybko i gwałtownie oderwała kawałek wielkiego rękawa i obwiązała sobie mocno ramię. Nie miała czasu na poważniejsze zabiegi, później się o to pomartwi.
   Usłyszała mamrotanie ludzi. Czy im się w końcu skończą te pociski? Jakieś klikanie. Nie podobało jej się to. Powinna się ich jak najszybciej pozbyć. Ale nie biegnąc. Nie potrafiła się zmusić, nawet w tak krytycznej sytuacji, by nagle stać się osobą niezwykle szybką.
   Odwróciła się do drzewa twarzą i objęła jego szeroki pień, po czym zaczęła się szybko wspinać. O tak, to było coś, co szło jej doskonale i nie potrzebowała absolutnie żadnego odruchu zmiennokształtnego, by sobie poradzić ze wspinaczką. Ramię piekło i strasznie bolało za każdym razem, gdy tylko nim poruszyła, ale starała się zignorować ból, zaciskając mocno zęby. Nie będzie zdziwiona, jak po takich akcjach ktoś ją zawiadomi, że trzeba będzie jej amputować rękę.
   Wciągnęła się na jedną z gałęzi i usiadła na niej, wciąż dysząc i próbując wyrównać oddech. Pospiesz się, szeptały drzewa, ale to nijak jej nie pomagało. Nie była osobą, która umie robić rzeczy „na szybko". Potrzebowała czasu.
   Rozejrzała się po raz kolejny i znów ją uderzyło, że zna to miejsce. Ludzie musieli się tu przenieść całkiem niedawno, bo kilka razy w ciągu poprzedniego tygodnia tu przychodziła. Polana Purpurowych Lilii, jak ją nazwała, bo latem rozkwitały tam iście cudne lilie, które swym fioletem aż raziły w oczy. Teraz już nie został po nich ani jeden ślad. Albo wszystkie zwiędły, albo ludzie się ich pozbyli, żeby kwiaty im nie przeszkadzały.
   Kamienny krąg był całkiem niedaleko. Jeśli tylko udałoby jej się przeskoczyć po kilku drzewach i przeczołgać się pod murem krzaków, zanim ktokolwiek się zorientuje, co robi... to mogłoby się udać.

~*~

   W ciągu wędrówki Ethereal chciał już z jakieś dwadzieścia razy zabić Deyly'ego i miał do tego okazję około piętnastu, ale powstrzymywała go od tego myśl o siostrze. Widział krótkofalówkę zatkniętą za pas mężczyzny i nie wątpił, by ten wahał się jej użyć, żeby pogadać ze swoimi ludźmi, tak więc powstrzymywał się od ryzykowanych działań. I tak nie dowierzał Deyly'emu, że ten ich tak po prostu puści, jak dostanie czego chciał, więc Ethereal był przygotowany na atak.
   Nie wiedział, czego szukają. Zapytał o to mężczyznę, a ten tylko machnął ręką, mówiąc: „Zdaj się na instynkt, fior to znajdzie" i kazał mu po prostu iść, inaczej strzeli mu w plecy. Ta perspektywa była tak pocieszająca, że Ethereal już wtedy zaczął się zastanawiać, nad kradzieżą broni i użyciem jej, mimo że miał nikłe pojęcie, jak ją się obsługuje. Fiorzy mieli zupełnie inną broń.
   Szedł więc na oślep, po prostu robiąc ósemki między drzewami i skręcając w losowo wybrane ścieżki. Zgubił się całkowicie, ale nie zamierzał się dzielić tym faktem z Deyly'ym. Miał wrażenie, że krąży w kółko, raz nawet zobaczył w dali między drzewami obóz i szybko zawrócił, zanim mężczyzna się zorientował.
   W końcu się zorientuje, ale zanim to się stanie, Ethereal mógł go trochę wymęczyć. Nie znał układu lasu, to Ignea była od tego, ale Deyly najwyraźniej zapomniał zapytać o ten jakże istotny fakt, no i teraz miał za swoje.
   Nagle Ethereal stanął przed dziwnymi krzakami i zatrzymał się. Nie były to zwykłe krzaki, zdawały się tworzyć zwarty mur, a pięły się dość wysoko. Przyłożył dłoń i szybko ją cofnął, czując jak kolce wbijają mu się w palce. Cokolwiek by to nie było, próbowało się bronić przed niechcianymi gośćmi.
   Ethereal chciał już odejść i znaleźć coś innego, ale Deyly wpatrywał się jak oczarowany w ten roślinny mur. Nagle chłopaka ogarnęło okropne przeczucie, że może tutaj właśnie chciał przyjść ten człowiek, a on go doprowadził. Drzewa zaszumiały niepokojąco, potwierdzając jego obawy, co go nie pocieszyło.
   – Czyli to jednak tutaj! – ucieszył się Deyly, wyciągając z kieszeni jakieś urządzenie i wskazał nim na mur. W drugiej dłoni jednak nadal zaciskał broń. – Świetnie! Teraz trzeba się jeszcze przez to przebić!
   Ethereal chciał zaprotestować, ale mężczyzna już podniósł broń i strzelił. Kula przeszła na wylot. W roślinnym murze pojawiła się wypalona dziura, która z każdą chwilą zdawała się robić coraz większa. Deyly strzelił jeszcze raz w inne miejsce i również tym razem otwór zaczął się powiększać, tak że po dłuższej chwili pojawiło się przejście na tyle duże, że człowiek mógł się przez nie bez problemu przedostać do środka.
   Oczywiście to Ethereal musiał pójść pierwszy. Nawet się nie zdziwił, kiedy broń znów została wycelowana w niego. Teraz, kiedy już widział, co potrafią pociski, wolał jeszcze bardziej unikać postrzelenia. Ostrożnie przeszedł przez dziurę, uważając, żeby nie zahaczyć czasem o żadną ze ścian i nie nabawić się jeszcze więcej zadrapań, a potem odsunął się i pozwolił przejść Deyly'emu. Kolejna wspaniała okazja, żeby powalić tego człowieka i zabrać mu broń, a on znów sobie odpuścił.
   – Nareszcie. Nareszcie, nareszcie, nareszcie!
   Zaczął tańczyć jak oszalały. Ethereal przez chwilę wpatrywał się, jak Deyly skacze i tworzy nowe figury taneczne, które powinny mu złamać kark, jednak tak się nie działo. Chłopak odczekał chwilę, po czym zaczął się powoli cofać, nie pozostał jednak niezauważony.
   – A ty dokąd?! Wracaj mi tutaj natychmiast! – Deyly stał w wielkim kręgu z kamieni i wskazywał na miejsce obok siebie. Ethereal się zawahał, ale oczywiście znów znalazł się na celowniku broni, więc posłusznie podszedł.
   Gdy przechodził pomiędzy głazami, nagle naszło go dziwne uczucie, jakby dreszcz przebiegający po całej skórze. Włosy stanęły mu dęba, a on sam zatrzymał się. Nie chciał tam wchodzić, chociaż nie wiedział czemu. To miejsce jakby go ostrzegało i odpychało. Nie powinien tego robić.
   Deyly chrząknął i cały czar minął. Ethereal, nie myśląc nawet o tym, co robi, podszedł do mężczyzny, a ten wyciągnął nóż. Drzewa zaszeleściły złowieszczo, zwłaszcza to ogromne, wznoszące się w samym środku kręgu. Było tak wysokie, że zdawało się sięgać nieba, a jego liście płonęły barwami ognia.
   – Krąg potrzebuje ofiary – powiedział wesołym tonem Deyly, podsuwając Etherealowi nóż pod nos, co z pewnością nie było normalne. Mężczyzna wyglądał, jakby oszalał ze szczęścia. – Kilka kropel krwi fiora, nie więcej. I będziesz wolny.
   – Nie – powiedział zimno Ethereal, na co Deyly zamrugał ze zdumienia i tym razem wcale nie przejął się wymierzoną w niego bronią. – Mowy nie ma. Możesz mnie zabić, ale nie przeleję krwi w świętym miejscu!
   – I z tego powodu pozwolisz też zabić swoją kochaną towarzyszkę? – zdziwił się Deyly, a na jego twarz wróciła powaga. Powoli sięgnął po krótkofalówkę ręką, w której trzymał nóż. – Poza tym dobrowolne przelanie krwi się nie liczy. A ty byś nie chciał przelać jej więcej, gdybym zabił aż dwóch fiorów.
   – Przysięgnij. Przysięgnij na swe życie, na swoją krew, na wszystkie swoje świętości, że jeśli to zrobię, ani ty, ani twoi ludzie nie zabiją nas i zostawią w spokoju.
   Deyly skrzywił się, co było ostatecznym dowodem na to, że planował coś zupełnie innego. Spojrzał na swoją broń, na nóż, a potem westchnął i z wielką niechęcią wypowiedział słowa przysięgi, po czym tradycyjnie naciął sobie delikatnie mały palec i upuścił kropelkę krwi na znak, że będzie to przysięga mocno wiążąca. Potem podał nóż Etherealowi, dając mu do zrozumienia, że jego kolej na dotrzymanie umowy.
   Chłopak przyjął nóż, który zdawał się być trochę zbyt ciężki jak na tak marną robotę. Otarł ostrze o koszulę i z zaciśniętymi zębami zmusił się do zranienia siebie w palec. Poczuł tylko lekkie ukłucie, właściwie to bardziej go szczypało niż bolało. Rozejrzał się i instynktownie podszedł do jednego z głazów. Na palcu zrobiła się niewielka kropelka błękitnej krwi, która powiększała się nieco z każdą chwilą.
   Drzewa znów się odezwały i tym razem jego uszy zechciały posłuchać. Nie! Nie rób tego! A potem, jakby dla podkreślenia ich słów...
   – Et, nie!
   Odwrócił się gwałtownie i zobaczył Igneę, stojącą całkiem niedaleko, z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Wyglądała tragicznie, liście zaplątały jej się w kręcone włosy, płaszcz był jeszcze bardziej zniszczony niż zwykle, a kilka pasów materiału opasało jej ręce, wszystkie były podejrzanie zabarwione na kolor niebieski.
   – Nie. Rób. Tego – wydyszała, opierając się o jeden z głazów. A raczej chowając się za nim, Ethereal dostrzegł bowiem, że ze swojego miejsca Deyly nie mógł jej dostrzec. Doskonale jednak musiał zrozumieć, o co chodzi, bo wymierzył broń w Ethereala.
   – O nie. Zrób to, albo cię zastrzelę.
   Rozległ się huk, ale to nie on wystrzelił. Mężczyzna krzyknął, wypuszczając broń. W jego ręce ziała paskudna dziura, która, tak samo jak te zrobione w krzakach, zaczęła się powiększać, a jej brzegi dymiły, nie było jednak krwi. Jego wycie było przeraźliwe. Upadł na kolana i złapał się za powoli znikającą rękę, a potem jakby oprzytomniał i rzucił się na broń.
   Ale wtedy stanęła nad nim Ignea, kładąc stopę dokładnie na pistolecie, a drugim, który trzymała w ręce, celując w głowę Deyly'ego. Ręka jej nieznacznie drżała, ale drżenia te były tak słabe, że zapewne tylko Ethereal był w stanie je wyłapać swoim spojrzeniem.
   – Tylko ja mogę grozić swojemu bratu – powiedziała ze złością, wpatrując się w Deyly'ego. – I żaden głupi człowiek nie będzie mnie w tym wyręczał!
   Wyglądała tak, jakby chciała go zabić i Ethereal przez chwilę obawiał się, że właśnie to zrobi. Ignea przez chwilę stała nieruchomo, po czym zamachnęła się i z całej siły uderzyła Deyly'ego w głowę, a ten padł jak nieżywy, choć życia raczej mu nie brakowało.
   – Ty kretynie! – wykrzyknęła Ignea w stronę Ethereala, po czym rzuciła się na niego i uścisnęła tak mocno, że zabrakło mu przez chwilę powietrza w płucach. – Co sobie niby myślałeś? – zaczęła mamrotać w jego koszulę. – To było głupie, bardzo głupie. Wystraszyłeś mnie. Jeśli kiedykolwiek jeszcze... jeśli...
   Ethereal potrzebował chwili, żeby zorientować się, że Ignea płacze. Trzęsła się strasznie i szlochała, wycierając łzy w jego ubranie. Przytulił ją i pogłaskał, za co w innej sytuacji pewnie by oberwał, ale teraz widać było, że potrzebowała pocieszenia.
   – Już dobrze, jestem tutaj. Tylko to się liczy.
   Jednak żadne z nich nie mogło zobaczyć kilku błękitnych kropelek, które oderwały się od jednego z prowizorycznych bandaży i upadły na niewielki kamyczek, pozornie nieszkodliwy...

~*~

   Ariv przyjrzał się swoim kartom i na ich podstawie starał się odgadnąć, jakie karty ma Feyia, mimo iż nie musiał tego robić, bo wygraną miał w kieszeni. Z każdą kolejną turą twarz jego przeciwniczki robiła się coraz bardziej czerwona, dopasowywała się powoli do koloru jej włosów, co tylko utwierdzało go w przekonaniu, że już wygrał.
   – A może chciałabyś ogłosić remis? – zapytał, tylko po to, by cieszyć się jej skrzywioną miną. Doskonale wiedział, jaka będzie odpowiedź. Choćby grała ze Śmiercią o własną duszę i miała przegrać, Feyia nigdy nie zgodziłaby się ogłosić remisu. Wygrana albo przegrana, nie było dla niej innej opcji. W sumie Ariv nawet się z tego trochę cieszył, to on jej wpoił kiedyś te zasady.
   – Nie gadaj, tylko pokazuj. Koniec.
   Ariv wzruszył tylko ramionami i odkrył przed nią swoje karty, a Feyia wytrzeszczyła oczy. Właściwie nie tyle liczył się jego zbiór kart, co ta jedna jedyna, znajdująca się w środku. Zwana kartą pechowca, ale Arivowi raczej przynosiła szczęście, gdy nauczył się jej używać. Karciarz, jego ulubiona ze wszystkich kart.
   – Nieparzysta to dzielisz przez trzy, parzysta to mnożysz – powiedział radośnie, idąc po blacie palcami, jakby to były dwie pary spacerujących nóg. – Mam trzydzieści sześć punktów, tak więc wygrałem. Dziękuję bardzo.
   – On zawsze wyciąga na koniec tę kartę – poinformował swoją córkę Sverre, a ta rzuciła mu spojrzenie, mówiące coś w stylu: „I dzielisz się tą informacją dopiero teraz?" – Nikt nie wie jak to robi, ale robi to za każdym razem. Próbowali z nim grać różnymi kartami, fałszywymi i nie, raz nawet jakiś mag podłożył mu zaczarowane, ale zawsze wszystkich ogrywał w ten właśnie sposób.
   – Ta karta mnie po prostu lubi – rzekł Ariv, zabierając z blatu rzuconą tam wcześniej obrączkę i spinkę Feyii. Uśmiechnął się do dziewczyny. – Ja jestem taki Karciarz. Mistrz kart, ze mną nie wygrasz, nie ma szans.
   Feyia ze złością cisnęła swoimi kartami, a Ariv z zaciekawieniem na nie popatrzył i od razu zrozumiał, czemu była taka zła. Miała całkiem niezłe widoki na wygraną i gdyby Ariv wyciągnął cokolwiek innego, definitywnie by wygrała. Gwizdnął z podziwem.
   – Czyli jednak czegoś nauczyłaś się u tej magiczki! Podziwiam, byłabyś w stanie tak rozgromić niemal każdego!
   – Zamknij się – warknęła na niego z poirytowaniem.
   – Nigdy bym nie wpadł na tak ryzykowne połączenie kart. Zmień i Tak'Trik niby powinny się wykluczać, ale dołożenie do tego Liściaka... Mistrzostwo. To doskonała droga do zmiażdżenia każdego poważnego przeciwnika.
   – Ciebie nie zmiażdżyłam – powiedziała z pewnym smutkiem, na co Ariv parsknął śmiechem.
   – No dobra, prawie każdego przeciwnika – poprawił się i nachylił się ku niej konspiracyjnie. – Jeśli ktoś gra jak szaleniec i wie, co robi, to raczej z taką osobą będzie ciężko.
   – No dobrze, ale co właściwie...
   W tym momencie jakby ktoś odłączył prąd od wszystkich w pobliżu. Feyia kiwnęła się na krześle i spadła prosto w jego ramiona, zemdlona. Sverre, dotąd czyszczący kufle, padł na blat. Przy stolikach niemal wszyscy poszli w jego ślady i uderzyli w stoły, zrzucając kubki i sztućce, które brzęczały o podłogę. A potem zapadła cisza, przerywana tylko urywanymi oddechami.
   Jedynymi osobami, które pozostały przytomne był Ariv i jakiś starszy pan, siedzący w kącie, który rozejrzał się zdezorientowany.
   – Co tu się u diabłów stało? – zapytał, tak jakby Ariv mógł znać odpowiedź, ale chłopak pokręcił głową, dając do zrozumienia, że nie wie nic na ten temat.
   Ostrożnie odstawił Feyię i podniósł się. To było niepokojące, że nagle wszyscy tak stracili przytomność. No i skoro oni, to czemu on nadal mógł stać na własnych nogach? Albo ten staruszek. Co ich takiego łączyło?
   Potrząsnął głową i skierował się ku drzwiom, żeby zobaczyć, co dzieje się na ulicy. Także tam niemal wszyscy leżeli, pogrążeni w tym nagłym śnie, który ich niespodziewanie złapał. Tylko jeden dzieciak rozglądał się dookoła, a w jego oczach zaczynały się pojawiać łzy. Zobaczył Ariva i podbiegł do niego.
   – Panie władzo, co się wszystkim stało? – zapytał płaczliwie, pociągając nosem. Ariv przez chwilę nie rozumiał, dlaczego został tak nazywany, po czym przypomniał sobie, że przecież założył mundur, bo miał iść na swoją zmianę. Zerkając na zegarek uświadomił sobie, że spóźnił się i to bardzo, ale teraz raczej się to nie liczyło.
   – Nie wiem, mały. Ale nie martw, niedługo wszystko będzie dobrze. A teraz wracaj do domu i nie panikuj.
   Dzieciak skinął głową i ponuro ruszył w stronę pobliskiego drzewa. Mieszkał całkiem niedaleko, co pewnie było plusem tej sytuacji. Ariv rozejrzał się, panująca nagle cisza zaczęła drażnić jego uszy. W mieście zawsze było słychać jakieś hałasy, nawet gdy panowała noc, wtedy to drzewa zaczynały pieść złożoną z szumu liści, a ptaki nocne co jakiś czas im przygrywały. Teraz panowała cisza, jakby nie tylko fiorzy utracili przytomność, ale i natura wstrzymała oddech.
   Co się stało?
   Odruchowo ruszył przed siebie, uważając, by nie nadepnąć żadnego z leżących na ziemi fiorów. Przyglądał się ich twarzom i zastanawiał, co się działo. Dlaczego oni padli, a on nie? Czego to była wina albo zasługa?
   – Ariv, chłopie!
   Odwrócił się i utonął w uścisku Kayla, który trzymał z nim straż tak często, że znali się już doskonale. Jednak Kayl był wiele szerszy i mocniejszy od Ariva, więc omal go nie zgniótł. Chłopak szybko się oswobodził i odetchnął głęboko, sprawdzając równocześnie, czy nadal ma w całości wszystkie żebra.
   – Spóźniłeś się – rzekł Kayl, ale nie wyglądało na to, żeby się tym przejmował – Byłem właśnie na naradzie, kiedy wszyscy... tak po prostu padli, jak gdyby ich piorun trzasnął. Już myślałem, że tak się wszystkim zrobiło!
   – No, prawie wszystkim – zauważył Ariv, masując się po karku. – Nie rozumiem tylko... to znaczy, co nas łączy? To znaczy nas dwóch.
   – Chodzimy razem do straży – odpowiedział bez wahania Kayl, co nie pomogło Arivowi w opinii na temat jego inteligencji. Pacnął się w czoło.
   – Tak, ale inni w straży padli, więc to nie to. Rozumiesz? Ale co jest takiego, co obaj mamy, czego nie mają ci inni, którzy teraz sobie tu tak ładnie leżą. Co nas wyróżnia? Co jest...
   – Jesteś pół-krwi – rzekł, jakby to wszystko wyjaśniało. Ariv warknął ze złością.
   – No dzięki, że mi o tym przypominasz, bo zapomniałem! Jeszcze jakieś wielkie odkrycia, panie pusty...
   – Mój ojciec też jest pół-krwi – powiedział w zamyśleniu Kayl, całkowicie ignorując wybuch kolegi po fachu. – I widziałem go w oknie, przytomnego. Ja jestem ćwierć-krwi...
   – Dlaczego to miałoby mieć związek z krwią? – jęknał Ariv. – Poza tym, gdyby natura chciała się kogoś pozbyć, to raczej by nam odłączyła zasilanie, nie tym wszystkim fiorom.
   – Myśl co chcesz, to wina krwi – prychnął Kayl. – Poza tym natura marudzi i strasznie zawodzi, bo coś złego się stało. Mamy w czymś pomóc. Trzeba tam iść do Złotej Puszczy i coś znaleźć... i broń, trzeba wziąć broń.
   – Nie słyszę, żeby coś mówiła – burknął Ariv z niechęcią, chowając ręce do kieszeni. Nie lubił, gdy się tak działo. Ktoś mówił, że natura podaje instrukcje, a do uszu Ariva docierała tylko cisza.
   – Nie marudź, choć! Trzeba się zaopatrzyć! Natura wreszcie wie, gdzie są ci ludzie i musimy ich teraz powstrzymać.
   – To bardzo dogodna chwila, kiedy jest nas przytomnych tylko dwóch! Ale dobra, dobra, pójdę. Ja tylko... – zawahał się nagle, gdy dziwna myśl przyszła mu do głowy. – Tylko pójdę coś sprawdzić i spotkamy się na głównym placu za jakieś pięć minut, ok?
   Kayl skinął głową i udał się z powrotem w stronę bazy, żeby przeczesać zbrojownię i załatwić broń, a może też znaleźć kogoś jeszcze, kto mógłby im pomóc. Tymczasem Ariv ruszył w stronę zupełnie przeciwną, żeby po krótkim marszu stanąć przed zniszczoną szopą.
   Przeszedł na jej tyły i odsunął kilka ciężkich skrzynek, żeby spod nich wyjąć ciężką broń. Nie był pewien, czy to jest karabin, jakaś strzelba, wiatrówka czy co, bo nigdy nikt go tego nie uczył. Fiorzy mieli zupełnie inną broń, niż ludzie, ludzkimi metalowymi tubami nikt się tutaj nie posługiwał. Tylko ojciec coś kiedyś tam Arivowi na ten temat mówił i dał mu tę jedną sztukę „na przechowanie".
   Zarzucił sobie broń na ramię, mając nadzieję, że nie będzie musiał jej użyć i już miał iść, gdy wewnątrz szopy usłyszał jakieś poruszenie. Ostatnim razem w środku znalazł ukrywającą się Igneę, więc może i tym razem tam siedzi? Gdyby ją tam znalazł, podważyłby tę głupią opinię Kayla o tym, że to winą krwi fiorzy padli, a oni zostali przytomni.
   Wszedł do środka bez pukania, ale nikogo nie zauważył. Po podłodze walało się pełno otwartych książek i stosy jakichś papierów, porzuconych jakby w pośpiechu. Kilka myszy biegało po pomieszczeniu, wąchając kartki, ale ich nie jedząc. Gdy Ariv wkroczył do środka, zmierzyły go spojrzeniami, po czym wróciły do smakowania zapachu kartek, jakby ich woń była wiele ciekawsza od niespodziewanego gościa.
   – Jest tu ktoś? – rzucił pytanie w przestrzeń i od razu uszy mu poczerwieniały, gdy uświadomił sobie, jak to głupio zabrzmiało.
   Mimo, iż nikogo tam raczej nie było i tak wkroczył do środka i się rozejrzał, zastanawiając się, co się tutaj właściwie działo. Jego spojrzenie padło na róg, gdzie, nie do końca przykryte kocem, spoczywały dziwne przyrządy, identyczne jak te, które ludzie rozstawiali po lesie. Ariv wyrwał jedną z kartek zawziętej myszy i zobaczył, że to jakiś zaszyfrowany dokument.
   – Do diabła, co ty tutaj robiłaś? – zapytał sam siebie, podnosząc inny papier i widząc na nim dziwną tabelkę, w której ktoś próbował złamać kod. Kucnął i spojrzał na książki. Wszystkie o tym samym, o szyfrach. – Na bogów i wszystkie świętości – szepnął, gdy uświadomił sobie, na co właściwie patrzy. Zerknął uważniej na trzymany dokument i odwrócił go do góry nogami, po czym zaczął czytać, tak jak go kiedyś ojciec nauczył. – Oficjalne oświadczenie. Do wszystkich jednostek z każdej strony świata. Celem są przejścia, najpotężniejsze z potężnych, które otworzyć trzeba i moc ich połączyć, kiedy siedem naszych księżyców zejdzie się na niebie, a Ocean i Błysk niby to w jedno się stopią. Okres czasu to miesiąc. Badania powinny być ściśle tajne. Otworzyć przejścia to wasze zadanie. Kapitanie Deyly...
   Usłyszał za sobą głośne westchnienie, więc szybko upuścił kartkę i obrócił się, gotów walczyć. Ale tam nikogo nie widział. Nastawił czujnie uszu. Myszy nie wzdychają, więc musiał tam być ktoś oprócz niego.
   – Wiem, że tu jesteś! To, że cię nie widzę, nie znaczy, że nie zdaję sobie sprawy z twojej obecności!
   – Czemu wy wszyscy używacie tych samych zwrotów? – prychnął ktoś, a Ariv obrócił się gwałtownie w stronę głosu, jednak jego wzrok natrafił tylko na komin. – Ona powiedziała niemal dokładnie to samo! Serio, to się zaczyna robić nudne, mógłby mnie ktoś w końcu nakryć, używając jakiegoś fajniejszego zwrotu.
   – Wyłaź ze swojej kryjówki – syknął Ariv, wciąż wpatrując się w komin. To pewnie za nim się ktoś schował. Ten ktoś musiał być bardzo mały, skoro się tam wcisnął. Ale nieznajomy parsknął.
   – Stoję dokładnie przed tobą – odezwał się znów chłopak, bo niewątpliwie był to chłopak. Ariv wyciągnął przed siebie rękę i niewątpliwie na coś natrafił. – Ała! To moje oko!
   – E... przepraszam. Nigdy jeszcze nie gadałem z kimś, kto by był niewidzialny. Od dawna tak masz?
   – Nie. Rzuciłem zaklęcie i nie umiem go cofnąć – rzekł chłopak z nutką irytacji w głosie. – A jestem tu nowy i nie bardzo wiem, kto mógłby mi z tym pomóc. Po co ci ta broń?
   – Mamy problem z ludźmi – rzekł z niesmakiem Ariv, odruchowo poprawiając broń, cokolwiek by to nie był za rodzaj. – Coś znowu nabroili i trzeba się tym zająć. Na dodatek prawie całe miasto padło... to znaczy dosłownie padło. Coś wszystkich złapało i leżą nieprzytomni. Choć, skoro ty nie śpisz, pomożesz nam.
   – A... ale ja nie...
   – Obowiązek obywatela, nie wykręcaj się – powiedział z powagą Ariv, mając nadzieję, że patrzy nieznajomemu w oczy. Tamten mruknął cicho.
   – Wcale nie o to mi chodziło. Tylko nie umiem obsługiwać żadnej zaawansowanej broni, chyba że chodzi o procę na kamienie.
   – Więc załatw sobie procę na kamienie – prychnął Ariv i ruszył do wyjścia. – No i będę wiedział, czy idziesz za mną, czy nie, nie jest ważne, czy cię widzę, czy nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz