Obrońcy Światła

Rozdział X


Ktokolwiek widział, za dużo wie



   – Chodź, musimy iść, zanim przyjdą tutaj inni!
   Ignea pociągnęła brata za rękę, ale on stał w miejscu, wpatrując się dziwnie pustym wzrokiem w nieprzytomnego Deyly'ego. Dziewczyna oderwała kawałek rękawa jego munduru i straciła na chwilę równowagę, ale szybko ją odzyskała, opierając się o jeden z wielkich kamieni.
   – Et, rusz się! – jęknęła, stając przed nim i łapiąc go za koszulę. – Nie mamy czasu! W pobliżu plącze się pełno ludzi, zapomniałeś? W końcu przyjdą, a nas wtedy już nie powinno tutaj być! ET!
   – Czy on... czy on nie żyje? – zapytał cicho Ethereal, nadal wpatrując się w człowieka leżącego na ziemi. Wyglądał na przerażonego, ale w jego wzroku było jeszcze coś innego, coś bardziej niebezpiecznego, jakby... głód.
   – Żyje, oddycha – odpowiedziała mu drżącym głosem Ignea. Nie miała co do tego wątpliwości. Nie była na tyle silna, by kogoś zabić jednym uderzeniem, nawet jeśli przywaliła temu komuś kawałkiem ciężkiego żelastwa. Poza tym nie włożyła w uderzenie zbyt wiele siły. – Nie przejmuj się tym. A teraz choć!
   – Żyje...
   Ale on nadal stał, jakby ktoś go zahipnotyzował, a Ignei bardzo nie podobał się jego wyraz twarzy. Jego oczy błyszczały, z każdą chwilą zdawał się robić coraz większy... nie, on naprawdę rósł! Ignea cofnęła się zszokowana i potknęła się o jeden z rozrzuconych po wnętrzu kręgu kamieni. A Ethereal wciąż stawał się wyższy, szerszy, większy i zmieniał się. Jego uszy wydłużyły się, spomiędzy czarnych włosów wyrosły skręcone rogi, zęby przerodziły się w kły. Ubranie zmieniło się w strzępy, zbyt małe dla istoty, w którą się zmieniał. Skóra poczerniała, pokryła się łuskami. Z pleców wyrosły olbrzymie skrzydła, odcinając resztki dopływu światła, które przedzierało się przez korony drzew. Chwilę później te same skrzydła uderzyły w liście, strącając je na ziemię razem z połamanymi gałęziami.
   Czarny jak sama noc smok uniósł łeb ku niebu i ryknął potwornie, wylewając z siebie całą wściekłość, a potem skupił się z powrotem na polanie. Patrząc na niego, Ignea nie była w stanie się ruszyć, jakby swoim spojrzeniem, zamroził ją w miejscu. A choć oczy nadal miał te same, chociaż były to oczy jej brata, nie rozpoznawała ich. Płonęła w nich żądza mordu, coś, co nigdy wcześniej tam nie zagościło, czego nigdy nie powinno być.
   Pokazał rząd straszliwych ostrych zębów, zniżając łeb tak bardzo, że w końcu położył go na ziemi. Zmierzył Igneę spojrzeniem. Sama źrenica jednego jego oka była większa od dziewczyny. Ethereal zawsze nad nią górował, ale nigdy aż tak i zdecydowanie to jej się nie podobało. Zaczęła drżeć. Smok warknął, puszczając w jej stronę kłęby gorącej pary. Było jasne, co chce powiedzieć: „Odsuń się".
   – Nie – odpowiedziała wojowniczo Ignea, starając się ukryć swój strach i zagrać tak wojowniczą jak zwykle. – Etherealu Aerelu Alieasterze, masz się natychmiast uspokoić, zamienić z powrotem i przestać straszyć wszystkich dookoła!
   Odpowiedział jej wściekłym warknięciem, ale zrobił się jakby ciut mniejszy. To jednak nie pocieszyło Ignei, wciąż był przeogromny. Spróbowała się uśmiechnąć, ale podejrzewała, że wyszedł jej raczej złośliwy grymas. Coś dziwnego błysnęło w ogromnym smoczym oku. Cofnęła się o krok.
   – Et, no naprawdę, nie wygłupiaj się. Przecież wcale nie chcesz tego zrobić. Zmień się, wrócimy do domu i ukradniemy trochę tych pysznych ciastek z piekarni naprzeciwko, jak zawsze. Przecież bardzo lubisz te ciastka.
   Zwykle jakiekolwiek słodkości robiły na nim wrażenie. Potrafił wsunąć całe ciasta i być dalej głodnym. Umiał zjeść cały stos jedzenia napakowanego cukrem, zabrać każdemu jego porcję słodyczy i nawet się po tym wszystkim źle nie czuł. Co prawda potem zachowywał się nieco zbyt energicznie, ale robił to tak często, że przestało to być dziwne.
   Jednak tym razem nie miał apetytu, co samo w sobie było niepokojące. Prychnął, wypuszczając kłęby pary z ogromnych smoczych nozdrzy, po czym uniósł się gwałtownie na tylnych łapach, niszcząc kilkanaście biednych drzew i zamachał potężnie ogromnymi skrzydłami. Już pierwszy powiew oderwał Igneę od ziemi i rzucił do tyłu. Uderzyła potężnie w pień drzewa. Coś trzasnęło, a ona nie była pewna, czy była to jej już i tak pokiereszowana ręka, czy też gałęzie biednych drzew, które łamały się pod wpływem silnego wiatru. Może to było jedno i drugie. Przez jej ciało przebiegła dziwna fala, pozbawiając ją powoli energii.
   Kolejny powiew, kolejny i znowu. Smok – Ignea jakoś nie była chwilowo zdolna sądzić, że to nadal jej brat – machał coraz potężniej skrzydłami, zahaczając nimi o drzewa, ale to one na tym gorzej wychodziły. Rysy, szpary, dziury, zdobiły teraz ich pnie, niektóre zostały wyrwane z ziemi i leżały teraz sponiewierane, albo też opierały się o swoich braci.
   – Przestań! – krzyknęła Ignea, próbując odgarnąć włosy z twarzy. Nie mogła poruszyć lewą ręką, co z pewnością nie wróżyło nic dobrego. Spróbowała zrobić krok do przodu, ale wiatr był zbyt silny. – STOP! WYSTARCZY! DOŚĆ!
   Ale on jej nie słyszał, a nawet jeśli, to całkowicie ignorował, wyraźnie zauroczony nowo poznaną zdolnością do wywoływania klęsk żywiołowych w postaci nieokiełznanego wiatru. Oderwał się od ziemi, na chwilę zaprzestając zabawy z powietrzem.
   I właśnie tę chwilę wybrała sobie ekipa ratunkowa, żeby wpaść na polanę i to z dwóch stron. Z jednej wyskoczył Ekari, przeciskając się przez resztki krzaczastego muru, który rozwalił Ethereal w czasie przemiany. Mag poprawiał sobie nerwowo kapelusz i mamrotał coś pod nosem, a musiały to być zaklęcia, bo wokół niego latało kilkanaście kolorowych magicznych iskierek.
   Zaś z drugiej strony wypadła grupa uzbrojonych po zęby... fiorów? Cóż, nie bardzo można to było o nich powiedzieć, ale niewątpliwie była to najdziwniejsza grupa, jaką można sobie wyobrazić. Na czele biegł Ariv, a karty wysypywały się z kieszeni jego munduru. Na ramieniu niósł dziwną broń, która podejrzanie przypominała bardziej ludzką niż fiorską. Nie używał jej jednak, w ręce trzymał ten zabawny świecący pistolet, jakie Ignea widywała u strażników, gdy pilnowali porządku w trakcie jakichś ważniejszych uroczystości w mieście. Zawsze zastanawiała się, co one takiego robią, że tak świecą.
   Za tym dowódcą pędzili inni. Jeszcze jeden strażnik, który jednak zamiast broni targał ze sobą torbę, w której coś stukało niepokojąco i bardzo głośno, skoro docierało do uszu Ignei, pomimo hałasu, jaki wywoływały smocze skrzydła.
   Obok niego szybkim krokiem zmierzał Thin, którego w ogóle nie powinno być, bo jego rodzina przecież już wyjechała z Miasta Kwiatów, a za sobą ciągnął na linie dziwne urządzenie, podejrzanie przypominające armatę. Dodatkowo wokół jego głowy latał mały model Szybującego Statku, jakby biała czupryna wytworzyła własną grawitację.
   W ich wesołej grupie nie brakowało też Vaili, która trzymała się z tyłu, rozglądając uważnie dookoła. Ignea zamrugała, zdziwiona. Kogo jak kogo, ale dziewczyny Ethereala nie spodziewała się zobaczyć, a już na pewno nie z bronią w ręku. A raczej w obu rękach. Były to zaostrzone bumerangi, świecące równie mocno, co pistolety Ariva, ale te jakoś wyglądały na groźniejsze.
   Wszyscy w jednej chwili dopadli do Ignei, która utrzymała się na nogach tylko dlatego, że podtrzymywało ją drzewo. W uszach słyszała szum własnej krwi i bicie serca, za to przed oczami tańczyły jej mroczki. Nie czuła już bólu w ręce, ale zapewne było to spowodowane tym, że w ogóle nie czuła ręki.
   – Hej, nic ci nie jest? – zapytał Ariv, podtrzymując ją. Było to bardzo głupie pytanie i chyba po chwili sam zdał sobie z tego sprawę. Zmarszczył brwi. – A, no tak... Vaila?
   – Nie – odpowiedziała od razu dziewczyna, stojąc do niego plecami i wpatrując się wzrokiem w wielkiego smoka, a Ignea miała ponure podejrzenie, że Vaila zamierza zaatakować. – Jestem uczennicą szkoły uzdrowicielskiej, a nie cudotwórczynią. Bandaże... jeśli tak można je nazwać... dobrze założone. Więcej nie mogę pomóc. No chyba, że pozbywając się tego smoka.
   – Czekaj – wydusiła Ignea, próbując się wyrwać z nieco zbyt opiekuńczego uścisku Ariva, ale nie miała na to siły. – Nie możecie...
   – Spokojnie, panno robię-wszystko-sama, poradzimy sobie – prychnął Ariv, nieco rozbawionym tonem. – To że ty czegoś nie umiesz, jeszcze nie znaczy, że innym się nie uda.
   – Ja wcale nie... – zaprotestowała słabym głosem, ale Ariv już jej nie słuchał. Uśmiechnął się tylko irytująco, jak to ma w zwyczaju i odbiegł w stronę smoka, zostawiając Igneę samą w towarzystwie jedynej znienawidzonej wśród obecnych osoby. Czyli Ekariego.
   Mag też nie wyglądał na uradowanego, ale starał się to ukryć. Wziął dłoń Ignei i zaczął mamrotać pod nosem jakieś formułki, z całą pewnością magiczne. Po całym jej ciele przeszedł dreszcz, a potem potworny ból unieruchomił ją w miejscu. Zacisnęła zęby, ale niewiele więcej mogła zrobić. Jednak w tym bólu było coś... dobrego? Chociaż ogarniał całe jej ciało, jednocześnie też je opuszczał, uleczał. Magia...
   Ekari puścił ją i odsunął się, z taką miną, jakby obawiał się, że oberwie. Ignea naprawdę miała ochotę mu przyłożyć, ale powstrzymała się od tego. Poza tym wciąż była słaba, nie miała pojęcia, jak wiele krwi straciła, a błękitne kawałki materiału dawały o tym niejakie pojęcie. Zakręciło jej się w głowie.
   A wtedy potworny ryk rozdarł dzień. W jednej chwili Ignei wróciły wszystkie zmysły i to ze zdwojoną siłą. Zapomniała o Etherealu! Jak mogła zapomnieć, chociażby na chwilę? Odwróciła się w tamtą stronę.
   Smok wylądował z powrotem na ziemi i teraz pluł ogniem, podpalając kilkanaście drzew i kawałek munduru Ariva, który starał się uciec przed śmiercią. A chociaż biegł i tak celował i strzelał w łeb stwora, który syczał za każdym razem, gdy oberwał kolorowym pociskiem zbyt blisko oka.
   Wokół jego ogona skakali Thin i ten drugi strażnik, wbijając dziwne pudełeczka w ziemię. Thin zachowywał się, jakby tańczył balet w jakimś przedstawieniu. Skakał, kręcił się i uchylał, i gdyby nie otaczające go wybuchy, wywoływane przez smoczy ogon, można byłoby go uznać za świetnego tancerza. Ignea wiedziała jednak, że normalnie kuzyn nie potrafiłby robić takich rzeczy.
   Jednak największe wrażenie i tak robiły wyczyny Vaili, która odczekała chwilę i w dogodnym momencie dobiegła do smoczej łapy, a potem zaczęła się na nią wspinać, jakby nigdy w życiu nie robiła nic innego. Broń zatknęła za szarfę, zdobiącą jej, i tak już zniszczoną, sukienkę. Ignea nie wiedziała, że dziewczyna jest aż tak wysportowana. Nigdy właściwie nie widziała, żeby ćwiczyła, a widywała ją dość często.
   Vaila wdrapała się na grzbiet stwora, a ten albo tego nie poczuł, albo ją zignorował. Wzięła jeden z bumerangów i zaczęła nim uderzać w jedną z ogromnych łusek. To już zrobiło wrażenie na smoku. Warknął ogłuszająco, a Ignea była pewna, że to okrzyk bólu. Vaila nie przejęła się tym i dalej robiła swoje, nawet kiedy stwór zaczął skakać i się kręcić, usiłując ją zrzucić i przy tym niszcząc sporą część lasu.
   Ignea skrzywiła się, gdy kolejny warkot wypełnił powietrze. Nie mogła tak tam stać i po prostu się przyglądać, jak próbują zabić jej brata. Nie żeby on nie próbował zrobić dokładnie tego samego.
   Zebrała w sobie wszystkie pozostałe jej siły, a nie było ich dużo i rzuciła się do przodu, porzucając podtrzymujące ją drzewo. Ekari, który dopiero co włączył się do walki, spojrzał na nią z naganą i próbował zatrzymać, ale ominęła go szybko. Ariv krzyknął do niej, ale nie usłyszała wiele poza własnym imieniem.
   Właściwie nawet nie myślała o wspinaniu się po łuskach, jak to zrobiła Vaila. Nie wiedziała dlaczego wydawało jej się, że się uda, ale gdy znalazła się w cieniu smoka, podskoczyła. Nie była pewna czy to wiatr ją poniósł, czy może sama to zrobiła, ale poleciała wysoko, wiele wyżej niż powinna. I wylądowała na grzbiecie, tuż obok Vaili, która wytrzeszczyła na nią oczy.
   – Jak ty to... – zapytała, na chwilę zapominając o tym, że właśnie walczy z przerażającym potworem. I właśnie tę chwilę wybrał sobie smok, by stanąć na tylnych łapach.
   Ignea szybko złapała się pierwszej łuski, na którą padł jej wzrok, ale Vaila nie miała tyle szczęścia i zsunęła się w dół. Od upadku uratowała ją noga Ignei, której chwyciła się w panice. Nagle ziemia znalazła się o wiele bardziej w dole niż wcześniej.
   – Noga mi zaraz odpadnie! – krzyknęła Ignea, zaciskając zęby z bólu, bo naprawdę mocno czuła, jak Vaila ciągnie ją w dół. Nie była pewna czy to dziewczyna tak wiele waży, czy to też przez zmęczenie, zdaje się być taka ciężka. – Znajdź sobie inne oparcie, bo zlecimy obie!
   Palce zaczęły się zsuwać ze śliskiej łuski. Ignea uniosła wolną rękę i spróbowała znaleźć jakiś punkt do podtrzymania, ale niewiele mogła zrobić. A gdy już udało jej się złapać kolejnej łuski, pierwsza ręka ześlizgnęła się i Ignea znalazła się w niemal tak samo beznadziejnej pozycji co wcześniej, tylko po prostu ręka się zmieniła.
   Vaili poszło lepiej. Znalazła oparcie i puściła jej nogi, a potem zaczęła się wspinać, używając lekko odstających łusek. Nie przeszkadzało jej to, iż smok cały czas się porusza, starając się je zrzucić. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że to tylko jej pomaga.
   Może on też to wyczuł, bo nagle gwałtownie znieruchomiał i wygiął się do tyłu. Vaila poślizgnęła się i upadła w dół, wymachując rękoma, jakby mogła dzięki temu polecieć. Ignea o dziwo jednak nie spadła, choć ledwo się trzymała.
   Smok znów ryknął i zamachał skrzydłami, wywołując potężny podmuch. A potem wzbił się w powietrze, odganiając ogonem denerwujące go istotki. Ignea przylgnęła do jego grzbietu, jakby od tego zależało jej życie, bo w sumie tak było. Z każdą chwilą smok wznosił się coraz wyżej i wyżej, a ona wiedziała, że upadek z takiej wysokości na pewno skończyłby się śmiercią. Czuła jak wibrowały jego łuski, gdy wydawał z siebie niechętne i zmęczone pomruki.
   W końcu przestał się wznosić. Rozłożył szeroko skrzydła i zaczął szybować. Ignea odważyła się przesunąć lekko i spojrzeć w dół. Nie bała się wysokości, wiele razy wspinała się na naprawdę wysokie drzewa i budynki, ale tak wysoko nie była jeszcze nigdy. Serce nagle przyspieszyło bieg. Nie była pewna czego to był wynik – przerażenia czy zachwytu.
   Nawet z tak wysoka Puszcza była przeogromna. Teraz, gdy drzewa zaczęły zrzucać swą zieleń i na jesień przyoblekać się w inne kolory, doskonale było widać, czemu to miejsce nosi nazwę Złotej Puszczy, a nie na przykład zielonej. W promieniach słońca żółte liście mieniły się i iskrzyły, niczym najprawdziwsze złoto. Niektóre drzewa ubrały się już w czerwień i wyglądały, jakby płonęły. Tuż przed zimą wszystkie przybiorą taki ognisty kolor, żeby las mógł „spłonąć", jak to się żartobliwie mówiło, a potem odrodzić się na nowo wiosną.
   W dali Ignea dostrzegła góry, a potem coś, jakby błysk oceanu. Nigdy nie widziała oceanu, więc nie mogła być co do tego pewna, ale raczej nie cały błękit, rozciągający się po horyzont, musiał być koniecznie tylko niebem. W dole dostrzegła kilkanaście mglistych chmurek, ale zbyt dużo ich nie było. Choć działo się tyle złych rzeczy, pogoda tego dnia była słoneczna i niewiele było chmur na niebie. Widocznie ten dzień był kiepski tylko dla ludzi i fiorów, sunni musieli czuć się świetnie.
   Ignea spojrzała w drugą stronę, na zachód i dostrzegła granicę między Vittą a Krainami Pokoju. Z góry wydawało się, że Miasto Kwiatów jest niepokojąco blisko ziem ludzkich, choć w rzeczywistości było daleko. Jednak nie dało się zaprzeczyć, że z Miasta Kwiatów bliżej by było do pierwszej małej ludzkiej wioski, niż do któregoś z miast Vitty. Nawet do osady mirianów było dalej.
   Ciekawość zaczęła ją zżerać. Właściwie nigdy nie wyszła poza Złotą Puszczę. Była kiedyś na wycieczce w górach razem z rodziną, ale to było dawno, ledwo to pamiętała, a nawet wtedy trzymali się z dala od granicy Puszczy. Góry do niej należały, tak jak jedno długie wybrzeże, choć w pobliżu wody robiła się już dziksza. Podobno nawet pod wodą dalej rosły tam drzewa, ale Ignea raczej w to wątpiła.
   Chciała się przyjrzeć bliżej i polecieć bardziej na zachód, jednak jej smoczy brat miał najwyraźniej inne plany, a mianowicie zamierzał się rozbić na jakimś dzikim pustkowiu. Zachwiał się nagle, omal nie zrzucając Ignei i zaczął panicznie machać skrzydłami. Zaczęli się zniżać trochę zbyt szybko, a na dodatek smok robił się mniejszy z każdą minutą. Prychnął i kichnął. Kichnął nie jak smok, ale raczej już bardziej jak fior.
   Ignea spojrzała w dół i zobaczyła, że właściwe lecą już niemal na poziomie koron drzew. Wzięła głęboki oddech, jakby zamierzała skoczyć do wody i zanurkowała w toń pożółkłych liści. Obiła się o kilkanaście gałęzi, zanim w końcu udało jej się złapać jedną z nich i zatrzymać się. Dyszała ciężko.
   W pobliżu rozległ się trzask, jakby coś wielkiego również przebiło się przez gęstwinę i upadło, a potem nastały jęki. Ignea bardzo ostrożnie zaczęła schodzić i po chwili znalazła się na dole. Jej stopy chyba pierwszy raz w jej życiu cieszyły się, że znów znajdują się na stałym gruncie.
   – Et? – rzuciła pytanie w przestrzeń, rozglądając się dookoła. Odpowiedziało jej stęknięcie. Skierowała się w stronę, z którego dochodziło.
   W plamie światła i liści, przykryty sporą ich warstwą, leżał jej brat, już całkowicie w swojej zwyczajnej postaci, o ile tak można ją w ogóle nazwać. W każdym razie to podejrzewała, bo spod liściastego koca widać było tylko czarne włosy i dłoń. Obok niego leżało drzewo, które musiało spaść dokładnie przed chwilą, bo wyglądało jeszcze na żywe.
   Ethereal znów jęknął i jego głowa wydobyła się spomiędzy liści. Zamrugał i spojrzał na Igneę, mrużąc oczy, jakby nie był pewien, czy ją zna.
   – Ty kretynie! – wykrzyknęła, podchodząc do niego i klękając na ziemi. – Mogłeś się zabić! Pomyślałeś o tym?! Co to miało właściwie być?! Nic ci nie jest?
   – Ja... Nie zrobiłem tego umyślnie – powiedział, cały czerwony na twarzy. Opuścił głowę i zaczął mówić w stronę ziemi, najwyraźniej nie chcąc patrzeć Ignei w oczy. – Nie chciałem tego. Naprawdę! Ale jakoś tak samo wyszło, kiedy pomyślałem... no... ja...
   – Dobra, nie mów – prychnęła Ignea, słysząc jego jąkanie się i podała mu dłoń. – Wstawaj, musimy wracać. Swoimi wyczynami zbudziłeś chyba całą Puszczę, a nie chcemy, żeby wszyscy się do nas zlecieli.
   Zrobił się jeszcze bardziej czerwony, o ile to było w ogóle możliwe. Ta czerwień dziwnie wyglądała w połączeniu z jego czarnymi włosami.
   – Eee, tylko że widzisz... – powiedział, zmieszany. – Ten tego... jak się zmieniłem... stałem takim ogromnym smokiem... No to... ubranie mi poszło w strzępy.
   Ignea uniosła brwi i skrzywiła się malowniczo. Wyprostowała się i zaczęła odwiązywać kawałki materiału przesiąknięte krwią, które służyły jej za bandaże. A potem zdjęła swój płaszcz i rzuciła go bratu. Zaczął się podnosić.
   – Stój! Nie mam zamiaru cię oglądać! Fuj! – powiedziała i odeszła kilka kroków do tyłu, po czym odwróciła się do niego plecami. Usłyszała jego mamrotanie, ale zignorowała je.
   – Taka odważna i mądra dziewczyna – mruknął z lekkim rozbawieniem Ethereal, a szelest na chwilę przerwał jego wypowiedź. – A boi się nagości. No kto by pomyślał?
   – To że nie mam ochoty cię oglądać, jeszcze nie znaczy, że się boję – warknęła Ignea ze złością. – Ubieraj się tam szybciej, nie mamy całego dnia!
   – Nie no, czysto teoretycznie mamy – odpowiedział jej, cicho chichocząc, a potem westchnął. – Jak to jest, że ten płaszcz jest za duży nawet na mnie? Poszerzyłaś go jakoś czy coś? Czuję się w nim jak idiota.
   – Może dlatego, że nim jesteś. To nie ja co chwilę się zamieniam w dzikie stworzenia i tratuję wszystko, co mi stanie na drodze.
   – Ty nie musisz się zmieniać, żeby tratować wszystko na swojej drodze – zauważył Ethereal, podchodząc do niej.
   Rzeczywiście wyglądał okropnie w tym płaszczu i prawdę mówiąc, trochę też zabawnie. Szary kolor mu nie pasował, w jakiś sposób sprawiał, że był większy. A może to były jakieś efekty po przemianie. Ignea skrzywiła się.
   – Kiedy wrócimy, sam własnoręcznie mi go wypierzesz. A jak go rozedrzesz, to będziesz wracał sam! Rozumiemy się?
   – Weź, ten płaszcz i tak już jest zniszczony. Mogę ci potem w zamian oddać więcej moich ubrań – prychnął, wskazując na jej czerwoną bluzkę, również zbyt dużą na Igneę. – Skąd ty wzięłaś tę bluzkę? Wyrzuciłem ją!
   – No właśnie. Chciałeś zmarnować tyle dobrego materiału! Więc jak ty jej już nie potrzebowałeś, to ja ją zabrałam. Co w tym złego?
   – Może to, że łazisz w moich ciuchach?
   – Też łazisz w moich ciuchach, więc daruj sobie. Poza tym mamy ważniejsze sprawy, niż gadanie o ciuchach! Może nie zauważyłeś, ale wpakowałeś nas gdzieś bardzo daleko od Miasta Kwiatów i nawet ja nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy!
   – Też mi coś, zapytajmy naturę – powiedział lekko drwiąco i podszedł do pierwszego lepszego drzewa, przykładając dłoń do jego kory. Zawsze najłatwiej mu było się łączyć z drzewami i to właśnie przez dotyk. Ignei wystarczyły myśli, chociaż celowała się raczej w mniejszych roślinach.
   – To się nie uda. Natura nie odpowiada – mruknęła, przystając, ale Ethereal ją zignorował, nadal próbując nawiązać połączenie z drzewem.
   Przyjrzała mu się. Chociaż wyglądał tak jak dawniej, dostrzegała na jego twarzy małe zmiany. Rysy miał jakby bardziej wyostrzone. Źrenice powoli zaczęły się zwężać, jakby chciałby zamienić się w kocie szparki. A i tak jaskrawe błękitne oczy zdawały się robić coraz jaśniejsze. Może jej się tylko zdawało, może zawsze takie były, ale nie dałaby za to głowy.
   Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w drzewo, jakby to był największy cud świata, a pod jego palcami rozbłysło światło. Jednak jak szybko się pojawiło, tak szybko znikło. Ethereal syknął przez zęby i szybko cofnął rękę. Wewnętrzna strona dłoni była cała pokryta jakąś dziwną kleistą brązowawą substancją.
   – To parzy – poskarżył się jak małe dziecko, które właśnie odkryło, że dotknięcie rozpalonego żelazka, nie było najlepszym pomysłem. Ignea rzuciła mu drwiące spojrzenie.
   – Przecież mówiłam, że natura nie odpowiada. Widocznie się obraziła, kiedy tak zacząłeś rozwalać Puszczę. Teraz pewnie jest na ciebie zła.
   – To krew – mruknął Ethereal, przyglądając się swojej ręce i ignorując słowa siostry. – Ale nie moja, moja jest niebieska. Ani nie ludzka, tamta jest czerwona. Ta jest brązowa. To krew drzewa.
   – Zraniłeś je! Zresztą nie tylko je. Choć tutaj, musimy znaleźć drogę powrotną, zanim zdążysz rozwalić całą Puszczę.
   – Nie zrobiłem tego umyślnie...
   – Ale zrobiłeś.
   Ignea złapała go za rękę i pociągnęła za sobą, kierując się w losowo wybraną stronę. Ethereal nie mógł zaprotestować i nie chciał tego robić, więc dał się poprowadzić siostrze. W końcu bardziej zgubić już się nie mogli.

~*~

   – Czy smoki nie wyginęły? – zapytała Vaila, odgarniając włosy z twarzy. Jej oczy płonęły morderczo, a Vol zaczął się zastanawiać, czy aby wszystkie kobiety wśród fiorów są takie agresywne.
   On sam właściwie nie brał udziału w walce. Stał tylko z boku i starał się jakoś pomagać, ale nie szło mu to. Oczywiście wcześniej Ariv wręczył mu broń i próbował pokazać, jak ona działa, ale nie bardzo wychodziła mu pomoc, kiedy jego uczeń był całkowicie niewidzialny. Na dodatek kiedy tylko Vol wziął w dłoń broń, ta również zniknęła. Nie bardzo wiedział jak celować, nie widząc, gdzie dokładnie celuje. Poza tym broń dobrze nie leżała w jego ręku. Nienawidził broni, zwłaszcza palnej.
   – Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co wygadują starsi – prychnął Ariv z wyższością. Vol spędził z nim tak długą chwilę, gdy przedzierali się przez las, że domyślił się, iż takie zachowanie jest dla niego całkiem naturalne. To nie pomogło mu w układaniu dobrej opinii na temat fiora. – To prawda, kilkanaście lat temu smoki były praktycznie na wymarciu. Ale to potężne istoty, teraz znów zaczynają się panoszyć po świecie. Jeden najwyraźniej uznał, że przylecenie tutaj i zniszczenie kawałka Puszczy to dobry pomysł.
   – A niby po co miałby to robić? – warknął Kayl, wyrażając na głos myśli Vola. – Przecież to bez sensu. Poza tym... smoki też są przecież związane z naturą. Nie... nie niszczyłyby jej, bo tak im się zachciało.
   – Głupi jesteś, że w to wierzysz. Smoki zawsze wszystko tratowały i niszczyły. No i poza tym była ta Wielka Wojna, co spiskowały z mirianami nad obaleniem nas.
   – Nie mam pojęcia, kto ci naopowiadał takich bzdur – warknął Kayl, stukając się w głowę. – To pewnie przypadek, że ten smok się tutaj znalazł. Był zdezorientowany. Nie powinniśmy go zabijać – dodał, z jakiegoś powodu rzucając karcące spojrzenie Vaili, która przybrała wojowniczą pozę.
   – Zwariowałeś?! – krzyknął Ariv, wytrzeszczając oczy na kolegę. – Smoki są dzikie i nieokiełznane! Poza tym na mocy Paktu one też nie mają wstępu do Złotej Puszczy i dobrze to wiedzą!
   – Nie jesteś sędzią, nie możesz go zabić! – głos Kayla brzmiał coraz głośniej z każdym wypowiedzianym słowem. – On może nie ma prawa tutaj przebywać, ale ty nie masz prawa go za to sądzić!
   – A więc tego człowieka też chcesz zostawić? – prychnął Ariv, podchodząc do wciąż leżącego na ziemi Deyly'ego, który wyglądał tragicznie i trącił go stopą. Kayl spojrzał na dowódcę i skrzywił się.
   – On chyba i tak już nie żyje – zauważył cicho, przyklękając przy mężczyźnie. – Ten wiatr władował go na drzewo. Zdziwiłoby mnie, jakby nie miał połamanych kości.
   Vol powoli podszedł do niego i również przyjrzał się Deyly'emu. Jego skóra wydawała mu się dziwnie czerwona, ale może miało to związek z tym, że ostatnio widywał głównie samych fiorów, a oni wszyscy byli strasznie bladzi. Na ustach zamarł słaby uśmiech, co zaniepokoiło nieco Vola. Kto by się cieszył w obliczu śmierci? Ale Kayl miał rację, ten człowiek już nie żył. Nie oddychał.
   – Co on nas obchodzi? – warknął Ariv, przerywając ciszę. – Sam się w to wpakował! Trzeba było nie zadzierać z fiorami. To jego wina: złamał postanowienia Paktu i za to zapłacił.
   – Zapłacił krwią – zauważył Kayl z niepokojem, rozglądając się dookoła. Podniósł się i podszedł do jednego z kamieni, po czym przejechał palcem po czerwonej plamie. – To źle. W Złotej Puszczy każda przelana kropla krwi znaczy... coś złego.
   Vol miał wrażenie, że fior zamierzał powiedzieć coś gorszego, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Nie spodobało mu się to. Wolałby wiedzieć, jeśli czekało ich coś tragicznego, jak na przykład śmierć.
   Odwrócił wzrok i wtedy dostrzegł kątem oka jakieś poruszenie. Spojrzał w tamtą stronę i serce podeszło mu do gardła, gdy zobaczył żołnierzy przemykających między drzewami. Wykorzystali zamieszanie panujące na polanie i zaczęli ich okrążać. Vol wstał i spojrzał w przeciwną stronę. Byli już wszędzie. Jęknął cicho.
   Ariv i Kayl nadal się kłócili, nieświadomi obecności całego oddziału.
   – Mam gdzieś twoje przeczucia, nie sprawdzają się – wytknął Ariv koledze, pstrykając go w nos. – Ostatnio kiedy wydawało ci się, że coś się dzieje, utknęliśmy na cały tydzień w tej głupiej popadającej w ruinę hali!
   – Po prostu boisz się przyznać, że mam rację – odkrzyknął mu Kayl, odpychając go od siebie. – Przecież tylko wielki pan i władca Ariv może mieć rację! Nie, nie możemy zabić smoka i dobrze o tym wiesz! Może lepiej chodźmy go znaleźć, zanim zabije tę twoją przyjaciółeczkę.
   – Właśnie – wtrąciła się ze złością Vaila, stając pomiędzy nimi. – Stoimy tu i się gapimy, jak skaczecie sobie do gardeł, ale zapominacie chyba o tym, że to coś zabrało Igneę!
   – Co ona tu właściwie robiła? – zapytał Vol, a po chwili zdał sobie sprawę, że wypowiedział to na głos. Na szczęście nikt nie uznał tego za dziwne pytanie. Ariv prychnął.
   – Zawsze się tu włóczy – stwierdził, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. – Pewnie trafiła na tego stwora i chciała sama go załatwić.
   – No to co on tutaj robił? – odezwała się Vaila, wskazując na ciało Deyly'ego. – To człowiek. Co, tak po prostu się natknął na Igneę i smoka? To podejrzane.
   – Nie ma co teraz tego roztrząsać i tak niewiele się dowiemy – włączył się do rozmowy Ekari, który dotąd stał tylko z boku i właściwie nic nie robił. – Teraz ważne jest, żeby ich znaleźć. Po tych lasach nadal włóczą się ludzie, to niebezpieczne przychodzić sobie tu tak na schadzki. Dość kłótni! Ruszajmy, zanim ktoś nas znajdzie.
   – Za późno – wydusił z siebie cicho Vol, cofając się.
   Żołnierze zaczęli wychodzić z cienia i wkroczyli wolno na polanę. Pojawiali się z każdej strony, tworząc luźny krąg. Każdy z nich trzymał w ręce strzelbę, jakby wybrali się na poważne polowanie, a nie na zwykły spacerek.
   Vol cofał się, aż nie natrafił na plecy maga. Wszyscy razem zbili się w małą grupkę pośrodku. Nie mieli szans, zostali zaskoczeni. A choć mieli ze sobą broń, Vol nie sądził, by na wiele się zdała. Wystarczyłby jeden strzał z ich strony i cała grupa padłaby trupem.
   – Rzućcie broń – warknął któryś z żołnierzy, a Vol przeniósł na niego wzrok. Wszyscy mieli na twarzach dziwne maski, ale chłopak miał wrażenie, że rozpoznaje kilku z nich, choćby i tego nowego przywódcę. Zapadła cisza, po czym żołnierz powtórzył: – Rzućcie broń albo zastrzelimy was wszystkich! No już!
   Wszyscy posłuchali. Wszyscy poza Volem, który wpatrywał się w dowódcę, próbując zgadnąć kim jest. Gdzieś na dnie jego pamięci znajdowało się imię, ale nijak nie mógł go wyciągnąć. No dalej, głupi mózgu. Działaj! Ale mózg nie chciał go słuchać, zbyt zajęty próbami przyswojenia sobie myśli, że jego właściciel zaraz prawdopodobnie umrzeć.
   – No i ładnie, nie można było tak od razu? – Przywódca machnął ręką i jego towarzysze opuścili broń, ale widać było, że w każdej chwili są gotowi znów ją podnieść i zacząć strzelać. Żołnierz wystąpił z kręgu i podszedł do Deyly'ego. Spojrzał na niego z odrazą. – W sumie to nawet mnie to cieszy, że się go pozbyliście. Zaczynał mnie irytować tymi swoimi pomysłami. Tyle mieszania i w ogóle. No ale skoro już tutaj jesteśmy, to przejdźmy do sprawy. Ja was teraz grzecznie poproszę o to, żebyście mi wskazali przejście i je otworzyli, a w zamian puszczę was wolno. To uczciwa propozycja, prawda? Magu, nawet nie próbuj.
   Vol przez chwilę miał dziwne wrażenie, że chodzi o niego, ale zdał sobie sprawę, że do maga mu daleko, a i tak nie było go widać. Odwrócił się w stronę Ekariego, którego twarz jakby nagle straciła wyraz. Żołnierz podszedł do niego i zmierzył niskiego magika spojrzeniem. A gdy to zrobił, Volowi nagle przejaśniło się w głowie i ogarnęła go zgroza.
   „Nie powinieneś się zbliżać do wojowników", powtarzała mu mama za każdym razem, gdy widywali jakiegoś na ulicy w oddali. A potem wymijali go szerokim łukiem. „To są złe osoby i oznaczają kłopoty. Nie są tacy jak ty czy ja. Nigdy się do nich nie zbliżaj".
   Kiedyś rozumiał to zupełnie inaczej. Uważał, że to po prostu źli ludzie, niesprawiedliwi, których nie obchodzi ludzka krzywda. Jednak gdy przyjęto go na posadę kuriera u Deyly'ego został zmuszony do zrewidowania tych poglądów. Owszem, była część ludzi, którzy sami zgłosili, chcąc mieć wysoką pozycję i móc pogardzać innymi, tymi gorszymi, z góry. Ale wielu zgłosiło się, z nadzieją że może uda im się pomóc słabszym i zaprowadzić porządek. Za to największa część została po prostu siłą wcielona do armii.
   Vol nie chciał wiedzieć, jak takie osoby zostały zmuszane do posłuszeństwa, ale niestety się tego przypadkiem dowiedział. Pamiętał, jak wydawało mu się dziwne, kiedy mama powiedziała „złe osoby" a nie „źli ludzie", jak to miała w zwyczaju. A potem już wiedział czemu. Bo te istoty przestawały być w pełni ludźmi. Z wypranymi mózgami, zamiennymi częściami, podmienioną krwią... niedobrze mu się robiło, jak sobie o tym przypominał.
   A teraz był zmuszony na nowo przywołać te wspomnienia. Ten pamiętny dzień, kiedy siedział w biurze, odkodowując jakąś nudną wiadomość, a w drzwiach gabinetu ktoś stanął. Z początku wydawało mu się, że to zwykły człowiek. Przerażający i ogromny, ale zwykły, z rodzaju tych, którzy zwykle odwiedzali szefa. A potem ten gość wszedł do środka i Vol zmusił się całą siłą woli, by nie krzyknąć czy uciec z wrzaskiem. Zachował kamienną twarz, czego się nauczył, pracując jako „kurier".
   Ten człowiek... nie, nie człowiek. Istota, bo człowiekiem nie można było tego nazwać, choć w części na niego wyglądał. Miał ciemną skórę, ale nie w sensie mocnego odcienia brązu, raczej bardzo mocnego koloru szarości, zaś spod tej szarości wyzierały fioletowe żyły. Właściwie wyglądały bardziej na sztuczne rurki, niżeli prawdziwe ludzkie żyły.
   Ale najbardziej ze wszystkiego szokowała jego twarz. Nie miał warg, tylko wąską kreskę, a gdy pokazał zęby, w czymś, czego nie można było nazwać ani uśmiechem, ani grymasem, ich biel aż oślepiła Vola. Głowa miała podejrzany kształt wydłużonego trójkąta. Jednak najmocniej przyciągały oczy, a raczej to, co kiedyś musiało nimi być. Dwie czarne dziury bez wyrazu tkwiły w nieszczęsnej twarzy, ukazując tylko i wyłącznie pustkę.
   A potem doznał dreszczu, gdy nieznajomy zmierzył go spojrzeniem. Niczego nie powiedział, wysyczał tylko coś cicho, niekoniecznie w żadnym ludzkim języku, po czym bez słowa zniknął w gabinecie Deyly'ego. Vol nawet go nie powstrzymał przed wejściem.
   Poprawieni genetycznie, Ulepszeni, tak ich nazywano. Byli szybsi, zwinniejsi, bardziej odporni na rany niż zwykli ludzie. Mieli bardziej czuły węch, słuch, dotyk. Mogli działać siłą umysłową, która chyba była jakimś słabszym rodzajem magii. Vol wolał jednak nazywać ich Zdegradowanymi, bo mieli wady, które całkowicie niszczyły wszystkie zalety – usunięto z nich wszystko, co czyniło ich ludźmi, a pozostawiono coś na wzór robotów, myślących tylko o celach swych dowódców.
   Tyle że jako wrogowie byli bezlitośni. I właśnie stali, otaczając grupkę osób, w której się znajdował. Nie ważne co by dla nich zrobili, jakby się zachowywali i co zamierzali. Zdegradowani zwrócili na nich uwagę. Równie dobrze mógłby sam sobie wykopać trumnę.
   – Nie pomożemy ci – rzekł Ekari, głosem pełnym pogardy. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie zwróciłby się tak do Zdegradowanego, ale Ekari nie był ani człowiekiem, ani też nie wyglądał na takiego, co ma równo pod sufitem. – To nie jest uczciwa propozycja. Nie obchodzą mnie wasze cele. I nie mów tak, jakbyśmy byli przyjaciółmi, bo nimi nie jesteśmy.
   – Zawsze można użyć mniej uprzejmych metod – zauważył żołnierz, lekko rozbawionym tonem, jakby czekał na kolejny sprzeciw. Władca Pogody też musiał to zrozumieć, bo zacisnął usta i nic więcej nie powiedział. – No cóż, któreś z was na pewno mi pomoże. Może ty, mały żołnierzyku – rzekł, podchodząc i zwracając się teraz do Ariva, który z jakiegoś powodu trzymał karty. – Hazard. Ryzyko, że zginiecie w tym miejscu jest teraz bardzo wielkie i nie warto go podejmować. Jeśli zaś...
   – Wolę zaryzykować – syknął Ariv, takim tonem, jakby ta propozycja bardzo go obraziła. To był typowy głos osoby bogatej i nadętej, która nie chciała sobie brudzić rąk.
   – A więc może ten biały diabełek. Diabły nie znoszą siedzenia na uwięzi. Jeden malutki gest i będziesz wolny. Wskaż mi drogę, to obsypię cię złotem. Co dla ciebie znaczy reszta tych istot? Nic.
   – Chyba pomyliłeś bajki, koleś – warknął Thin, w bardzo nieuprzejmy i „diabli" sposób. – Prędzej nauczę się latać, niż choćby pomyślę nad tym, by pomóc czemuś takiemu jak ty. A tacy jak ja nienawidzą latać. Spadaj!
   Krew pulsowała w uszach Vola, zagłuszając wszystko inne. Nie powinien tego robić, lecz im dłużej słuchał słów Zdegradowanego, tym bardziej miał ochotę mu pomóc i tym bardziej nienawidził się za to. Ręce mu drżały, ale uniósł je. Wyczuł palcem spust i bardziej myślą niż wzrokiem namierzył żołnierza.
   Nie było słychać huku, ale odrzut uświadomił mu, że wystrzelił, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jaskrawy pocisk z broni fiorskiej pojawił się, gdy tylko opuścił broń, ale było już zbyt późno, by Zdegradowany mógł się uratować. Pocisk trafił idealnie w bok jego głowy i rozprysł się, niczym kolorowa bańka mydlana, tworząc zielonkawą plamę na jego skórze.
   Vol już miał zacząć uważać, że fiorzy w ogóle nie mają pojęcia, do czego powinna służyć broń, kiedy żołnierz wrzasnął przerażająco i upuścił swój karabin, by podnieść dłonie do głowy i dotknąć dziwnej zielonej mazi. Która zaczęła niepokojąco syczeć. Kiedy tylko jego palce się z nią zetknęły, substancja przeszła i na nie, powoli zmieniając fiolet pseudo żył pod skórą na zieleń. To coś dosłownie przenikało i pożerało Zdegradowanego od środka.
   W jednej chwili rozpętał się chaos. Vol przysiągł sobie, że już nigdy nie zlekceważy fiorów ani ich zdolności walki i tworzenia broni. Gdy ich dowódca upadł na ziemię i zaczął się rozpływać, cała drużyna w tym samym momencie wystrzeliła, jednak wszystkie kule odbiły się od powietrza, a Vol domyślił się, że to dzięki magowi jeszcze żyją. On sam był zbyt oszołomiony, żeby coś zrobić, ale reszta drużyny, która nim nie była, radziła sobie całkiem nieźle.
   Nie zbliżaj się do Zdegradowanych. Nie zadzieraj ze Zdegradowanymi. A już tym bardziej nie zabijaj Zdegradowanych. Dzisiaj złamał wszystkie zasady, które sam sobie kiedyś ustalił.
   Pewnie by tam stał przez wieczność, pozwalając reszcie odwalić całą robotę, ale w tej chwili poczuł coś dziwnego, jakieś dziwne, nieokreślone zachwianie. I w tej chwili Thin krzyknął, głosem strasznie różniącym się od tego drwiącego, jakim wypowiadał się wcześniej.
   – Kayl!
   – Co? – odpowiedział Kayl, odwracając się do niego. Vol również się odwrócił. Ale Thin nie zwracał na nich uwagi.
   Wypadł poza barierę ochronną, a Zdegradowani natychmiast skierowali ogień na niego. Jednak on się tym nie przejął. Kule zdawały się śmigać wszędzie, tylko nie w jego kierunku. Nie, to nie było tak, on je omijał! Zupełnie jakby był w stanie przewidzieć, gdzie za chwilę polecą i usunąć się w porę z drogi. Dopadł do pozostałych przy życiu żołnierzy i powalił ich na ziemię swoim ogonem. Chwilę później już nie żyli.
   Thina to zwyczajnie nie obchodziło. Klęknął na ziemi przed czymś, czego ze swojego miejsca Vol nie mógł zobaczyć. Z jakiegoś powodu poczuł się niedobrze. Oddalił się nieco i zwrócił całą zawartość swojego żołądka. Kręciło mu się w głowie. Co się właściwie stało? To on to wszystko zaczął. Zabił kogoś. Zabił Zdegradowanego. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś wzywa pomocy. Odwrócił się i jak zahipnotyzowany ruszył w tamtą stronę.
   Jakby tragedii było mało tego jednego, jedynego dnia. Thin już nie był cały biały, jego dłonie znaczyły ślady czerwonej krwi, która jednak nie mogła pochodzić ani od niego, ani od żadnego z ich towarzyszy czy zabitych żołnierzy. Nie, ona pochodziła od niewielkiego diabełka, bardzo podobnego do Thina.
   – Dlaczego? Dlaczego kretynie tutaj przyszedłeś?! Dlaczego nie wróciłeś do tego głupiego Miasta Statków, tylko polazłeś za mną?! Ruszcie się do cholery i niech wreszcie ktoś mu pomoże! Do Diabła z tym wszystkim! Obudź się, no!
   Kiedy diabeł zaczynał wzywać Diabła, było już wiadomo, że to nie są przelewki. Vol spodziewał się, że ziemia się rozstąpi, może niebo poczernieje i zaczną się dziać straszne rzeczy, jednak tak się nie stało. Uświadomił sobie za to, że straszne rzeczy już się wydarzyły.
   – Kayl! Masz żyć! Słyszysz mnie? Masz przeżyć! Bo inaczej cię znajdę w piekielnych zaświatach i zabiję jeszcze raz! Żyj!
   – To bardzo miłe z twojej strony – wycharczał słabo chłopiec, otwierając oczy. Zakaszlał, wypluwając krew. – Ale ty byś wylądował w innych zaświatach. Zbyt miły jesteś.
   – Ty kretynie! Pomocy!
   Jak spod ziemi obok niego wyrósł Ekari, a Vol wzdrygnął się, gdy mag przeszedł obok niego. Miał niepokojące wrażenie, że fior przesunął po nim wzrokiem, zupełnie jakby go dostrzegał i widział, kim jest, ale to trwało tak krótko, dosłownie sekundę, że trudno było to stwierdzić. Jednak Volowi i tak przemknął dreszcz po plecach.
   Ekari również klęknął, nieco niezdarnie, bo przeszkadzała mu ta idiotyczna szata maga, którą nosił. Vola zawsze zastanawiało, po co magowie tak podkreślają, kim są. Gdyby on był na tyle dobry, by się nauczyć normalnie używać magii, nigdy by nie założył czegoś tak dziwnego na siebie. Właściwie nadal by się ubierał zwyczajnie.
   Mag zaczął odprawiać jakieś rytuały. Nie interesowało to Vola. Odwrócił się i oparł o jedno z drzew, żeby przypatrzeć się lasowi. Choć teraz już raczej nie pozostali w nim żadni Zdegradowani, którzy mogliby siać chaos, czuł się, jakby niebezpieczeństwo wcale nie minęło. Przeciwnie, miał wrażenie, że zrobiło się tylko gorzej.
   Iskra przeskoczyła między jego palcami, więc szybko cofnął dłoń od drzewa. Przez całe jego ciało przeszła fala prądu, wyczuł to, przeżywał już wiele razy coś takiego. Jednak tym razem nie uderzyła w niego błyskawica ani nie został zaatakowany paralizatorem. Tym razem ta energia pochodziła od niego. Nie wiedział skąd, jednak zdawał sobie sprawę, iż tak właśnie było.
   Przeraziło go to, równie mocno jak wtedy, gdy zaczął ściągać do siebie nieświadomie błyskawice. Było dokładnie jak tamtego dnia – nie miał pojęcia co zrobić, by to się skończyło, a jednocześnie jakaś mała jego cząstka nie chciała, żeby się to skończyło.
   Klęknął i przyłożył dłonie do trawy, a energia przepłynęła przez ręce i posłusznie spoczęła w podłożu. Odetchnął raz, drugi, po czym podniósł się, już spokojniejszy. Prąd, napędzający dotąd jego osobę, zniknął. Teraz Vol chwiał się na nogach. Znów oparł się o drzewo. Świat zawirował mu przed oczami. To było zbyt dużo przeżyć, jak na jeden dzień.
   Miał dość, nie chciało mu się więcej walczyć. Pozwolił sobie opaść w spokojną czerń.

~*~

   Ignea i Ethereal przystanęli dokładnie w tej samej chwili i wyprostowali się jak struny, jakby to wcześniej ćwiczyli. A nie ćwiczyli. Błąkali się po tym lesie już od dłuższego czasu i oboje stracili zapał poszukiwań oraz nadzieję, że uda im się szybko wrócić.
   A teraz nagle Igneę ogarnęło dziwne, zarazem radosne i niepokojące uczucie, którego źródła nie mogła nijak określić. A jednak gdzieś było. Jej brat musiał poczuć dokładnie to samo, dokładnie w tej samej chwili. Stali przez chwilę obok siebie, przeczesując spojrzeniami okolicę.
   – Coś się stało. – Tylko tyle była w stanie dowiedzieć się Ignea na podstawie swojego przeczucia. Spróbowała sięgnąć myślami w stronę natury, w stronę jakiejkolwiek mniejszej roślinki, ale te wciąż milczały ponuro.
   Ethereal przytaknął jej, a jego uszy dziwnie zadrżały. Nie tak, jak powinny poruszać się uszy fiorów. Nos też zaczął mu się zmieniać, ale zanim znów przekształcił się w coś przerażającego, Ignea wbiła mu mocno paznokcie w ramię. Syknął z bólu i szybko wrócił do siebie.
   – Nie panuję nad tym – powiedział z żalem, spoglądając na swoje ręce, jakby chciał się upewnić, że na pewno jest sobą. – Na początku było źle, kiedy traciłem kontrolę nad emocjami, traciłem nad przemianami. A z każdą chwilą jest coraz gorzej. Teraz czuję się zwyczajnie. A jednak się zmieniam. Nie chcę się zmieniać.
   Ostatnie słowa wypowiedział niezwykle cicho i ze strachem. Z jego oczu wyziewał ból. Szybko odwrócił wzrok i udawał, że zainteresowało go jakieś zwierzę, przemykające między drzewami. Ignea chciała mu coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziała co, więc milczała. Miała ochotę go jakoś pocieszyć, ale nie mogła kłamać, poza tym on by tego nie chciał.
   – Jak to jest? – zapytała nagle, choć sama nie wiedziała, co ją do tego zmusiło. Ethereal spojrzał na nią nieco nieprzytomnie. – Co właściwie czujesz, jak się tak zmieniasz? Nie chodzi mi o to co czujesz, żeby się zmienić. Tylko kiedy już to się dzieje.
   – Ja... nie jestem pewien – powiedział, wolno i niezbyt wyraźnie, ale Ignea nadstawiła uszu w jego stronę i wyłapywała każde słowo. – Kiedy... kiedy pierwszy raz to nieświadomie zrobiłem, czułem się, jakbym umierał. Jakbym płonął i nic nie mógł na to poradzić. Taki mały. To... to było straszne.
Objął się rękoma i rozejrzał dookoła, jakby się spodziewał, że to straszne uczucie znów do niego wróci. Ignei przebiegł dreszcz po plecach i zaczynała żałować, że o to zapytała. Jednak Ethereal już zaczął odpowiedź i zamierzał ja doprowadzić do końca, jak zawsze czynił.
   – Na... następnym razem było inaczej. Gorzej. Już nie bolało, chyba nawet w ogóle tego nie poczułem. Po prostu w jednej chwili byłem sobą, a potem już czymś innym. Ale to było gorsze, bo ogarnęło mi myśli. Zaczynałem się czuć, jak ktoś zupełnie inny i zapominać... zapominać wszystko. Sam sobie ledwie to teraz przypominam. Mam tylko jakieś urywki.
   – Et...? – zaniepokoiła się Ignea, bo jego twarz nagle stała się dziwnie pusta, a on sam przerwał wypowiedź i zatrzymał się. Przez chwilę stał zamarły w miejscu, po czym zamrugał, potrząsnął głową i po prostu ruszył dalej. Pospieszyła za nim.
   – Nie wiedziałem, co się dzieje – kontynuował, jakby wcale nie przerwał. – Nawet nie chciałem się zmienić, a tu nagle samo przyszło. Tak samo teraz, w lesie, kiedy zamieniłem się w smoka. Nie chciałem tego, bardzo tego nie chciałem, a to się stało. Ale wilk. Z wilkiem było inaczej. Wtedy... przypuszczam, że wtedy sam to zrobiłem. To było coś innego. Ja... spodobało mi się to. Było inaczej niż za każdym wcześniejszym razem, nie jakbym się stał kimś innym. Jakby... jakbym był bardziej samym sobą. To było takie przyjemne i radosne... a zarazem przerażające. Myślałem, że nigdy już nie... nie będę wyglądał zwyczajnie, że na zawsze zostanę wilkiem. Więc kiedy wróciłem... wróciłem do bycia fiorem, ogarnęła mnie ulga... ale też jakiś podejrzany smutek. Ja... ja nie wiem co się ze mną działo. Nadal nie wiem – powtórzył już któryś raz, po czym zamilkł, a jego twarz wyrażała tak wiele emocji, że Ignea nie mogła na niego patrzeć.
   – No więc, las – powiedziała, chcąc koniecznie zmienić temat na jakiś normalniejszy. A może po prostu na taki, w którym się choć trochę odnajdowała. – Czy to nie dziwne dla ciebie, że natura tak nagle zamilkła? No i ta cisza... to jest niepokojące. Tutaj nigdy nie panowała cisza, a teraz...
   – Może to przeze mnie...
   – Nie – oznajmiła stanowczo Ignea, odwracając się do niego i idąc bokiem. – Słuchaj Et, wiem, że możesz czuć się winny... widzę, że czujesz się winny, ale to nie jest twoją winą. I ja to wiem. Coś się stało, to fakt i przez to wszystko nagle zamilkło. Ale to nie przez ciebie. Więc nie waż się nawet tym zadręczać.
   – Zadręczam się wieloma rzeczami – odparł dziwnie pustym głosem Ethereal – Ale mimo wszystko te i tak będą jednymi z nich. Wydaje mi się, że już widziałem ten kamień.
   – To nie ten sam – prychnęła Ignea. – Tamten był wyższy. Gdybyś sam nie był taki irytująco wysoki, tobyś to zauważył. No a poza tym wystarczy spojrzeć na drzewa wokół i już wiadomo, że to wcale nie to samo miejsce.
   – Krążymy jak po labiryncie bez mapy! – zawołał z rozpaczą Ethereal, wznosząc ręce ku niebu, jakby to mogło mu pomóc. – Gdzie tu jest wyjście?!
   – Nie drzyj się tak głośno, obudzisz ca... – zaczęła ze złością Ignea, ale urwała nagle. – Obudzisz cały las – dokończyła, z pewnym uśmieszkiem na ustach. – Dajesz, drzyj się dalej! Krzycz w niebo głosy tak, jak to tylko ty potrafisz!
   Ethereal spojrzał na nią krzywo, wyraźnie zniechęcony, ale krzyczał dalej, jakby w ogóle mu nie przerwano. Narzekał głośno na to, jaki to świat jest niesprawiedliwy, na to, że nie mogą znaleźć ścieżki i wrócić do domu, na to, że nie mają zielonego pojęcia co się stało. A potem zaczął przeklinać to, że jest głodny. Ze wszystkich rzeczy, na jakie mógł zrzucać gromy, postanowił wybrać właśnie to. Ignea prychnęła cicho, ale nie protestowała. Głośniej wydzierać się chyba nie mógł.
   – Gardło mnie już boli! – warknął głośno Ethereal. – Niech się coś stanie!
   Ignea nie spodziewała się tego, ale natura postanowiła go posłuchać i w tej chwili ziemia się zatrzęsła, a oni oboje się przewrócili. Trawa wydawała się dziwnie ostra. Ignea zamrugała, gdy obraz przed oczami zaczął jej się rozmazywać.
   Krew!, zawołała wojowniczo Natura, rozbijając na chwilę wszystkie myśli Ignei i przebijając się do jej głowy. Czerń ogarnęła jej wzrok, ale już chwilę później zniknęła. Jednak Ignea nie widziała tego samego, co wcześniej.
   Podniosła się, a proch oderwał się od jej ubrania i został poniesiony przez wiatr. Ziemia była czerwona i piaszczysta, a Igneę przeszedł dreszcz, gdy zdała sobie sprawę, że znalazła się na jakiejś pustyni. Rozejrzała się, ale nie widziała nigdzie w pobliżu Ethereala. Wtedy spojrzała w dół i krzyknęła.
   Nie była sama. Tam, gdzie wcześniej widziała tylko czerwony piasek teraz leżały ciała. Martwe. Słońce – jedno jedyne słońce – wisiało wysoko na niebie, a kolorowe kałuże odbijały jego chłodnawe promienie. Czerwień, błękit, zieleń, czerń, fiolet. To nie była woda, to była krew. Najprawdziwsza krew, przelana przez tysiące istot, które teraz leżały martwe. Ignea cofnęła się i potknęła.
   Dlaczego?, zapytała w myślach, nadal się cofając, ale gdziekolwiek by się nie odwróciła, wszędzie widziała to samo – rzeź, z której nikt nie uszedł z życiem. Dlaczego mi to pokazujesz?! To... to nie jest prawda. To nie jest prawda!
   Krew, rzekła Natura, teraz już spokojniejszym głosem, w którym jednak pobrzmiewała złość i ostrzeżenie. Nagle zmaterializowała się obok Ignei, ale nie była już tą samą istotą. Wcześniej dziewczyna widziała majestatyczną i dobrotliwą królową wszystkiego, ubraną w kwiaty.
   Teraz zamiast niej stała kobieta obleczona w ból i śmierć, nieliczne kwiaty na jej sukni już dawno zwiędły. Jej odsłonięte ręce znaczyły ślady krwi. W dłoni trzymała miecz, wyglądający jakby wyciągnięty żywcem ze starych czasów. A Ignea uświadomiła sobie, że to były stare czasy. W jakiś dziwny pokrętny sposób została cofnięta do wspomnień, wspomnień które nosiła Natura.
   Krew znaczyła to miejsce, powiedziała ponuro Natura, spoglądając lśniącymi oczami na usłane ciałami pole przed nimi. To pustynia, która kiedyś, w przyszłości, zamieni się w dziki las, nazwany przez was Złotą Puszczą. Największa bitwa, której nikt nie pamięta, bo nikt nie powinien jej pamiętać.
   Co... co to jest? Co to było? Czemu?
   Wszyscy przeszłość macie taką samą, ale przyszłość się przed wami inna rozciąga, rzekła tajemniczo Natura, ruszając do przodu i zgrabnie omijając ciała. Ignea wzdrygnęła się, ale ruszyła za nią, powtarzając sobie, że to tylko wizja i to się dzieje tylko w jej umyśle. Mimo to wszystko było tak bardzo realne...
   Wszyscy wy jesteście podobni, choć wam się zdaje, że diametralnie się różnicie. Jest wiele gatunków kotów, małych i dużych, ale wszystkie one są kotami. Jest wiele gatunków ptaków, latających i nie, ale wszystkie one to wciąż ptaki. Tak samo jest z wami. Czy ludzie, diabliki, fiorzy, mirianie, wszyscy wy jesteście tym samym. Lata was zmieniły, a choć tak różni, wciąż jesteście podobni. Istoty myślące... rzekłabym raczej „myślące inaczej". Et cadre yali... Cadryal.
   Cadryal... co to znaczy? Ignea była nieco zdezorientowana, nie bardzo rozumiała wypowiedź Natury. Co za Cadryal?
   Cadryal to wy. Fiorzy. Ludzie. Mirianie. Aquali. Wy wszyscy, którzy wyglądacie podobnie do siebie. Wydaje wam się, że jesteście inni, że nie pasujecie do siebie, że powinniście się oddzielać. Ale wy wszyscy jesteście podobni. Cadryal. Wszystko w przyrodzie tworzy całość. Tworzycie całość.
   Ignea czuła, że kręci jej się w głowie i jeśli będzie zadawać dalsze pytania na ten temat, jej mózg by eksplodował. Dlatego więc postanowiła zapytać o coś innego.
   A ta bitwa... czemu się wydarzyła?
   Dobre pytanie. Natura przyspieszyła, nie odpowiadając. Ignea miała już dość tego ganiania za nią, ale i tak poszła dalej. Chciała poznać odpowiedź. Nie zadała ponownie pytania, ale Natura chyba wyczuła jej chęć, bo zaczęła znów mówić. Sprawy Cadryal się mgliste i nie rozumiem ich zbyt bardzo. Nie umiem tego wyjaśnić, nie jestem w stanie.
   Nagle świat znów zawirował, a Ignea musiała zamrugać kilka razy, by przyzwyczaić swoje oczy do nowego obrazu. Już nie znajdowała się na polu bitwy, tylko na jakimś podwyższeniu, a przed nią stały setki fiorów, wpatrując się w kogoś na scenie. Odwróciła się i zobaczyła kolejnego fiora, który wchodził na mównicę, z nieco niepewnym wyrazem twarzy. Wydawał jej się znajomy. No i był biały od stóp do głów, co trudno było przeoczyć. Biała skóra, białe włosy, biała każda część ciała. Nosił kolorowe ubrania, jakby chciał to zamaskować. Tylko oczy miał w kolorze, tak jak u Thina, tylko że w przypadku tego fiora był to czysty błękit, dokładnie taki sam, jaki Ignea widziała, kiedy spoglądała na swoje odbicie.
   Wzdrygnęła się. Domyśliła się już, kto to był. Trudno było się nie domyślić, czytała o nim w księgach rodzinnych.
   – Narodzie fiorów – krzyknął Aoenixery tak głośno, jak tylko potrafił, bo w tamtych czasach nie istniały jeszcze mikrofony. Tłum odpowiedział mu głośno i entuzjastycznie. – Zebraliśmy się dzisiaj by uczcić pierwszy w historii Dzień Kwiatów! To tego dnia nasze miasto stanęło naprawdę i przez wieki będzie tak stać, a żadne moce go nie zniszczą!
   Jeszcze głośniejszy wiwat. Ignea jednak nie wpatrywała się w tłum, tylko w Aoenixerego. Minęło tyle lat, przeszło tyle pokoleń, a mimo to dostrzegała w nim swoje cechy. A może raczej jego cechy w sobie. Lodowe oczy były od zawsze znakiem rozpoznawczym Alieasterów, bo żaden inny przedmiot, istota czy żywioł nie był w stanie przyjąć koloru tak czystego błękitu. Ale nie tylko to było podobne. Ostre rysy także miała w genach, jednak nos sam Aoenixery miał mniejszy. Kiedy tak na niego spoglądała, to wydawało jej się, że bardziej przypomina wujka Koela, niżeli jej ojca. A najwyraźniej to jej ojciec odziedziczył zmiennokształtność... ale skąd mogła wiedzieć, że i Koel jej nie posiadał? Zakręciło jej się w głowie. To by znaczyło, że wszystkich jedenaście małych diabełków Eartlie'ich również by mogło się zmieniać, a to...
   Nie pozwoliła sobie dokończyć tej myśli. Nie miała bladego pojęcia jak działa dziedziczenie cech tak bardzo naładowanych magią, więc lepiej było nie tworzyć żadnych scenariuszy, dopóki się nie dowie.
   – Tego dnia wszyscy się jednoczymy! – rzekł znów Aoenixery, uśmiechając się, a uśmiech miał nawet ładny, choć trochę pokrętny. To była kolejna cecha, którą Ignea dostrzegała u siebie samej. – Miasto Kwiatów, nasz wielki i wspaniały kwiat pustyni...
   Pustyni?! Ignea nie słuchała dalej, rozejrzała się tylko dookoła i rzeczywiście zauważyła, że byli na pustyni, której piasek był koloru zachodzącego słońca. A domy... domy nie były wzniesione z drzew, tak jak w Mieście Kwiatów które znała. Były splecione z roślin pustynnych.
   Nie zdążyła zobaczyć czy usłyszeć więcej, bo obraz znów wokół niej zamigotał i tym razem zobaczyła grupkę ludzi, wśród których kręciły się też rogate diebełki, ze złośliwymi minami. Ludzie byli w zbrojach i mieli ze sobą ciężką broń, głównie miecze i topory, choć Ignea zauważyła też trochę łuków, włóczni i innych dziwnych przedmiotów, których znaczenia nie rozumiała, ale które bronią niewątpliwie były.
   – Chaos i zniszczenie – powiedział ktoś, ale Ignea nie była pewna kto. Chyba diablik, bo one uwielbiały takie teksty, ale pewności nie miała.
   Mignięcie.
   Tym razem była gdzieś wysoko w górach, a wiatr targał jej ubraniem. Choć lubiła wspinać się na wysokości i spoglądać z nich, tym razem nie spodobało jej się, że ziemia jest daleko w dole. Być może z powodu poprzednio widzianych przez nią obrazów. Mogło to też mieć związek ze skrzydlatymi istotami – alei – którzy stali nieopodal i wyglądali, jakby również szli na bitwę. Nie mieli na sobie zbroi, jakie założyłby żołnierz, ale mieli broń. Wiedziała, że ich skrzydła są silniejsze niż jakakolwiek zbroja.
   Mignięcie.
   Mury wielkiej twierdzy, wzniesionej z czarnego kamienia, który zdawał się pochłaniać światło, a wokół mroczny i gęsty las. W dole wędrował niewielki oddział, niosąc ze sobą czerwoną flagę ze złotym znakiem oka. Istoty, które ją niosły, były ogarnięte ciemnością, nie miały ani jednego jasnego koloru.
   Mignięcie.
   Zielony pałac wznosił się nieopodal kamiennego placu, na którym zbierały się dziwne istoty, o skórze koloru morskiego. I miały płetwy. Zaś gdy się odzywały, z ich ust wydobywały się bąbelki. Trzy dziwne rozcięcia na szyi, skrzela, powiedziały Ignei, że to naród wód. Była pod wodą. Gdy tylko sobie to uświadomiła, zaczęła się dusić z powodu braku tlenu.
   Mignięcie.
   Szczyt drewnianej wieżyczki strażniczej, z której rozpościerał się widok na niezbyt imponujące, niewielkie i z jakiegoś powodu urocze miasteczko. Po niebie latały dziwne maszyny, również drewniane. Jakieś dziecko biegało niedaleko, strzelając z rurki kulkami do zwierzaków. Gdy tylko któreś mniejsze stworzenie zostało trafione, umierało.
   Mignięcie.
   Tunele pod ziemią. W pobliżu stał zielony wysoki stwór, bawiąc się zapaloną pochodnią i sztyletem. Raz po raz uderzał to jednym to drugim w skałę, aż w końcu pochodnia zgasła. Wtedy cała jaskinia rozjaśniła się zielonym światłem, a Ignea znów poczuła, że się dusi. Do jej nosa dotarł smród dymu.
   Mignięcie.
   Po ciemnościach, kolejny obraz był aż zanadto jasny. Budynki wzniesione z białej cegły, która odbijała światło słoneczne. Wielka świątynia pośrodku, w której zbierali się równie jaśni jak miasto mieszkańcy. Jeden z nich wyglądał na ważniejszego od wszystkich. Wybuchnął tak jasnym światłem, że oczy Ignei tego nie wytrzymały.
   Mignięcie.
   Niewielka oaza gdzieś na pustyni. Wokół jeziorka rosły przedziwne kolorowe roślinki, zdające się emanować światłem w rosnącej dookoła ciemności. Latało tu wiele świetlików, ale nie tylko one. Ignea dostrzegła, że niektóre stworzenia miały wygląd podobny do fiorów – do Cadryal, poprawiła się szybko. Ich ciała były ozdobione fantazyjnymi czarnymi wzorami, a skrzydełka wystające z pleców emanowały blaskiem. Na jej oczach jedno ze stworzeń urosło do zwyczajnych rozmiarów i pokazało ostre zęby, po czym jednym dotykiem pozbawiło życia ogromne drzewo.
   Mignięcie.
   Piasek posypał jej się w oczy, gdy trafiła gdzieś na środek pustyni. Ktoś zatrzymał się nieopodal niej, ktoś ubrany zbyt grubo jak na taki upał, jaki musiał panować na pustyni. Ignea zobaczyła, że ów ktoś trzymał za żagiel, przyczepiony do deski pod jego nogami. Nieznajomy rozejrzał się, po czym wzruszył ramionami i wyprostował żagiel, a ten zabrał go dalej. Spod deski sypał się piasek.
   Mignięcie.
   Ignea uskoczyła gwałtownie przed mieczem jakiegoś fiora, a ten przeciął zamiast niej skrzydlatego alei. Jego potworny wrzask wypełnił uszy Ignei.
   Mignięcie.
   Leżała na ziemi, wyczerpana i wpatrywała się w niebo. Nagle słońce niespodziewanie zaszło chmurami, a ona, przeczuwając coś niebezpiecznego, podniosła się gwałtownie. Piorun poraził leżącego chwilę wcześniej obok niej diablika. Niedaleko stała zielona istota.
   Mignięcie.
   Kula przemknęła dokładnie kilka milimetrów od niej i trafiła nieszczęsnego podwodnego Cadryal. Jego ostatnie tchnienie, tak bolesne i tęskne, zmusiło zabójcę, by sam się zastrzelił, a zielona krew miriana popłynęła ulicą.
   Mignięcie.
   Wielka bitwa, krzyki i brzdęk stali dobiegający z każdej strony i rozdzierający uszy oraz serca. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, ktoś właśnie umierał. Ziemia była mokra i brudna od krwi tysięcy, a jeszcze miliony miały umrzeć. Tyle istot walczyło właściwie nie mając do tego żadnego powodu. Ignei zrobiło się naprawdę niedobrze. Sztylet pomknął w jej stronę.
   I znów obraz mignął, ale tym razem w nic się nie ukształtował, co nie spodobało się Ignei. Znalazła się w miejscu gdzieś poza czasem i rzeczywistością, gdzie wszystkie barwy rozmazywały się i skakały wokół niej.
   Ziemia. Spory. Ignea rozejrzała się, ale choć Natura do niej mówiła, tym razem nie ukazała swej postaci. Przelali krew w walce o coś, co nie należało do żadnego z ich gatunków. Zaczęli wojnę i wciągnęli w to wielu Cadryal. Podlali Pustynię Zachodu swą własną krwią. Odważni i tchórzliwi, młodzi i starzy, oni wszyscy tamtego dnia polegli w tym miejscu, pozwalając żeby granice się zatarły. Jednocześnie stali się dla siebie takimi samymi. I zaczęli niszczyć samych siebie w imieniu tego, by zachować swą odrębność. To poświęcenie, ich krew i ciała wniknęły w ziemię. To na nich wyrosła puszcza gęsta i zdradziecka, stanowiąca granicę między światami. W miejscu gdzie znalazło się najwięcej magii płynącej od umarłych, miejscu najbardziej przesączonym ofiarą i bólem znalazłam się ja.
   Serce Natury... Krąg z kamieni, uświadomiła sobie Ignea. Przejście. Usłyszała niemrawe przytaknięcie w myślach.
   Ofiara. Poświęcenie. One mają taką moc. W ten sposób powstała bariera, a tylko ja, Natura, byłam w stanie ją utrzymać, a życzenia zmarłych zmusiły mnie do tego. Krew i życzenia, poświęcenie i walka o swoje, chęć trwania, chęć przetrwania. Krew znowu rozlała się po tych ziemiach. Co krew stworzyła, krew może zniszczyć. Życzenia krwi. Chcesz zachować barierę, ale ktoś inny nie chce. Nie powinno się rozlewać krwi w świętych miejscach, bo ktoś kiedyś już ją tam rozlał, czyniąc ją świętą.
   Chcesz powiedzieć... że pierwsza przelana krew w danym miejscu czyni ziemię świętą, a druga to cofa?
   Nie każda. Ale tak. Złota Puszcza to miejsce święte. Ale mniej niż wcześniej. Krople krwi płyną powoli strumieniami...
   I wtedy wizja gwałtownie się urwała, a Ignea leżała, wtulona twarzą w trawę i dyszała ciężko, jak po naprawdę długim biegu. Drżała też ze strachu. Tak dużo informacji. Zdawało jej się, że mózg się jej pali, a to nie było dobre uczucie.
   Ktoś złapał ją i pomógł wstać. Ethereal uśmiechnął się krzywo, podtrzymując ją. Sam nie wyglądał najlepiej, ale domyślała się, że ona wygląda wiele gorzej. Przed oczami nadal miała twarz Aoenixerego, która zlewała się z twarzą brata. Przez chwilę wydawało jej się, że to jedna i ta sama osoba. Zamrugała i wrażenie minęło.
   – Ty... ty też to widziałeś? – zapytała słabo.
   Skrzywił się. Wyglądał naprawdę dziwnie, jakby próbował się znów zmieniać, ale nie wiedziała, co właściwie było w nim innego. Za to jego oczy... dostrzegała w nich wyraźnie ból i przerażenie, jednak jego twarz tego nie wyrażała. Próbował to ukryć.
   – Coś widzieć, widziałem – odpowiedział, podtrzymując ją za ramiona. Gdyby ją puścił, z pewnością by upadła i nie chciałoby jej się już nigdy wstać. – Ale nie sądzę, żeby to było to samo, co widziałaś ty.
   Przyjrzała mu się. Był spięty. Wyglądał, jakby się spodziewał, że skądś nagle wyskoczy jakiś przerażający stwór. Właściwie to zachowywał się, jakby chciał, żeby to się stało, co zaniepokoiło Igneę. Zwykle nie palił się do walki, wolał jej unikać.
   – Może lepiej wracajmy – powiedziała, żeby przerwać niepokojącą ciszę, która zapadła. Ethereal zdawał się jej nie słyszeć, nadal czujny, więc powtórzyła. Zamrugał i odwrócił się w jej stronę.
   – Masz rację. To nie jest dobre miejsce.
   Nadal ją trzymając, ruszyli przed siebie, kuśtykając niezdarnie, oboje zamyśleni, tak że co chwila się potykali. Jednak Ignea miała wrażenie, że oboje myślą o czymś zupełnie innym.
   Natura pokazała jej przerażające obrazy z przeszłości. Co takiego mogła pokazać Etherealowi? Przez chwilę kusiło ją, żeby zapytać, ale powstrzymała się od tego. Bała się odpowiedzi i raz jeden pozwoliła sobie umilknąć, oszczędzając pytań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz