Obrońcy Światła

Rozdział XI


Koniec jest blisko



   – A więc chcesz zmarnować połowę energii zasilającej miasto, żeby postukać sobie w klawiaturę i poczytać to, co ci wyskoczy na ekranie? Tylko po to przytachałeś tutaj ten cały sprzęt?
   Thin spojrzał na Ariva jak na idiotę. Strażnik nie był zbyt zadowolony rozwojem wydarzeń. Najpierw niemal wszyscy fiorzy padają niczym martwi, potem Natura bije na alarm i okazuje się, że w lesie grasuje smok, który porywa mu przyjaciółkę, później jeszcze pojawiają się ci dziwni i niepokojący ludzie, przez których omal wszyscy nie padli trupem. Jeden ranny Kayl, drugi zmasakrowany psychicznie i jeszcze do tego człowiek sypiący iskrami. Tego było zdecydowanie zbyt dużo. A teraz jeszcze diablik chciał pozbawić połowę miasta energii, bo uważał, że może coś zdziałać z pomocą kilku metalowych pudeł.
   – Tak, jestem na tyle głupi, żeby przytachać to wszystko tylko po to, aby się pobawić – odpowiedział drwiącym tonem Thin i postukał się w głowę, dając wyraźnie do zrozumienia co myśli o Arivie. Ten nachmurzył się. – Wiesz, istnieje coś takiego jak internet. To taka bardzo, ale to bardzo rozległa sieć, gdzie krążą sobie prawdopodobnie wszystkie informacje całego wszechświata. No a w każdym razie tych jego części, gdzie internet jest. No i w tym magicznym miejscu...
   – Wiem, co to jest internet! – warknął Ariv. Thin wyszczerzył do niego kły w uśmiechu.
   – No więc chcę spróbować się włamać do baz danych jakiegoś najbliższego ośrodka badawczego ludzi. Tylko potrzebuję tych twoich notatek, co są zapisane kodem, żeby wiedzieć, gdzie dokładniej mam szukać.
   – To nie moje notatki – burknął Ariv, ale wyjął z torby stos papierów, które zabrał ze starej szopy. Podejrzewał, że zostawił je tam ten człowiek, ale jakoś nie chciał o tym teraz myśleć. – Poza tym niby jak chcesz się włamać? Z tą kupą żelastwa, która pewnie nawet nie działa? Znasz się w ogóle na tym?
   – Jakbym się nie znał, tobym się chyba do tego nie brał. Pomyśl ty trochę, zanim coś powiesz. Poza tym znasz chyba to powiedzenie, że jak diabeł się zabierze do czegoś złego, to zawsze wyjdzie. No bo wiesz: diabeł i zło. To logiczne – prychnął diabełek, wyrywając plik kartek i przeglądając je. Gwizdnął z podziwem. – Fajny kod. Przepuścili to przez komputer, wystarczy zgadnąć kilka znaków i da radę przetłumaczyć całość. Dobrze, że trochę o tym czytałem i załatwiłem sobie odpowiednie środki... Musiałbym tylko przynieść drukarkę i skaner... naprawdę dałeś radę to przeczytać, tylko na to patrząc? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć.
   – Ojciec mnie trochę uczył – rzekł Ariv, odwracając wzrok i wyraźnie dając do zrozumienia, że nie chce ciągnąć tego tematu. Nienawidził mówić o swojej przeszłości. Starał się ją nawet wymazać ze swojej pamięci, co jednak możliwe nie było.
   Thin wyraźnie nie zamierzał o tym rozmawiać. Zaczął rozplątywać kable leżące na podłodze i podłączać je do metalowych pudeł, które wcześniej przyniósł. Było tego tyle, że cud, iż w ogóle się nie pomylił. Ariv zrozumiał, że nie miał czego tam szukać, a jeśli zostanie dłużej, prawdopodobnie dostanie bólu głowy od naukowego gadania, którego i tak nie będzie w stanie całkowicie zrozumieć, wyszedł więc szybko.
   Zebrali się razem w szpitalu, który był niemal równie opustoszały co zawsze, tylko kilku nieprzytomnych fiorów zajmowało przychodnię i jakiś jeden starszawy leżał w jednej z tysiąca sal. Pod nieobecną nieprzytomność lekarzy Vaila postanowiła, że zajmie się wszystkim, ponieważ przecież kształci się na uzdrowicielkę. Od dawna biegała z jednego końca budynku do drugiego, przenosząc różne rzeczy i krzycząc na każdego, kto wszedł jej w drogę. Tak, zdecydowanie nadawała się do tego zawodu. Nawet założyła sobie kitel, w którym wyglądała dość komicznie. Ariv przycisnął się do ściany, kiedy przebiegła obok niego, trzymając w ramionach stos brudnych bandaży.
   – Ej, jak już nie masz co robić, to pomóż – warknęła, nie oglądając się za siebie. Otworzyła kopnięciem drzwi do sali i zgrabnie wsunęła się do środka, zanim skrzydło nie wróciło na swoje miejsce z głośnym trzaskiem. Ariv skrzywił się, ale że rzeczywiście nie miał pojęcia, czym mógłby się zająć, poszedł za dziewczyną.
   Kiedy wszedł do środka szybko musiał zatkać nos, tak bardzo śmierdziało tam krwią. Nieważne do kogo należała i jaki miała kolor, krew zawsze cuchnęła identycznie, w każdym razie dla Ariva, którego zawsze odrzucało, gdy tylko jego nos wyczuł choć malutką kropelkę. Rozejrzał się, ale nigdzie nie zobaczył nikogo rannego, wszystkie łóżka były puste. Vaila rzuciła bandaże na jedno z posłań i przywołała go skinieniem palca. Wzrok miała taki, jakby zamierzała go zabić, co nie było możliwe, ale i tak trochę niepokoiło Ariva.
   – Słuchaj, mam już dosyć tego, że ciągle plączesz się pod nogami – prychnęła. – Zaczyna mi brakować leków, przejdziesz się do szkółki lekarzy i przyniesiesz mi trochę.
    – Przecież tutaj jest pełno leków. No i po co aż do szkółki lekarzy, to strasznie daleko. Po drodze jest kilka aptek, no i...
   – Tak – przerwała mu niecierpliwie Vaila. – Ale ani tutaj, ani w żadnej z tych aptek, nie ma leków dla diablików. Więc jeśli nie chcesz, żeby Thin cię potem zabił, leć migiem do szkółki i znajdź mi coś. Najlepiej leki znieczulające, ale przeciwbólowe też mogą być.
   – Vaila... co ty chcesz zrobić?
   – Nie twoja sprawa! A teraz wypad mi stąd, muszę przygotować czyste bandaże!
   Ariv wyszedł, marudząc pod nosem. Złapał za jeden z wielu płaszczy wiszących na wieszaku, nawet nie sprawdzając, czy należy do niego, czy też do któregoś z nieprzytomnych pacjentów. Ważne było to, że miał duże kieszenie. Ruszył korytarzem w stronę wyjścia, próbując przypomnieć sobie, gdzie ono właściwie się znajduje. Po co tworzyć tak wielki budynek, skoro przebywało tutaj tak mało osób? Ktoś tego nie przemyślał.
   Słońca chyliły się powoli ku zachodowi, a między domami tańczył sobie wiatr, jakby zupełnie nic nie obchodzili go fiorzy leżący na ulicach. Ariv zatrzymał się na chwilę na ten widok. Nie było tam zbyt wielu osób, większość zapewne siedziała w domach albo w pracy, kiedy nastąpiła ta dziwna fala, pozbawiając niemal wszystkich przytomności.
   Kroczył wolno ulicą, słuchając nienaturalnej ciszy. Dotąd niezbyt zdawał sobie sprawę, że zawsze otaczał go dźwięk i zorientował się dopiero wtedy, gdy go zabrakło. Nie było stukotu butów dzieciaków, które zawsze o tej porze zaczynały skakać po dachach, ani krzyków ich rodziców, żeby wracały do domów. Nie było tego ponuro wyglądającego handlarza własnoręcznie struganymi figurkami, które wyglądały jak prawdziwe istoty, zaklęte w chwili i zmniejszone. Brakowało rozchichotanych grupek fiorek, które wychodziły na zakupy, wystrojone od stóp do głów i ich mężów, którzy wlekli się za nimi niczym cienie z niewesołymi minami.
   Mijając jedną z bram, spojrzał w jej stronę. Kiedy tylko skończyło się to całe zamieszanie z podejrzanie wyglądającymi ludźmi, chciał pobiec w las, znaleźć potwornego smoka i zabić go. No i przy okazji uratować Igneę, może wtedy przestałaby w końcu z niego drwić. Vaila jednak miała inne plany i swoim najbardziej perswazyjnym głosem zmusiła go do współpracy, co znaczyło tyle, że miał jej pomóc przenieść rannego Vola – tego człowieka! – do szpitala. Ekari zgodził się przeszukać las za niego, ale do tej pory nie wrócił. Tylko bogowie mogli wiedzieć, co temu szalonemu magowi przyszło do głowy. Kayl – ten większy, który był strażnikiem; obaj zaczynali już mu się mylić. Co za głupie, popularne imię! – poszedł przeszukać miasto i upewnić się, czy ktoś jeszcze zachował jasność umysłu, czy zebrali już niestety wszystkich, którzy świadomości nie stracili. Jego też wciąż nie było.
   Przyspieszył kroku i przeskoczył przez niski murek, okalający szkołę lekarską. Takie murki otaczały wszystkie szkoły, ale postawiono je chyba tylko dla ozdoby, bo raczej nikogo by nie zatrzymały, gdyby przyszło co do czego. To tylko takie granice, coś w stylu ostrzeżenia: „Jak tylko przejdziesz na drugą stronę, jesteś już na ziemiach szkoły. Nie ma ucieczki".
   Wpadł przez główne drzwi i rozejrzał się za jakimś planem rozmieszczenia pomieszczeń. Szkoły miały to do siebie, że ich korytarze splatały się niczym labirynty i łatwo się było zgubić. To chyba było specjalnie tak skonstruowane, żeby przytłaczać każdego, kto wszedł do środka. Ze zdziwieniem zauważył kilku uczniów w fartuchach leżących na korytarzu. Obok jednego leżała fiolka z rozlaną jakąś substancją, która syczała niepokojąco. W dni wolne przyszli lekarze też chodzili do szkoły? Nie wiedział tego, ale po cichu cieszył się, że sam nie wybrał sobie takiego zawodu. Nie, żeby kiedykolwiek to rozważał. Ostrożnie ich wyminął, starając się zignorować odór podejrzanego eliksiru i wszedł w jeden z korytarzy. Odetchnął z ulgą, gdy zauważył, że na każdych drzwiach wisi tabliczka z oznajmieniem, jaka za nimi znajduje się sala. Laboratorium chemiczne, laboratorium biologiczne, ile oni potrzebowali tych laboratoriów? Sala wykładnicza, sala sekcji... nie chciał nawet tam zaglądać. W końcu znalazł „pracownię leków" i choć jakoś dziwnie brzmiała ta nazwa, sięgnął do klamki i nacisnął.
   Zamknięte.
   Zacisnął zęby i spróbował jeszcze raz. Najpierw pociągnął do siebie, żadnego efektu, spróbował więc pchnąć, ale chociaż naparł na drzwi ramieniem, wkładając całą siłę, jaką w sobie miał, te nie zamierzały ustąpić.
   Wziął głęboki oddech i cofnął się. W normalnych okolicznościach nie posunąłby się do czegoś takiego, ale te normalne nie były. Rzucił się przed siebie i z rozpędu uderzył w drewno. Drzwi nie były jednak aż takie głupie. Krzyknął głośno i oparł się o ścianę, żeby się nie przewrócić, kiedy jego rękę ogarnęła fala bólu. Łzy napłynęły mu do oczu, ale nie pozwolił im posunąć się dalej.
   – Myślę, że jednak lepiej byłoby użyć klucza.
   Odwrócił się, a światło słońca bijące od okna oślepiło go i przez chwilę widział tylko czarną sylwetkę na tle jasności. Mężczyzna podszedł bliżej i wtedy dopiero Ariv go rozpoznał.
   – Panie Alieaster! – wydusił z siebie. – Co pan tutaj...? To znaczy... Myśleliśmy, że wszyscy...
   – Tak, również tak myślałem – powiedział poważnym tonem pan Alieaster, podchodząc do drzwi i wkładając klucz do zamka. Otworzył je bez problemu. – A co do tego, co tutaj robię, to przechodziłem akurat w pobliżu i cię usłyszałem. To był bardzo imponujący wrzask, trochę jak ryk ranionego jelenia. Nie zdziwiłbym się, gdyby inne przybiegły tutaj, chcąc przyjść ci z pomocą.
   Ariv poczerwieniał na twarzy. Już zapomniał jak bardzo bezpośredni potrafi być Alieaster. Ale on był w końcu ojcem Ethereala i Ignei, więc tak jak oni, nie potrafił kłamać. Z tego też powodu był przecież królewskim doradcą – podczas kiedy wszyscy się bali i wymigiwali od mówienia prawdy, Alieaster mówił wszystko bez ogródek, bo inaczej zwyczajnie nie umiał. Chociaż gdyby nic go nie zmuszało, też zapewne by nie kłamał. Nie wyglądał na osobę, której kłamstwo by się opłacało.
   Fior wszedł do pracowni, a Ariv niepewnie wślizgnął się zaraz za nim. Wyglądało to jak zwyczajna sala lekcyjna, tyle że zamiast tablicy i biurka nauczyciela, całą ścianę zajmowały półki a na nich stały najróżniejszych rozmiarów i kształtów szklane pojemniki, wypełnione dziwacznymi substancjami. Niewiele z nich miało nalepki z nazwami.
   Ariv przyjrzał się im z rozpaczą. Jak wśród tego wszystkiego miał znaleźć jakiś lek znieczulający, który nie zabiłby diabła?
   – Czego właściwie szukasz?
   – Ja... – wymamrotał, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie czuł się zbyt pewnie w towarzystwie pana Alieastera, zwłaszcza, że pozwolił, aby jego córkę porwał straszliwy smok. Do tego poważny i stanowczy fior zawsze go onieśmielał. Trudno czuć się normalnie w obecności kogoś tak poważnego, kto prawie zawsze miał kamienną twarz. Przełknął ślinę i spróbował od początku. – Vaila mnie tutaj przysłała. Po leki znieczulające.
   – Co za problem, pełno ich jest przecież w szpitalu.
   – Dla diablika.
   Wtedy Aliester spojrzał na niego, a Ariv, wbrew sobie, też podniósł na niego wzrok. Błękitne oczy były chłodniejsze niż stal, zimniejsze niż lód, bardziej stanowcze niż wszystko, co dotychczas widział. Zawsze czuł się nieswojo, kiedy Ignea albo Ethereal utkwili w nim swoje spojrzenie, ale to było niewiele w porównaniu z tym. Ich rodzina nienawidziła magii, ale chyba sami nie zdawali sobie sprawy ile mocy kryło się w samym ich wzroku. Ariv zamarł w miejscu i nie mógł się ruszyć, zwyczajnie go sparaliżowało.
   – Mój brat wyjechał z miasta dzisiejszego ranka, wraz z całą swoją rodziną. Wiele wcześniej. Zanim wszyscy padli. A inne diabliki nie mają wstępu do Miasta Kwiatów, niż te z jego rodziny. Więc jaki diablik został ranny i dlaczego?
   Spoglądając w te oczy, Ariv bał się odpowiedzieć, ale jakaś nieznana siła zmusiła go do otworzenia ust i wydarcia z niego prawdy.
   – Thin zawrócił, żeby pomóc nam z ludźmi. Jego brat Kayl ruszył za nim i stracił oko w walce.
   Warknięcie które wydobyło się z ust Alieastera było nawet gorsze od ryku smoka. Odwrócił spojrzenie, a Ariv powstrzymał się od odetchnięcia z ulgą, kiedy znów mógł się poruszyć. Chwilę później złapał niewielką fiolkę z czarnym wywarem w środku. Uniósł brwi w niemym zdziwieniu i wsunął buteleczkę do kieszeni płaszcza. Już miał iść, ale głos Alieastera znów go zatrzymał.
   – A gdzie oni są?
   Nie musiał nawet pytać, o kogo chodzi, bo Ariv doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie śmiał po raz kolejny spojrzeć fiorowi w twarz.
   – Nie... nie wiem – powiedział cicho, a odpowiedziało mu kolejne warknięcie. Czy ktoś kto nie potrafi kłamać, jest w stanie rozpoznać kłamstwo? Na to wyglądało. Przełknął ślinę i spróbował znowu. – Chyba... chyba są w lesie. Ale naprawdę nie wiem czy...
   Rozległ się trzask, a kiedy Ariv się odwrócił, sala była już pusta, a do środka, przez otwarte okno, wpadł wesoło wiatr. Nie było ani śladu po Alieasterze. Jakby nigdy go tam nie było. Ariv przetarł oczy, upewniając się, czy nie miał halucynacji, czy fior rzeczywiście wyskoczył przez okno. A potem uznał, że później nad tym porozmyśla i wypadł na korytarz. Musiał jak najszybciej dostarczyć lek Vaili.

~*~

   – Mam dość – jęknął Ethereal, przystając i siadając pod jednym z drzew. Otarł rękawem płaszcza pot z czoła. – Już od kilku godzin łazimy po tym przeklętym lesie i wciąż nic nie znaleźliśmy.
   – Jak chcesz kogoś winić, to możesz tylko siebie – prychnęła Ignea, sadowiąc się tuż obok niego. Nie była tak zmęczona jak brat, ale i ona miała swoje granice wytrzymałości. – A nie mógłbyś się zamienić w jakiegoś jelenia czy coś i pogadać z innymi zwierzętami? Albo chociaż wywąchać nam drogę powrotną do miasta. Wiesz, to by było coś, może nawet bym się tak nie nabijała z tego, jak idiotycznie wyglądasz w tym płaszczu.
   – Przecież to tak nie działa. Poza tym jestem zbyt zmęczony na cokolwiek. Jesteś moją siostrą, masz geny podobne do moich. Ty się w coś zmień, jak tak bardzo chcesz i zobacz, jakie to fajne uczucie. Lubisz wyzwania, chyba się nie zawiedziesz.
   – Ja nie umiem – warknęła Ignea ze złością. – Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Nie wiem nawet czy mam całą tą twoją wydumaną zmiennokształtność! Poza tym też jestem wykończona!
   – A już zaczynałem myśleć, że nic nie jest w stanie cię zatrzymać. Nawet zmęczenie – powiedział z pokrętnym uśmieszkiem. Ignea spoglądała na niego przez chwilę mściwie, po czym uderzyła go pięścią w ramię. Dość mocno, żeby się skrzywił, ale niewystarczająco, żeby się znów odezwał.
   Przez chwilę zapanowała całkowita i dość ponura cisza. Nie do zniesienia. Nawet jeśli jakieś zwierze przebywało w pobliżu, to nie poruszało się. Nic nie dawało znaków, że coś w tym lesie jeszcze żyje. Ethereal westchnął.
   – Słuchaj, to co się stało...
   – Nie gadajmy już o tym – przerwała mu, zanim zdążył rozwinąć swoją myśl. – Naprawdę. Nie rozmawiajmy. Nie o tym. Nie chcę. Skupmy się na znalezieniu drogi. Znalezieniu czegoś charakterystycznego. Może idziemy w złą stronę?
   – A niby jak chcesz to sprawdzić? Co, wespniesz się na drzewo i sprawdzisz położenie słońc? I tak nic nie zobaczysz, a nawet jeśli pomoże nam to w określeniu kierunku, to i tak nie wiemy, czy nie miniemy Miasta Kwiatów i nie powędrujemy dalej. A może poczekasz na noc i zaczniesz kierować się gwiazdami? To też nie pomoże. Zapytasz roślinek albo zwierzątek? Nikt nie odpowie, wszystko to zachowuje się, jakby było martwe.
   – Zaczynasz się robić strasznie irytujący, kiedy nie masz bladego pojęcia, co trzeba zrobić – prychnęła Ignea z niechęcią. Westchnęła. – Szczerze mówiąc też nie wiem, co robić. Odpocznijmy chwilę, a może potem... jak nie znajdziemy drogi, możemy... możemy się przespać i ruszyć rano. Rozbijemy sobie gdzieś mały obóz, albo zanocujemy na drzewach, chociaż to trochę niewygodne... Zgoda?
   – Ruszajmy teraz – odezwał się Ethereal, podnosząc się szybko. – To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. Wolę paść ze zmęczenia w domu i nie ruszać się przez tydzień, niż spędzić choćby jedną noc tutaj.
   Ignea przewróciła oczami, ale nie skomentowała jego zachowania. Podniosła się z trudem, a potem znów uszczypnęła brata, kiedy znów jego uszy zaczęły się zmieniać. Nie zwrócił na to uwagi, tylko rozejrzał się za czymś, co tylko on usłyszał. Wzrok miał przez chwilę nieobecny, jakby spoglądał na zupełnie inne miejsce, niż to w którym się znajdował.
   Wyprostował się i złapał ją za rękę, po czym ruszył przed siebie, ciągnąc ją za sobą. Zdawało się, że w jednej chwili wróciły mu wszystkie siły, jakie stracił w trakcie wędrówki. Jego uścisk był żelazny. Ignea syknęła, ale nie zwrócił na nią uwagi, wciąż idąc przed siebie i przyspieszając coraz bardziej kroku, jakby chciał zerwać się do biegu.
   – Et, co się dzieje? Coś się stało?
   – O tak, stało się – odezwał się drżącym głosem, nie odwracając się do niej, tylko wciąż idąc. A właściwie już niemal biegnąc. – Stało i dlatego musimy jak najszybciej znaleźć się jak najdalej. Nie chcę tego widzieć.
   – A co się stało? – zapytała Ignea, kładąc nacisk na drugie słowo, ale nie wyglądało na to, żeby miała uzyskać odpowiedź. Podniosła więc głos. – ET! Co. Się. Stało? Usłyszałeś coś, tak? Mówię do ciebie! Ej! Zatrzy...
   – Ciiiicho – uciszył ją sykiem, ale przystanął.
   Rozejrzał się uważnie dookoła, a jego uszy zadrgały niespokojnie. Ignea też zaczęła słuchać, ale usłyszała tylko coś bardzo cichego, co nie do końca umiała zinterpretować. Ethereal najwyraźniej jednak wiedział, albo chociaż domyślał się, co to było, bo zaklął pod nosem.
   – Schowaj się gdzieś. Szybko.
   Nie czekał na odpowiedź. Stało się to tak szybko, że Ignea nawet tego nie zauważyła. W jednej chwili stał przed nią brat, a w drugiej już wielki, czarny wilczur, drapiący potężnymi łapskami w trawę. Warknął na nią, jakby powtarzał swoje polecenie i dając do zrozumienia, że tym razem jest w pełni świadomy tego, co robi. Ignea niechętnie schowała się w pobliskich krzakach, jednak była gotowa w każdej chwili wypaść z kryjówki i walczyć.
   Spomiędzy drzew wyłonił się kształt. Wysoki i zdający się być jeszcze ciemniejszy, niż Ethereal w wilczej formie. Ignea wstrzymała oddech. Nigdy jeszcze nie widziała takiego stworzenia. Długie i łuskowate, o sześciu nogach i długim ogonie, najeżonym kolcami, przypominało nieco smoka bez skrzydeł. Stwór otworzył paszczę, ukazując dwa rzędy ostrych kłów i zasyczał głośno. W odpowiedzi rozległo się głuche warknięcie wilka.
   Skąd coś takiego wzięło się w Złotej Puszczy? To nie miało prawa tutaj istnieć!
   Stworzenie zamachało ogonem i przyjrzało się wilkowi, stojącemu mu naprzeciwko z ciekawością, jakby ten był zabłąkanym słodkim zwierzątkiem, a stwór nie był pewien, czy go zjeść, czy jednak nie warto się z czymś takim męczyć. Etherealowi zjeżyła się sierść na grzbiecie, gdy znów warknął, chcąc odpędzić stwora.
   Co to jest? Ignea zaczęła przeczesywać swoją pamięć, usiłując sprawdzić, czy nie ma tam czasem jakiejś przydatnej informacji. Czytała chyba coś na temat zwierząt, jakie mogą zamieszkiwać takie dzikie miejsca, ale nie była pewna, czy to pochodziło z tego lasu, czy jednak przypałętało się z zupełnie innego miejsca.
   Wtedy stwór skoczył, zmieniając się w czarną smugę, a wilk jak najszybciej usunął mu się z drogi i zwinnie wskoczył na jego grzbiet, wbijając weń pazury. Stwór zasyczał, bardziej ze złości, niż z bólu i zaczął wirować, wręcz tańczyć na swoich sześciu nogach, usiłując zrzucić z siebie intruza. Wymachiwał przy tym ogonem i obdzierał korę z drzew. Zwykle przy czymś takim zaczęłyby jęczeć, ale one milczały, tak jak cała reszta natury. Jakby były martwe.
   Rozległ się skowyt, kiedy Ethereal w końcu poślizgnął się i upadł na trawę. Szybko odskoczył, o mały włos unikając kolców z ogona. Jego postać dziwnie zamigotała, jakby chciał zmienić się szybko w coś innego, ale wtedy stwór rzucił się na niego i musiał odskoczyć, żeby nie zostać zmiażdżonym.
   Ignea postukała się w głowę. Stwór o wyglądzie smoka, nie ma skrzydeł, sześć łap, zabójczy ogon z kolcami... końcówka ogona najeżona kolcami... dwa rzędy ostrych jak brzytwa zębów, które dałyby rozedrzeć nawet smoczą łuskę... nic nie słyszy, bo właściwie nie ma uszu, kieruje się innymi zmysłami. A boi się... czego ten stwór się bał? No dalej, myśl! Przypomnij sobie! Czytałaś o tym, na pewno o tym czytałaś! Ale pamięć nie zamierzała tak łatwo współpracować.
   Ethereal uznał, że ogromny wilczur to jednak za mało i przemienił się w coś, co wyglądało na połączenie wcześniejszego wilka i jakiegoś konia. Ignea podejrzewała, że chciał się zamienić w zwykłego konia, albo jakiegoś jelenia, ale był zbyt rozproszony i nie bardzo mu to wyszło.
   Stwór na chwilę się zatrzymał, zdumiony nagłą zmianą swojego przeciwnika, ale jego oszołomienie nie trwało długo. Prychnął, a z jego nozdrzy wydobyły się kłęby... nie dymu, dym nie miał takiej barwy i nie zakrzywiał tak słońca. To musiała być para wodna. Ale co za zwierzę wydycha parę wodną w takiej postaci.
   – Powietrze! – krzyknęła nagle, prostując się i zapominając o tym, że ma być cicho. Spojrzenia brata i niepokojącego stworzenia powędrowały w jej stronę. – Et, on się boi wysokości! I wiatru! Załatw sobie skrzydła!
   Tyle że stworzenie teraz zainteresowało się nią. Ignea rozejrzała się i szybko zaczęła się wspinać na pobliskie drzewo. Nie czuła w nim życia, więc nie sprawiało jej to takiej przyjemności, jak zawsze, wręcz wprawiało ją w smutek. Zanim się zorientowała, była tak wysoko, że stworzenie warczące na nią, wyglądało na malutkie niczym myszka. Ledwie było je widać pomiędzy liśćmi. Brata za to nie widziała wcale, ale słyszała już lepiej, kiedy warknął i zarżał jednocześnie, co zabrzmiało naprawdę dziwnie. Jednak znaczenie tego dźwięku było jasne – wyzwanie.
   Stwór zniknął z jej pola widzenia. Chciała zejść na dół i zobaczyć, jak idzie Etherealowi. Przecież to coś mogło go zabić, nawet jeśli podała mu sposób, na pozbycie się potwora. Ale z drugiej strony jeśli zejdzie, stwór z pewnością znów rzuci się na nią.
   Przesunęła się na gałęzi i rozgarnęła liście przed sobą, żeby zobaczyć, jak wysoko właściwie się znajduje. Jedne drzewa były wyższe, inne niższe, ale większość była po prostu średnia. Ona akurat musiała wybrać jedno z tych wyższych. Zawsze jakiś zmysł pchał ją właśnie na te najwyższe, choć nie wiedziała, jak to się działo.
   Ethereal miał rację, nie widziała żadnego ze słońc, bo oba schowały się dawno za linią horyzontu, a w każdym razie za linią wysokich drzew, których nie brakowało w Złotej Puszczy. Rozejrzała się, sama nie wiedząc, czego właściwie szuka. Gdzieś nagle pośród ciszy rozległ się śmiech Natury. Nie, to był tylko śpiew Tak'Trika. Zabrzmiał chwilę, żeby ucichnąć gwałtownie. A po chwili znowu, trochę bardziej piskliwie. Znowu przerwa i znowu śpiew, teraz już bardziej przypominający pisk.
   Znała to. W Mieście Kwiatów zawsze było pełno Tak'Trików, bo te ptaki były w stanie wykrywać większość zagrożeń szybciej, niż ktokolwiek bądź cokolwiek innego. A taki ich śpiew oznaczał nic innego, jak właśnie zagrożenie. Ignea rozejrzała się, ale niczego niebezpiecznego nie zauważyła. Przyłożyła jedną dłoń do ust i powtórzyła ćwierkanie ptaków, tak jak kiedyś uczył ją ojciec. Te odpowiedziały, świszcząc jeszcze szybciej, niż wcześniej. A potem gwałtownie umilkły.
   Powietrze jakby zamarło na chwilę w bezruchu, a uszy Ignei wypełnił nieokreślony szum, który jednak raczej nie dobiegał z otoczenia... Potężny podmuch wiatru poruszył drzewem, na którym siedziała, a ona z całej siły przytuliła się do gałęzi, żeby z niego nie spaść. Cały świat się zatrząsł. Tak'Triki zakrzyknęły ze strachem i wzbiły się w niebo, wypełniając wszystko świstem swoich małych skrzydełek, który jednak chwilę później został zagłuszony przez potężny ryk.
   Ignea podniosła wzrok i zobaczyła ogromnego gada, wzlatującego w niebo. Tak jakby jeden smok nie był wystarczającą atrakcją na jeden dzień. Ten jednak był znacznie większy i bardziej błyszczący, niż wcześniej jej brat. Jaśniał niczym miniaturowe słońce. Dopiero po chwili Ignea zorientowała się, że to przez łuski, które były nieskazitelnie białe. Smok zrobił pętlę w powietrzu, lecąc z gracją, jakiej brakowało zupełnie innym zwierzętom, a potem przemknął nad koronami drzew tak nisko, że gdyby chciał, mógłby je bez problemu pościnać skrzydłami. Znów ryknął, po czym zniknął nagle w gęstwinie zieleni, jakby się rozpłynął w powietrzu.
   Rozejrzała się niespokojnie po okolicy, ale ta była równie cicha i spokojna co wcześniej. Drzewa przestały się kołysać. Tak jakby smok nigdy nie istniał, a przecież widziała go dosłownie przed chwilą i z pewnością nie mógł być tylko wytworem jej wyobraźni. Jak takie duże stworzenie zdołało się ukryć?
   Wtedy usłyszała rozpaczliwe wycie dobiegające z dołu i nie dające się pomylić z żadnym innym. Syknęła cicho i szybko zsunęła się z drzewa, choć dłonie rozbolały ją od tego strasznie i zapewne pokryły się krwią. Nie przejęła się tym. Zatrzymała się na tyle wysoko, żeby nie dać się dosięgnąć żadnemu mniejszemu stworowi, który mógł się czaić w dole, ale też na tyle nisko, żeby mimo wszystko widzieć to, co działo się niżej.
   Pod drzewem, skamląc cicho, leżał czarny wilczur i oddychał ciężko. Widząc to Ignea zeskoczyła i podbiegła do brata, zupełnie nie przejmując się niczym innym. Miał paskudną ranę na boku, jednak niezbyt głęboką. W grzbiet miał powbijanych kilka kolców, co bardziej zaniepokoiło Igneę. Nie znała się zbytnio na leczeniu, więc nie była pewna, czy powinna je wyjąć natychmiast, czy jednak lepiej było tego nie robić.
   Spojrzał na nią swoimi wielkimi oczami i prychnął dziwnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie bardzo mógł to zrobić. Zamrugała, nie rozumiejąc, a on znów wydał z siebie ten dziwny dźwięk, który jednak został zagłuszony przez głośne syknięcie.
   Odwróciła się i uchyliła gwałtownie, kiedy kilkanaście kolców przemknęło nad jej głową. Spojrzała gniewnie najpierw na nie, gdzie wbiły się w drzewo, a potem na tego samego strasznego stwora, który wystrzelił w jej stronę. Zmagał się z jakimś innym stworzeniem, które go zaatakowało, ale to nie przeszkodziło mu zatrzymać się na krótką chwilę i wbić w nią wygłodniały wzrok.
   Niewiele myśląc wyrwała kolec z drzewa, kalecząc sobie jeszcze bardziej dłonie o jego ostre krawędzie, po czym podrzuciła go w dłoni, sprawdzając ciężkość. Stwór warknął i odsunął się, umykając z drogi wściekle szarżującemu... chyba tygrysowi, ale Ignea nie była pewna. W tych lasach raczej nie spotykało się tygrysów.
   A potem stwór rzucił się w jej stronę, warcząc wściekle. Zrobiła jedyną rzecz, jaka przyszła jej do głowy – cisnęła trzymanym kolcem, wkładając w to całą siłę, jaką posiadała i jeszcze trochę tej, którą jakimś cudem w sobie nagle znalazła.
   Kolec ze świstem przeciął powietrze, lecąc naprawdę szybko, jakby został wystrzelony z łuku, a nie zwyczajnie rzucony. A potem wbił się prosto w środek oka bestii, która cofnęła się i zawyła tak głośno, że aż ziemia zadrżała. A potem spojrzał zdrowym okiem na Igneę, a widać było w nim tylko czystą furię i chęć mordu.
   Od śmierci ocalił ją... tak, to jednak był tygrys. Ogromny i biały, w czarne pasy, rzucił się na potwora, gdy ten nie patrzył i oba zwierzęta zamieniły się w kłębek kolorów. Zniknęły gdzieś między drzewami, warcząc na siebie i sycząc. Ignea stała przez chwilę w miejscu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, gdy nagle zapadła zupełna cisza. Była przygotowana na powrót straszliwego stwora.
   Ale w zasięgu jej wzroku pojawił się znów olbrzymi tygrys, krocząc z gracją drapieżnika, cały umazany krwią, która chyba jednak w większości nie należała do niego. Zatrzymał się przed nią, spoglądając z powagą. A potem zgiął łapy i pochylił głowę, co niewątpliwie było ukłonem. Ignea zamrugała, zdziwiona, a potem powtórzyła gest.
   Z lasu dobiegło wycie. Tygrys spojrzał w tamtą stronę i powtórzył dźwięk, niczym echo. Jeszcze raz spojrzał na Igneę, na leżącego za nią i wciąż skamlącego Ethereala w postaci wilka, po czym po prostu się odwrócił i zniknął, niczym biała smuga. Rozpłynął się w ciemności.
   Ignea odwróciła się i znowu klęknęła przy bracie, który próbował stanąć na nogi. A raczej na łapy, bo wciąż jeszcze się nie zmienił. Nie była pewna, czy nie chciał tego, czy po prostu nie umiał zrobić w takim stanie.
   – Tutaj jesteście! Dzięki niech będą wszystkim bogom, że żyjecie!
   – Tato?! – Ignea odwróciła się i ze zdumieniem zauważyła, że to rzeczywiście jej ojciec stoi w pobliżu, wpatrując się w nich, jak w duchy. No, nie do końca jednak ten sam fior, co zawsze... – Dlaczego... dlaczego masz wilcze uszy?
   Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, uszy zmieniły się na zwykłe, szpiczaste i długie, jakie posiadali wszyscy normalni fiorzy. Ojciec podszedł do niej i także klęknął przy wilku, łapiąc go za łapę. Jego spojrzenie i mina wyraźnie mówiło, że zdaje sobie sprawę, kogo ma przed sobą.
   – Zmień się z powrotem – powiedział ostro. Ethereal jęknął w proteście, na co ojciec tylko mocniej zacisnął palce na jego łapie. – Zmień się. Zrób to. Już!
   Może zadziałało głośne i gwałtowne polecenie, a może ból, jaki wywoływał uścisk, ale postać wilka zamigotała. Ignea nigdy nie była pewna, jak właściwie następowała zmiana, po prostu w jednej chwili spoglądała na wielkiego wilczura, a w drugiej nagle w tym samym miejscu pojawiał się brat. Tak stało się i tym razem. Przynajmniej teraz miał na sobie ubranie, choć płaszcz był poszarpany bardziej niż zwykle.
   – Żyjesz? – ojciec pomachał mu ręką przed twarzą, a Ethereal zamrugał, patrząc na niego niezbyt przytomnie. Nie wyglądał źle, ale martwy też zdecydowanie nie był – Świetnie. Dojdziesz do siebie, o ile więcej nie będziesz próbował dać się zabić. No dobra, wstawaj. Nic ci nie będzie – dodał, kiedy Ethereal zaczął protestować. – Naprawdę wiem, co robię. Po prostu mi zaufaj. Wstawaj.
   Ojciec złapał go za jedną rękę, Ignea za drugą i wspólnymi siłami pomogli Etherealowi stanąć na nogi. Chłopak zachwiał się, a Ignea z trudem przytrzymała brata, który zdawał się być wiele cięższy, niż zazwyczaj. A może to ona miała po prostu mniej siły. Jęknęła.
   – Za ciężki jesteś.
   – Wybacz siostruś – powiedział słabo Ethereal, uśmiechając się do niej złośliwie. Ignea warknęła.
   – Powtórzysz to jeszcze raz, a zaraz sam będziesz się wlókł z powrotem do miasta.
   – Nie kłóćcie się chociaż przez chwilę – przerwał im ojciec, rozglądając się dookoła i nasłuchując. – Nie wiem co się stało i nie jestem pewien, czy aby na pewno chcę to wiedzieć, ale cokolwiek by to nie było, to z pewnością nie jest najlepsze miejsce, na rozmowę o tym. Powinniśmy wracać i to jeszcze zanim zapadnie zmrok.
   – Nie chcę zabrzmieć jak pesymistka, ale to raczej niemożliwe – prychnęła Ignea. – Nie, jeśli przez całą drogę mam taszczyć tego spaślaka, który śmie się nazywać moim bratem.
   – Mogłabyś choć raz odpuścić sobie te złośliwości - mruknął Ethereal, w odpowiedzi na co Ignea pokazała mu język.
   – Właściwie to myślałem o innym sposobie powrotu – powiedział cicho ojciec, a rodzeństwo wymieniło zdumione spojrzenia. Gdy to zauważył, uśmiechnął się nieznacznie. – Chyba nie sądziliście, że wasze umiejętności wzięły się z powietrza, co?

~*~

   – Masz fajne uszy – powiedział siedzący naprzeciw niego diabełek, a Vol odruchowo podniósł rękę, żeby sprawdzić owe uszy. Były okrągłe jak zawsze, ale patrząc na uszy Kayla mógł zrozumieć, czym chłopiec się tak dziwi. Były jeszcze dziwniejsze, niżeli fiorskie, bo nie dość że szpiczaste, to zamiast jednego końca, posiadały dwa. Podwójnie szpiczaste uszy...
   – Twoje też są dzi... znaczy się ciekawe.
   – Nigdy nie widziałem człowieka – rzekł, jakby w ogóle nie usłyszał jego słów. Zamrugał i zmrużył ciemne oko. – Wcale nie wyglądasz tak dziwnie, jak mówią opowieści.
   – To macie w ogóle jakieś opowieści o ludziach? – zdziwił się Vol, a Kayl uśmiechnął się, ukazując swoje kły, które miał zamiast zębów. Vol wzdrygnął się.
   – Pewnie! I to dużo, bardzo dużo! Ale one są z czasów, kiedy jeszcze nie było tego całego Paktu – powiedział wesoło Kayl, drapiąc się w rękę w miejscu, gdzie miał założony bandaż. Jeden z wielu. – Są strasznie stare. I straaasznie straszne. Chcesz posłuchać?
   Od tego uratowała go Vaila, która właśnie weszła do sali. Vol powstrzymał się od westchnienia ulgi. Nie potrafił ukryć przed samym sobą, że diabełek, choć mały, przerażał go. Wyglądał tym groźniej, że wciąż był umazany częściowo krwią, a ponad połowę jego ciała pokrywały bandaże. No i miał opaskę na oku, jak jakiś pirat.
   – Kayl – powiedziała ostro uzdrowicielka. – Miałeś nie ruszać się ze swojego łóżka. Rozumiesz ty w ogóle słowo nie? No już, wracaj mi tam natychmiast i nie waż się ruszyć nawet na krok, bo cię do niego przywiążę.
   – Widziałaś, jakie on ma uszy? – zapytał diabełek, całkowicie ignorując jej słowa i wskazując palcem na Vola. – Są okrągłe. To takie fajne.
   – Ty za to możesz już nie mieć uszu, jak nie wrócisz do łóżka. No już, wypad mi stąd.
   – Nie możesz mi obciąć uszu – zaprotestował. – Uczysz się na uzdrowiciela. To wbrew jakiejś tam waszej przysiędze czy jakoś tak.
   – Ja nie mogę – zgodziła się dziewczyna. – Ale twój brat już tak i z pewnością to zrobi, jeśli zaraz się nie położysz i nie przestaniesz wygłupiać. Jak chcesz to zaraz go zawołam. Liczę do trzech...
   – Nie! To znaczy... dobra, już idę. Tylko nie... nie wołaj go. On ma tam te swoje sprawy... przy komputerach... po co mu przeszkadzać...
   – Też tak myślę – powiedziała z uśmiechem Vaila, śledząc wzrokiem Kayla, który podniósł się szybko i w podskokach wrócił do swojego łóżka. Znaczy dosłownie podskakiwał, zamiast iść. Wpadł pod kołdrę i przykrył się tak, że w ogóle nie było go widać, poza ogonem, który ułożył się na podłodze niczym wąż.
   Vaila spojrzała na Vola, który siedział na swoim łóżku, a ten nagle zapragnął zapaść się pod ziemię. Ocknął się chwilę wcześniej, odkrywając ze zdumieniem, że jakiś dzieciak mu się przygląda. A potem o mało nie wyskoczył ze skóry, kiedy ów dzieciak okazał się być jednym z diabełków. Jednak to spostrzeżenie miało swoje dobre strony, bo pod wpływem szoku Vol przypomniał sobie wszystko, co się stało. Zdał też sobie sprawę, że już nie jest niewidzialny i każdy może go zobaczyć, co oznaczało tyle, że już wszyscy wiedzieli, że był człowiekiem i intruzem. Nie czuł się z tym zbyt dobrze.
   Ona też chyba nie była pewna, co robić, bo przez chwilę stała tylko w milczeniu, po czym ruszyła się z miejsca, żeby otworzyć okno. Przyjemny zimny podmuch wpadł do sali. Ukryty pod kołdrą Kayl syknął, żeby po chwili zacząć chrapać, a robił to dosyć głośno i zabawnie. Vol zatkał usta ręką, żeby nie obudzić diabełka swoim śmiechem.
   – Jak się czujesz? – zapytała Vaila, a Vol siedział przez chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że to pytanie zostało skierowane w jego stronę. Zamrugał.
   – Ee... dobrze... znaczy się chyba dobrze. Sam nie wiem.
   – Nie musisz się bać, nie zjem cię – rzuciła z lekkim rozbawieniem Vaila, widząc jego minę, która chyba nie była zbyt ufna. – Nie mam kłów. No i zabrania mi tego kodeks uzdrowiciela. Zabijania kogokolwiek.
   – Ja wcale...
   – Nie strzelasz już iskrami? – przerwała mu, przechylając głowę i wpatrując się w niego dziwnie. Vol zamrugał, nie wiedząc, co odpowiedzieć, więc jego moc postanowiła to zrobić za niego i między palcami przeskoczyła mu wiązka prądu.
   – Hm, przepraszam – mruknął Vol, chowając szybko rękę za plecy, kiedy kolejna iskierka postanowiła sobie potańczyć na paznokciu. Niespodziewanie Vaila się zaśmiała. – Co w tym takiego śmiesznego?
   – Nie, nic takiego, tylko... – nie mogła przestać głupkowato chichotać, co upewniło Vola w przekonaniu, że to na pewno było coś. – Pewnie nie powinnam się śmiać... ale kiedy cię tutaj przenosiliśmy, też to robiłeś. Znaczy się strzelałeś prądem na prawo i lewo. No i kiedy... ha ha ha... kiedy cię przynieśliśmy, to... cóż, Ariv nigdy wcześniej nie wyglądał tak wspaniale ze swoimi idealnie ułożonymi włosami, jak wtedy. Powinieneś dostać medal, za doprowadzenie go, do takiego stanu!
   I roześmiała się głośno, zginając w pół i łapiąc za brzuch. Volowi drgnął kącik ust, kiedy próbował sobie to wyobrazić, ale dobry nastrój szybko go opuścił. Ariv... to był ten strażnik, który go znalazł, tak, pamiętał go. Nie wyglądał na osobę, którą chciałoby się mieć za wroga. Właściwie to chyba żaden fior nie wyglądał na taką osobę, ale ten w szczególności.
   Vol pociągnął za kołnierz swojej zniszczonej koszuli. Pomimo otwartego okna, nagle zrobiło mu się strasznie gorąco.
   – O nie, nie przejmuj się tym – rzuciła szybko Vaila – Dostał... hm, nazwijmy to zakazem zbliżania się, z braku lepszego słowa. Mianowicie biega teraz wszędzie i szuka mi składników do lekarstw. Ekhem, nie żebym kiedykolwiek zamierzała kogoś wykorzystywać do własnych celów... no dobrze, cieszę się, że czujesz się lepiej. Jakbyś... jakbyś czegoś potrzebował, to daj znać. Wybacz, ale nie wiem dokładnie, czego potrzebują ludzie, żeby przeżyć.
   – Tego to chyba nikt nie wie – mruknął pod nosem Vol. – Nagroda Nobla dla tego, kto się dowie.
   – Jaka nagroda? – zapytała z ciekawością Vaila.
   – Nobla. Nobel to był... to był taki gość, co żył jeszcze w czasach, kiedy ludzie zamieszkiwali Ziemię. W sensie planetę Ziemię. I on ufundował tę nagrodę... dla najwybitniejszych osób w różnych dziedzinach. Za zasługi.
   – Aha. No to... no to jakby coś, to możesz...
   Krzyk który się rozległ, był tak głośny, że nawet Vol usłyszał go wyraźnie, choć miał uszy zwykłego człowieka, a dźwięk dobiegał z dość daleka. Kayl wyskoczył spod swojej kołdry i podbiegł do okna, otwierając je na całą szerokość i wychylając się przez nie, tak, że wystarczyło tylko delikatne pchnięcie, a wypadłby na zewnątrz.
   – To ten, co ma moje imię – powiedział, nie odwracając się i wpatrując w dal. – Biegnie tutaj i piszczy gorzej, niż nadepnięta mysz. Wymachuje rękami, jakby się coś paliło. Ale się nie pali. O, a za nim biegnie ten laluś w identycznym głupim mundurze. Też krzyczy, ale przynajmniej nie tak strasznie. Wyje... „Ratujcie mnie". A nie, to chyba „ratujcie się". No, coś w ten deseń.
   – Przesuń się – syknęła Vaila, odpychając go od okna i łapiąc się framugi, po czym krzyknęła: – Hej, hej! Co się stało?!
   – SMOK! – Vol skrzywił się, zarówno z powodu krzyku, jak i wykrzyczanego słowa. Skoro jemu to rozsadzało uszy, nie chciał wiedzieć, co ze stojącymi przy oknie Vailą i Kaylem. – OGROMNY SMOK SIĘ ZBLIŻA DO MIASTA! RATUJCIE SIĘ! RATUJ SIĘ KTO MOŻE! ŚMIERĆ JEST BLISKO, KAŻDY MARTWI SIĘ O SIEBIE!
   – Czy oni sobie żartują? – zapytał z lekką drwiną Kayl. – Żaden smok nie może wlecieć do Miasta Kwiatów, przecież to oczywiste. Kiepski ten kawał, ale czego spodziewać się po dwóch półgłówkach półkrwi...
   – Nie sądzę, żeby żartowali – powiedziała cicho Vaila. – Nie z takich rzeczy, oni nie są tacy... Ale żeby smok... Smoki nie zapuszczają się w te okolice. A tamten poprzedni poleciał w zupełnie inną stronę. Jeśli więc byłoby ich więcej...
   – UCIEKAĆ! WSZYSCY KRYĆ SIĘ, ZAGŁADA JEST BLISKO!
   – Może powinniśmy zacząć uciekać – zaproponował nieśmiało Vol, podnosząc się i też podchodząc do okna. Znajdowali się na parterze, więc łatwo by było po prostu wyskoczyć w kwiatki posadzone pod ścianą i pobiec w stronę muru, żeby schować się wśród drzew. Nie zrobił tego, tylko spojrzał w dal, żeby przyjrzeć się jasnej plamce, która zbliżała się podejrzanie szybko. – To jest ten smok? Albo jest bardzo mały, albo jest bardzo daleko...
   – Akurat smoki latają strasznie szybko – przerwała mu Vaila i rozejrzała się, jakby czegoś szukała. Zaklęła pod nosem. – I gdzie się podziewa ten głupi mag, kiedy go potrzeba? Przecież nie możemy uciec i ich wszystkich tutaj zostawić. Czekaj no... nie widzę żadnego smoka.
   – A ta błyszcząca plamka?
   – To nie jest smok, to tylko...
   Zamilkła nagle, kiedy olbrzymi cień przysłonił i tak już zachodzące słońca, a ich ogarnęła ciemność. Olbrzymia bestia wylądowała nagle na placu, trzepocząc skrzydłami i wywołując taki wiatr, że Vol musiał przytrzymać się okna, żeby nie oderwać się do podłogi i nie zostać ciśniętym na ścianę.
   Kayl – ten większy, który był strażnikiem – zatrzymał się gwałtownie, tak samo towarzyszący mu Ariv. Stali zaledwie kilka kroków od smoka. Spojrzeli po sobie i wyjęli broń. Za to ten mniejszy Kayl przepchnął się między Vailą i Volem i wyskoczył przez okno, żeby też podbiec do stworzenia, ale Vaila szybko złapała go za kaptur jego bluzy i zatrzymała.
   Smok nie wyglądał na takiego, który chciał zaatakować. Prychnął tylko, a z jego olbrzymich nozdrzy wydobyły się kłęby pary, spowijając dwóch strażników, którzy już szykowali się do ataku. Krzyknęli, chociaż raczej te opary większej krzywdy im nie zrobiły.
   – Spokój! Nie atakować! Przybywamy... no, wracamy w pokoju!
   Na głowie smoka pojawił się człowiek – nie, nie człowiek, fior! – ubrany w zniszczony szary płaszcz, który wyglądał na nim idiotycznie. Uśmiechnął się, a Vol zobaczył blask jego zębów nawet z daleka. Vaila wciągnęła naprawdę głośno powietrze i puściła diablika, który natychmiast zerwał się do biegu.
   Chłopak ześlizgnął się z głowy smoka i wylądował spokojnie na ziemi, jakby zeskoczył z wysokości pół metra a nie dwudziestu. Rozejrzał się, pozdrowił dziwnym gestem dwóch zdumionych strażników, a potem uchylił się przed rozradowanym małym Kaylem, który pędził w jego stronę tak szybko, że zapewne by go przewrócił. Diabełek z trudem wyhamował.
   Vol spojrzał na Vailę, która wciąż wyglądała, jakby ją trafił piorun i nie myśląc wiele, sam się wygramolił przez okno.
   – Ktoś tu sobie znalazł przyjaciół, co?
   Podskoczył i odwrócił się gwałtownie, żeby spojrzeć na stojącą u jego boku Igneę. Pojawiła się tam nagle, jakby wyrosła spod ziemi albo raczej zmaterializowała się z powietrza. Wyglądała nieco strasznie, umazana błękitną krwią, w poszarpanym ubraniu i ze złośliwym uśmiechem na twarzy, którego mógłby jej pozazdrościć nie jeden demon.
   – Co... Jak ty właściwie...?
   – Prawdziwy iluzjonista nie zdradza swoich tajemnic – powiedziała, naśladując jego lekko piskliwy głos, a on spochmurniał nieco. Rzeczywiście dokładnie to samo jej kiedyś powiedział, gdy oznajmił jej, że ludzie potrafią udawać, że czynią magię, a tak naprawdę po prostu oszukują. Widząc jego minę, parsknęła śmiechem. – Zeskoczyłam na dach, zanim wylądowaliśmy i ześlizgnęłam się po nim przed chwilą.
   – No tak, to przecież całkiem normalne – powiedział z lekką ironią, a ona zaśmiała się jeszcze głośniej.
   Rozbłysło jasne światło, zwracając uwagę wszystkich znów na smoka, którego ogarnęło. Jednak kiedy zaczęło blednąć i maleć, smoka już nie było, zamiast niego na środku placu stał mężczyzna w uroczystym stroju, wyprostowany dumnie i wyglądający jakby znajomo. Zapadła cisza, która jednak była tak głośna, że zdawała się wypalać Volowi uszy.
   – Wszyscy do środka – rzucił ze złością dorosły fior, ruszając się z miejsca i dumnym krokiem kierując w stronę wejścia do szpitala. – Albo nadchodząca noc stanie się ostatnią w waszym marnym życiu.
   Mocno bijący od tych słów optymizm od razu zmusił wszystkich, do wykonania tego polecenia, choć cała reszta wolała jednak wejść przez okno, które było zdecydowanie bliżej, niżeli drzwi. Chwilę później pozasiadali na łóżkach i fotelach w największej pustej sali, jaką udało im się znaleźć, czyli gabinecie, gdzie lekarze, medycy i uzdrowiciele spędzali sobie wolny czas. Biorąc pod uwagę ile tam było rzeczy, można by pomyśleć, że mieli aż za dużo wolnego.
   – Panie Alieaster – odważył się odezwać Ariv, a spojrzenie ponurego fiora od razu spoczęło na nim, przez co zająknął się. – Prze... przepraszam, że się odzywam, ale myślałem, że... że nie lubi pan magii. Więc jak...?
   – Nie mamy czasu na twoje pytania, Theryfer.
   Ariv skrzywił się, a wszyscy spojrzeli na niego z pewnym zdumieniem, nawet Vol. Był pewien, że słyszał już wcześniej to nazwisko, choć nie pamiętał dokładnie gdzie.
   – Nazywam się Signe – powiedział sztywno Ariv.
   – Skoro tak uważasz – zbył go Alieaster, wyraźnie niezbyt zainteresowany tym, jakie nosi nazwisko chłopak. To wyraźnie uraziło Ariva, ale nie odezwał się więcej. – Dobrze, a teraz słuchać mnie uważnie i nie przerywać jakimiś głupimi pytaniami. Mamy sytuację kryzysową i wcale nie chodzi mi tylko o to, że większość fiorów leży na ulicach jak martwa. Martwi nie są, a ich śmierci można bardzo łatwo zaradzić. Ale o tym później. Jest poważniejszy problem, a dokładniej taki, że jakiś skończony idiota stworzył wyrwę w naszej warstwie świata, naszym wymiarze i teraz przez tą wyrwę sączy się tu inny. A jeśli jakoś tego nie opanujemy, przyjdą tutaj kolejni ludzie i zrobią to za nas, a dobrych zamiarów z pewnością nie będą mieli. Z pomocą takiej mocy bez problemu opanują sobie cały nasz świat.
   – Niby jak mieliby zawładnąć taką mocą? – odezwała się Ignea. – Jeśli nam samym by się nie udało, to jakim cudem im by miało się powieść?
   – Od tego mają maszyny – odezwał się siedzący na uboczu Thin i wpatrujący się w ekran jakiegoś niewielkiego urządzenia, które nawet przypominałoby zwykłą komórkę, gdyby nie poprzyczepiane do niego diody i anteny. – W wyznaczaniu sobie dróg na skróty nie mają sobie równych, to trzeba przyznać. Wezmą sobie maszynę, zbiorą nią całą moc i gotowe, sami nie będą musieli się męczyć.
   – No tak, ty przecież jesteś specjalistą w dziedzinie maszyn – syknęła w jego stronę Ignea.
   – Pewnie, że jestem – przytaknął jej diabełek, jakby w ogóle nie usłyszał sarkazmu. – Chcesz zobaczyć te przyprawiające o mdłości słodkie wiadomości, jakie wymieniają między sobą pracownik biura transportu i recepcjonistka laboratorium chemicznego? Okropne. Kto w ogóle zatrudnia recepcjonistkę w laboratorium chemicznym?
   – Włamałeś się?! – zdziwił się Ariv, podchodząc do Thina i zaglądając mu ponad ramieniem w ekran. – No nie wierzę. Przecież to wszystko jest strzeżone przez jakichś tysiące komputerów, systemy antywłamaniowe i inne bzdety, a ty się tak po prostu włamałeś?!
   – Ja też mam komputery – oznajmił wesoło Thin, uśmiechając się, co natychmiast odpędziło fiora od niego. – Sęk w tym, że ja posłużyłem się jeszcze bardziej nowoczesną technologią i wrzuciłem w swoje maszyny trochę magii. Działają lepiej niż te całe tysiące ludzkich.
   – Jaki to ma związek z naszą sprawą? – zapytał chłodno Alieaster, na co Thin wzruszył ramionami.
   – Myślę, że raczej spory. Jeśli włamię się do baz danych w miejscu, gdzie trzymali plany tego przedsięwzięcia, którego zamierzali dokonać w Złotej Puszczy, znajdę projekt maszyny, którą sobie załatwili do przechwytywania energii, albo może miejsce, gdzie ją ukryli, bo przecież mogli ja przynieść ze sobą. Wtedy my ją wykorzystamy i przy okazji będziemy wiedzieli, gdzie jeszcze zamierzali zrobić takie wyrwy.
   – Gdzie jeszcze?!
   – Tego moglibyśmy się chyba dowiedzieć z dokumentów Vola – zauważyła Ignea i teraz na niej skupiła się uwaga. Uniosła brwi. – Co się tak gapicie? Nie widzieliście mnie wcześniej zbyt dokładnie?
   – Ty znasz dobrze tego człowieka?
   Ton Ariva wyraźnie mówił, co o tym myśli, kiedy wskazał na Vola. Chłopak jednak ani drgnął, zmrużył tylko nieco oczy. Był przyzwyczajony do obelg pod swoim adresem, co wcale nie znaczyło, że zamierzał je przez wieczność znosić. Nauczył się już jednak, że chłodne spojrzenie daje wiele lepszy efekt, niż wykłócanie się.
   – Bo to przecież przestępstwo – odwarknęła Ignea. – Tak, znam go, a jak ci to przeszkadza, to idź się wypchaj. Kiedy wy byliście zajęci nie słuchaniem Natury i wesołym nic nie robieniem, on pomagał mi odkryć, co ci ludzie robią w naszym lesie.
   – On sam jest człowiekiem!
   – Też do cholery jesteś w połowie człowiekiem, więc może przestałbyś się czepiać!
   – I dlatego właśnie wiem, jacy są!
   Oboje zerwali się ze swoich miejsc i stanęli twarzą w twarz, co mogłoby wyglądać nawet dość zabawnie, jako że Ignea była wiele niższa od Ariva. Ale wyglądała wiele groźniej od niego, wciąż cała w brudzie, choć spróbowała się już trochę ogarnąć. Właściwie nawet gdyby wyglądała zwyczajnie, wciąż wydawałaby się groźniejsza od Ariva, choć Vol nie umiał powiedzieć, dlaczego właściwie.
   – Wystarczy! – Alieaster również wstał i stanął między ich dwójką, co jednak nie przeszkodziło im ciskać błyskawicami z oczu. I to Vol uważał się za gościa od strzelania iskrami. – Nie będziecie mi się tu teraz bić, są poważniejsze sprawy do omówienia.
   Wciąż spoglądali na siebie ze złością, ale wycofali się i wrócili na swoje miejsca.
   – Co do tych dokumentów – ciszę postanowił przerwać Thin – to wrzuciłem to do komputera i niedługo będę miał całość idealnie przetłumaczoną. Nie żeby to co już przeczytałem, mnie zachwycało. Większość to takie typowe nudne ogólniki, ilu ludzi mają ze sobą zabrać, jaki sprzęt, co służy do czego, jak rozstawiać obozy, żeby nie było ich widać. Ekhem... mają też dane o was, znaczy się o fiorach. Trochę zbyt dokładne, jak na mój gust. Wiedza podstawowa ludzi chyba nie sięga aż tak daleko na wasz temat.
   – A co tam jest? – zainteresował się Vol.
   – Opisy o zdolnościach, ogólnym wyglądzie, zachowaniu...
   – No to macie tutaj szpiega – rzucił, zanim diablik skończył czytać. – Zajmowałem się tym. Tak zapisujemy fakty albo spostrzeżenia. Spekulacje czy przypuszczenia są ze sobą zazwyczaj przemieszane. Chyba że pisała to jakaś bardzo sumienna osoba, ale nie sądzę.
   – No dobra, szpiedzy szpiegami, ale co z tą wyrwą? – odezwał się ponury chłopak, siedzący dotąd z boku. Z tego czego nasłuchał się Vol, wynikało, że nazywał się Ethereal. Było to trochę dziwne imię, ale sam nie miał lepszego, więc nie zamierzał komentować. – Przecież chyba o tym powinniśmy rozmawiać i zająć się w pierwszej kolejności.
   – A co z tymi wszystkimi biednymi fiorami? – zapytała Vaila, tuląc się do jego ramienia. Kilka minut wcześniej uderzyła go w twarz i wciąż miał na niej ślad. – Przecież oni też są ważni. Nie możemy ich tak zostawić.
   – Typowe myślenie uzdrowicieli – prychnął jej chłopak, za co zarobił łokciem w bok. – Ała! Przecież cię nie krytykuję. Stwierdzam tylko fakt!
   – Thin i Ignea, wy się zajmiecie tymi maszynami – zakomenderował Alieaster. – Ty... jesteś Vol, prawda? Pomożesz im z tym. Ariv, pójdziesz po składniki, trochę będzie nam ich potrzebne. Nie patrz się tak na mnie, wiem że masz lichą pamięć, wypiszę ci je wszystkie. Kayl może ci pomóc... nie ty Kaylais, ty zostajesz tutaj i się kurujesz! Nie masz prawa wyjść poza ten budynek, dopóki znów nie zobaczę u ciebie obu sprawnych oczu! Chodziło mi o tego większego Kayla. Vaila zostaje tutaj. Jesteś uzdrowicielką, wiesz, jak ważyć te całe wywary lecznicze, eliksiry czy jak to się nazywa. Ja znam tylko przepis. Jak się uda, to może obudzimy chociaż kilka osób.
   – Tato, znowu o mnie zapomniałeś – odezwał się Ethereal z kwaśną miną. Jednak uśmiech, jakim ojciec obdarował syna mówił coś przeciwnego.
   – Ty pobiegniesz do wioski Viride niedaleko granicy i sprowadzisz stamtąd uzdrowicieli. Najlepszych, jakich znajdziesz, tam ci żaden nie odmówi. Tylko oni będą w stanie postawić na nogi z powrotem nasze miasto. Oczekuję cię tu najpóźniej jutro rano.
   – Że co?! Przecież to szmat drogi! – zaprotestował chłopak. – Samo dotarcie do Viride zajmie mi pewnie z całą noc! Nie mówiąc już o powrocie! Niby jak mam... – Ojciec spojrzał na niego dobitnie, a Ethereal zamarł w pół zdania, jakby doznał olśnienia. – Ach, no tak... fakt... zapomniałem o tym. Jasne. Dobra, pobiegnę.
   – A co z Ekarim? – wtrąciła się Ignea. – Nadal się chyba włóczy po Złotej Puszczy.
   – To niech się włóczy – rzucił Alieaster. – Akurat on jest ostatnią osobą, o którą trzeba by się martwić... w każdym razie dopóki go nie zobaczę. Będzie się musiał sam swoją głupią magią zbierać z podłogi, jeśli jeszcze raz przyjdzie mu do głowy nauczanie mojej rodziny magicznych sztuczek i zawracanie mi nimi głowy. A teraz wszyscy won mi do swoich zadań! Dzień nam się kończy, a nie mamy tyle czasu, żeby tutaj siedzieć i podziwiać się nawzajem! No już, wynocha!
   – Rozumiem, że nikt nie wyjaśni mi, co się dzisiaj właściwie stało? – zapytał z rezygnacją Ariv. Odpowiedział mu tylko zestaw wściekłych i zmęczonych spojrzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz