Obrońcy Światła

Rozdział XV


Demon chmur



Cały świat zamarł, a czas zatrzymał się, kiedy Aveth Alieaster wyszedł z rzędu i zmierzył spojrzeniem Demona chmur. Ten nie pozostał mu w tej kwestii dłużny. Stali ze sobą nos w nos, jeden ogromny i straszny, a drugi niewielki i kruchy. W każdym razie w porównaniu z demonem. Jednak spoglądając na nich, na ich pełne mocy twarze, Vol nie miał pojęcia, które z nich jest groźniejsze. Które wygrałoby walkę, gdyby do jakiejś doszło.

– Życie w tym wymiarze dobrze ci robi – rzucił Demon, z wrednym uśmieszkiem, przyglądając się stojącemu przed nim fiorowi, którego mina pozostawała bez wyrazu. – Wyglądasz całkiem nieźle. W każdym razie jak na swoje lata.

– O tobie tego nie można powiedzieć – rzekł lodowym tonem Aveth. Takim głosem mógłby zmrozić całe miasto i nawet się przy tym nie zmęczyć. – Poza tym zapomniałeś chyba, że czas tutaj płynie inaczej, niż w twoim przeklętym zamczysku. Czego tu szukasz?

– Zostałem wezwany – odpowiedział zwyczajnie Demon, znów ukazując rzędy zębów, od których widoku Volowi zrobiło się niedobrze. Nigdy w całym swoim życiu nie widział chyba nic bardziej odrażającego. Chyba nawet Zdegradowani wyglądali przy tym stworze jak potulne i spokojne baranki, a to już był nie lada wyczyn. – Tysiące mych potomków wezwało mnie na pomoc, oto więc jestem. A ty, zmiennokształtny, myślisz, że skoro tutaj żyjesz tak długo, masz jakiekolwiek prawa do tego świata?

– Nie wiem, za kogo mnie bierzesz – prychnął Aveth, a jego uszy poruszyły się, jakby w gniewie, który jednak ani jednym śladem nie odbił się na twarzy. – Nie jestem żadnym zdobywcą, nie tak jak ty. Nie potrzebuję tysiąca upiorów na swoje usługi. Nie potrzebuję nikogo. Nie oddamy wam tego świata, więc możesz się już pożegnać, bo wychodzisz.

Demon uniósł głowę i wydał z siebie zgrzytliwy dźwięk, który musiał być śmiechem. Okrutnym i przedwiecznym śmiechem, w którym trudno było szukać rozbawienia. Złość i obietnica bólu mieszały się w nim, sprawiając, że wszystkich wokół ogarnął strach. A w każdym razie prawie wszystkich.

– Daruj sobie te sztuczki i wynoś się – warknął Alieaster, gdy Demon w końcu ucichł. – Zabieraj te swoje cienie i spadaj z powrotem do tej czarnej dziury, z której wypełzłeś. Nie potrzebujemy tu takich jak wy.

– A dlaczego niby tylko tobie wolno mieszać się w losy światów? – prychnął z niechęcią stwór, po czym, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, odwrócił się i spojrzał na pozostałych w dole fiorów. A raczej na cienie, bo nikt nie mógł mieć wątpliwości, że to właśnie one. Wpatrywały się w Demona z uwielbieniem, czego raczej nikt rozsądny z żyjących by nie zrobił. – Moi kochani poddani! Jeszcze dziś będziemy ucztować i sycić się popiołami tego świata jak wielu poprzednich! Cześć i chwała ci, Boże Mroku, Najwyższy ze wszystkich. Dziś kolejny świat padnie u twych stóp!

Vol miał wielką ochotę rzucić się na stwora, strącić go z dachu i obić do nieprzytomności, nawet jeśli sam miałby przy tym zginąć, co nie było w jego stylu. Jednak zanim to zrobił, ktoś inny zdążył go wyprzedzić. Nikt nie był w stanie zatrzymać diablika, który nagle wyrwał się do przodu, z rozpędu wpadł na Demona, spychając i jego, i siebie. Rozbrzmiały krzyki, zarówno zebranych na dachu, jak i cieni w dole. Thin przetoczył się po ziemi. Jakimś cudem zatrzymał się tuż przed zderzeniem z jednym z budynków, po czym szybko zerwał się na równe nogi. Demon nie miał aż takiego szczęścia i całkiem mocno uderzył w drzewo, a to zadrżało.

Cienie zasyczały i rzuciły się na diablika, ale ich pan wstał, po czym powstrzymał ich machnięciem pazura. Szpona. Czymkolwiek kończyła się jego ręka. Wbił wściekłe spojrzenie w przeciwnika i zmierzył go wzrokiem. Biały diabeł naprzeciw czarnego Demona. Vol prędzej spodziewałby się zobaczyć takie istoty stojące ze sobą ramię w ramię, niż po przeciwnych stronach barykady, ale kiedy wparował do Złotej Puszczy, nauczył się, że powinien zdecydowanie zmienić nastawienie na takie sprawy, bo w tym kraju mogło zdarzyć się wszystko.

Kiedy mierzyli się spojrzeniami pełnymi nienawiści, Vol poczuł trącenie w ramię i ostrożnie zwrócił wzrok na stojącą u jego boku Igneę, za której plecami nadal kulił się cień, udający jej brata. A Vol w jakiś pokręcony sposób zrozumiał jej plan, zanim w ogóle go przedstawiła. Bo dlaczego miałaby prosić o pomoc właśnie jego, skoro w pobliżu siebie miała Władcę Pogody?

– Hej! – krzyknął, występując na kraniec dachu i zwracając tym samym uwagę na siebie. Uniósł dłoń, wokół której od razu zaczęły skakać iskierki, jakby wyczuły jego zamiary. – Chcecie popiołów tego świata? Jeden błędny ruch, a zniszczę go w całości! I was razem z nim!

Miał nadzieję, że na jego twarzy odmalowało się okrucieństwo i odwaga, które chciał ukazać, a nie przerażenie i niepewność, które czuł. Uczył się kiedyś ukrywać swoje emocje, by swoim zachowaniem nie zdradzić ani jednej ze swych myśli, ale w obliczu takiej sytuacji ciężko to było zrobić. Cienie jednak cofnęły się, wystraszone, co chyba oznaczało, że jego plan zadziałał. Tak samo, jak Shade, rozumiały, że pioruny i burza cieni wywołałaby wspólnie coś strasznego. Vol nie wiedział co dokładnie, bo cień nie miał czasu na długie wyjaśnienia, dał mu tylko jasno do zrozumienia, żeby nawet nie próbował użyć swojej magii.

Demon chmur warknął, ale i on wyglądał na nieco zdezorientowanego. Oderwał wzrok od rozwścieczonego diabła, który wyglądał, jakby zamierzał rozszarpać kogoś na strzępy. Władca cieni spojrzał na Vola. Najpierw wpatrywał się w energię wokół jego dłoni, a potem zjechał niżej, na twarz, na zaciśnięte gniewnie usta, na oczy, w których nie powinna się palić żadna iskra litości.

Na uszy, wyraźnie zawsze wskazujące, że jest tylko zwykłym człowiekiem, który pod żadnym pozorem nie powinien przebywać wśród fiorów, a już z całą pewnością nie w ich kochanym mieście, wewnątrz ich przewspaniałej puszczy. Ale jednak tu był i jednym ruchem swojej magii mógł wymazać całą planetę z mapy kosmosu, nawet się zbytnio przy tym nie wysilając.

Spojrzał w oczy Demona i uśmiechnął się lekko, choć sytuacja w ogóle nie była mu do śmiechu.

– Zaryzykujesz?

– Moglibyśmy po prostu zacząć od negocjacji, zamiast od razu sobie nawzajem grozić? – odezwał się spokojnie Alieaster, gromiąc spojrzeniem wszystkich w pobliżu. Ucichli, a Vol powoli opuścił dłoń, gotów jednak w każdej chwili znów zacząć grozić błyskawicami. – Doskonale. Nie da się myśleć, kiedy tak na siebie warczycie. Opanujcie się wszyscy, nikt nie będzie niczego niszczył. Jeśli każdy z tutaj obecnych chce przeżyć, a w każdym razie wciąż istnieć, kiedy skończy się ten dzień, musimy współpracować.

– Grozisz nam? – warknął ze złością Demon chmur, sycząc w stronę fiora, ale ten nie okazał żadnej reakcji.

– Nie, nie grożę. To fakt. Myślisz, że zajmiecie ten świat? Ha, chyba sobie kpisz! Ktoś was tu ściągnął i was wykorzysta. A potem się was pozbędzie i tyle z waszego wspaniałego podboju. Za to, jeśli nam pomożecie, odeślemy was do waszego świata i pozwolimy trwać dalej.

– To właśnie się nazywa groźba, Alieaster. Ktoś mógłby pomyśleć, że po tylu latach już to wiesz, ale najwyraźniej wciąż jesteś tą samą tępą osobą co zawsze.

– Chciałabym móc zapytać, skąd się znacie, ale mamy ważniejsze sprawy na głowie – odezwała się Ignea, niemal równie lodowym tonem, co jej ojciec. Właściwie jej skrzywiona złością twarz wyglądała bardzo podobnie do twarzy Avetha. – Dobra, panie Demon czy jak tam chcesz, żeby cię nazywano. W sumie nie obchodzi mnie to, ale co tam. Mamy poważny problem, a kiedy mówię problem, mam na myśli tych głupich ludzi... bez obrazy – rzuciła szybko w stronę Vola, jakby zdała sobie sprawę, że może go tym urazić, ale chłopak tylko wzruszył ramionami. – W każdym razie są w pobliżu i przypuszczalnie zamierzają zaatakować miasto. Ba, przypuszczalnie. W sumie tutaj nie mają czego innego szukać, w każdą stronę rozciąga się tylko puszcza i nic więcej. Tak więc oczywiste jest, że zamierzają się na Miasto Kwiatów. Na nas. Ale na was też, przecież to oni chcieli otworzyć Przejście. I założę się, że doskonale wiedzą, jak się was pozbyć. Może liczą na to, że pozabijamy się nawzajem, a oni będą mieli łatwy łup. Ja w każdym razie bym tak zrobiła. Wolicie zginąć napuszeni jak pawie czy jednak żyć... istnieć, chociaż wciąż w swoim wymiarze?

Jej przemowa zrobiła jakieś wrażenie na zebranych w dole cieniach, bo te zaczęły szeptać między sobą, zerkając co jakiś czas niepewnie na dziewczynę. Vol zdał sobie sprawę, że wcale nie chodziło o to, co powiedziała, ale jak to powiedziała. Słowa mówiły „To może się stać", ale ton wręcz krzyczał „To jest pewne! Wszyscy zginiemy!". Vol nigdy nie nauczył się tak przemawiać, choć próbował. Umiał grać gestami, postawą, wyglądem, ale nie mową.

– Skąd będziemy mieć pewność, że nas nie oszukacie? – zapytał ze złością Demon, spoglądając wciąż w stronę Alieatera, jakby uważał, że to ten fior rządzi. Król nie odezwał się ani słowem, ale wyraźnie nie podobało mu się, że doradca prowadzi tę rozmowę zamiast niego.

– Nie będziecie mieć – odpowiedział bez ogródek, a na jego twarzy rozciągnął się okrutny uśmiech, niemal równie potworny, co ten Demona. – Tak samo, jak i my. Oczywiście mógłbym przysiąc na mą krew albo duszę, że was nie zabijemy, ale ty i tak byś mi nie uwierzył. A ja nie uwierzyłbym tobie.

Podszedł do krawędzi dachu i zeskoczył, po czym wylądował miękko – zbyt miękko, jak na taką wysokość – na ziemi. Ruszył w stronę Demona, a cienie przebrane za fiorów rozstąpiły się przed nim, jakby był kimś wysoce niebezpiecznym i może tak właśnie w istocie było, skoro ośmielał układać się z potworem. Zatrzymał się przed nim i wyciągnął dłoń.

– Sojusz?

Demon skrzywił się nieznacznie, ale ku zdumieniu wszystkich, podniósł swój pazur i pozwolił Alieasterowi go uścisnąć, jakby zawierali umowę. Umowę z Szatanem, lecz nie było pewne, który z nich lepiej pasuje do tej roli.

– Sojusz.

~~~*~~~

Ethereal stał na szczycie muru i spoglądał w dal, a u jego boku stał cień, robiąc dokładnie to samo. Wyglądali jak dwie krople wody, identycznie i tylko pasma mroku rozchodzące się od jednego z nich, mówiły Ignei, który z nich jest naprawdę jej bratem, a który tylko jego odbiciem. Mieli pełnić straż na murze i powiadomić wszystkich, gdy któryś z nich dojrzy choćby kawałek zmierzającej ku nim armii – o ile można było ją tak nazwać – ludzi. Wyglądało to tak, jakby Demon zamierzał zabić Shade'a, kiedy ten tylko dał znać o swojej obecności, ale w końcu stwór pozwolił cieniowi patrolować mur.

Ignea nie miała co robić. Jej zadaniem było roznieść wieści po mieście i przygotować fiorów na ewentualną walkę, ale wystarczyło to przekazać jednej osobie, żeby, z prędkością błyskawicy, dowiedzieli się o tym wszyscy. Rozsiadła się więc pośród gałęzi na dachu swojego domu i przyglądała dwójce „strażników".

Cienie rozproszyły się po mieście, nie próbując już udawać fiorów. Starały się też nie straszyć mieszkańców, ale nie było to łatwe, bo większość mogła się śmiertelnie przerazić, kiedy ujrzała poruszający się cień, którego nikt ani nic nie rzucało. Przygotowywały się do walki, ale w jaki sposób – nie było wiadomo. Demon chmur za to krążył po niebie, nadzorując swych poddanych i zapewne też knując jakąś podłą intrygę, ale na to nikt nie mógł nic poradzić. Ignea postawiłaby wszystkie swoje wygrane w zakładach pieniądze, że jej ojciec również już snuł plany na wypadek zdrady.

Zniknął tuż po zawarciu tymczasowego sojuszu, zapewne po to, żeby nie musieć odpowiadać na tysiące pytań, które zadałaby mu każda osoba, będąca świadkiem jego rozmowy z władcą cieni. Ignea sama miała ich naprawdę wiele i zaczęła się zastanawiać, co takiego właściwie ukrywa ojciec. Skąd właściwie znał Demona chmur? Dlaczego rozmawiał z nim, jakby kiedyś byli przyjaciółmi? Ile właściwie lat miał jej ojciec? Musiała to być dość duża liczba. „Skoro tutaj żyjesz tak długo"... gdzie wcześniej mógłby żyć?

Gdyby jednak pozwoliła pozostać tym wszystkim pytaniom na wierzchu swoich myśli, nie mogłaby rozmyślać o niczym innym, tak więc zepchnęła to wszystko w głąb swego umysłu, obiecując sobie, że gdy ten cały chaos dobiegnie końca, wywlecze to z powrotem i zmusi ojca do wyjaśnień, choćby z uporem ich odmawiał.

Ariv usiadł obok niej i uśmiechnął się w ten swój irytujący sposób. Obdarzyła go najbardziej wściekłym ze swoich spojrzeń, ale przez lata chłopak zdążył już do tego przywyknąć, więc nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Miał zebrać broń z całego miasta i zanieść ją wojownikom, ale najwyraźniej nie znalazł żadnej. Albo też olał swoje zadanie, co było bardziej prawdopodobne.

– Czego chcesz? – zapytała z niechęcią, wciąż podążając wzrokiem za bratem. Ariv spojrzał w tamtą stronę i skrzywił się, ale nie powiedział nic na ten temat.

– Cóż, wszystko wskazuje na to, że zbliża się wielka bitwa – powiedział, a Ignea powstrzymała chęć zaśmiania się z tych słów. Setka ludzi i ich maszyna, przeciw pięciuset dwudziestu dwóm fiorom. Im mogło się wydawać, że to wielka bitwa, ale w skali całego świata, ba, całego wszechświata, nie była niczym wielkim. Ignea przypomniała sobie obrazy z przeszłości, które pokazała jej Natura i wzdrygnęła się.

– I co z tego? – rzuciła drwiącym tonem. To były jedyne słowa, na jakie było ją stać w tej chwili.

– Jesteś kobietą – wygłosił oczywistość i zmieszał się trochę. – E... a kobiety powinny się trzymać z dala od bitew. Więc...

– Chciałbyś, żebym uciekła z miasta – powiedziała słodkim tonem Ignea, a Ariv przytaknął, wyraźnie nie wyczuwając czającej się w jej tonie wrogości. Każde następne słowo niosło w sobie coraz większą nutę złości. – A więc ty, Ariventisie, który ledwo sobie radzisz ze zwykłym pistoletem w dłoni, uważasz, że to ja powinnam uciekać? Chłopak, który ledwo dostał się do straży. Który nie umie nawet dobrze pilnować bramy.

– Usiłujesz mnie obrazić – stwierdził Ariv, lekko się krzywiąc, jakby jej słowa naprawdę go dotknęły, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. – Rozumiem. Ale to nie będzie taka walka, jak na tych waszych zajęciach, tylko prawdziwa bitwa, a ludzie z całą pewnością nie będą grać czysto.

– A skąd ty możesz wiedzieć, jak to jest? Sam nigdy nie brałeś udziału w żadnej bitwie.

Obraz ogromnej bitwy pojawił się nieproszony przed jej oczami. Piasek pustyni, znikający pod kałużami wielobarwnej krwi każdego gatunku żyjącego na planecie, kolory mieszające się ze sobą, wyglądające niczym tęcza, piękne i śmiertelnie niebezpieczne. Brzdęk stali, gdy wszelkiego rodzaju istoty ścierały się ze sobą, walcząc o prawo do przeżycia. Śmierć, która pojawiała się wszędzie, gdziekolwiek by nie spojrzeć, szybka i brutalna. Ciała, które miały nigdy nie spocząć w grobach, nie zaznać spokoju, zbezczeszczone, zniszczone zarówno przez wrogie siły, jak i przez sojuszników. Nie liczyły się straty, tylko zwycięstwo. Ale jak z takich wydarzeń można było wyjść zwycięsko, skoro doprowadziło to do tak wielkiego bólu?

– Brałem udział – powiedział ponuro Ariv, a Ignea znów siedziała na dachu swojego domu, a potworny obraz rozmył się i zniknął, choć wciąż krążył po jej umyśle. Zamrugała, gdy uświadomiła sobie, co jej przyjaciel właśnie powiedział. Spojrzała na niego pytająco. – Tak, brałem udział w bitwie. Kilka lat temu, kiedy pojechałem do ojca w odwiedziny, kiedy zmarła matka.

– Nigdy... nigdy nie mówiłeś – odezwała się Ignea, nie mając pojęcia, co innego mogłaby powiedzieć. Zrobiło jej się głupio, ale Ariv nie wyglądał na urażonego. Spoglądał teraz w dal, jakby i on zobaczył jakiś straszny obraz pola bitwy. Możliwe, że tak właśnie było.

– Nie walczyłem wtedy. Prędzej zraniłbym siebie, niż jakiegoś wroga, więc ojciec nawet nie dał mi broni. Postawił mi tylko przy boku maga, który miał mnie pilnować, zostawił w jakiejś chacie przy drodze, a sam poszedł walczyć. Słyszałem krzyki, huki, wystrzały, brzdęk mieczy i to irytujące skwierczenie magii, kiedy się ze sobą ścierali. To nie była duża bitwa. Byłem mały, ciekawski i głupi, więc postanowiłem wyjść, a mag pobiegł za mną, próbując mnie powstrzymać, ale nie zamierzałem go słuchać.

– Nie opowiadaj tego – rzekła Ignea, czując, jak cała krew odpływa jej z twarzy. Naprawdę nie zamierzała tego słuchać. Ariv znów się uśmiechnął, ale tym razem na jego twarzy nie było najmniejszego śladu wesołości.

– Zniszczyli całe miasto – powiedział tylko. – Setka walczących między sobą ludzi zniszczyła całe miasto. Ich chciwość obróciła wszystko w ruinę. Gdzieś tam, pod tymi wszystkimi gruzami, nadal leży skarb, o który tak walczyli. Ojciec go nigdy nie znalazł.

– A ty po tym wszystkim... i tak chciałeś dołączyć do wojska? – odważyła się zapytać Ignea. – Dlaczego?

– Sam nie wiem. Może jestem głupi – odparł, wzruszając ramionami i próbując to wszystko obrócić w żart. – A może po prostu zdałem sobie sprawę, że wszędzie są osoby tak chciwe, jak mój ojciec i nie da się uniknąć walki z nimi. Ale zawsze można się przygotować. Ty możesz uniknąć tego widoku, więc to zrób. Przyniesie ból albo, co gorsza, polubisz go i będziesz chciała to znów zobaczyć. I znów, i znów. W każdym razie to nie skończy się dobrze.

Zapadła cisza, a Ignea pierwszy raz nie miała pojęcia, co powinna powiedzieć. Otworzyła usta, ale żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Ariv chyba to zrozumiał.

– A tak swoją drogą, nie wiesz, kto może mieć antenę? – zmienił temat, rozglądając się dookoła, jakby mógł wypatrzyć to, o co pytał. Ignea zamrugała ze zdziwieniem.

– Antenę – powtórzyła z niedowierzaniem, a chłopak całkiem poważnie pokiwał głową.

– To właśnie powiedziałem. Thin mnie prosił, żebym jakąś znalazł. Robi jakąś kolejną dziwaczną maszynę, która w jego odczuciu ma nam pomóc i chciał antenę. A że ty tutaj znasz wszystkich, to możesz wiedzieć, kto mógłby mieć takie dziwactwo w swoim domu.

– Nie znam wszystkich – zaprotestowała Ignea, ale zaczęła rozmyślać. – Toreu może mieć coś takiego jak antena. Lubi słuchać wieści ze świata, no i skądś ma telewizor, więc...

– A on mieszka...

– To twój sąsiad, ty pusta głowo! Mieszka zaraz obok ciebie, po lewej stronie, w tej starej brzozie.

– A jeśli chciałbym poszukać jakiejś naprawdę dużej metalowej blachy?

– To idź do Viveji, ona trzyma u siebie pełno złomu. Na końcu ulicy Tulipanów, te kilka wspaniałych olch, co się ze sobą splatają. Ma taki ogromny wspaniały dom...

– I ty nie znasz wszystkich? – zapytał z lekką drwiną Ariv, a Ignea pokazała mu język.

– To nie są wszyscy, tylko większość. To różnica. No idź już lepiej po te szpargały, bo ci jeszcze Thin potrąci z wypłaty i zwalisz wszystko na mnie.

Ariv zamrugał, zdumiony.

– Przecież on mi nie płaci!

– Nie dziwne! Gdyby dla mnie ktoś tak pracował, jak ty, to też bym mu nie płaciła! Ale że masz okazję, by podejść Eartliego, a z niej nie korzystasz... Każdy normalny już by od niego coś wyłudził. Ty wiesz, ile on zarabia? Jest ode mnie starszy tylko o rok, a już ma tyle kasy, że spokojnie może cię przebić w rankingu najbogatszych małolatów w Viccie.

– Nie ma takiego rankingu. Poza tym, jak słusznie zauważyłaś, mam kasę. Po co miałbym jeszcze zabierać ją Thinowi?

– Żeby zaleźć diablikowi za skórę – powiedziała Ignea, krzywiąc się i naśladując złośliwy uśmiech kuzyna. Ariv parsknął. – No co ty, każdy chociaż raz chciał to zrobić!

Zaśmiali się, ale wtedy przerwało im syknięcie. Odwrócili się w stronę intruza, a ten okazał się jednym z cieni. Ariv opuścił dłoń na broń, którą zawsze nosił przy pasie, ale nic nie wskazywało na to, że istota zamierza ich zaatakować. Raczej chciała im coś powiedzieć. Wydała z siebie serię syków i dziwnych trzasków, a kiedy stało się jasne, że ani Ignea, ani Ariv jej nie rozumieją, oderwała się od powierzchni i zaczęła przybierać formę fiora.

A dokładniej cień zamienił się w tego, kto stał tuż przed nim. Ignea spojrzała najpierw na swojego przyjaciela, który wciąż stał u jej boku, a potem na jego podobiznę i parsknęła cichym śmiechem. Obaj obdarzyli ją lodowymi spojrzeniami, po czym ten podrabiany odezwał się:

– Pan chce się widzieć z wyklętymi – wysyczał z niechęcią, kierując wzrok na Igneę. Dziewczyna skrzyżowała ręce i spojrzała na niego ze złością.

– Twój pan może sobie chcieć – prychnęła. – Ale nie jest naszym panem, więc jak chce się z kimś zobaczyć, to niech się pofatyguje i sam do niego pójdzie, bo żadne z nas nie zamierza słuchać jego wydumanych zachcianek.

Cień warknął na nią, a ona odpowiedziała mu tym samym, pokazując zęby, jakby to były kły. I możliwe, że przez chwilę właśnie nimi były, bo poczuła jakąś zmianę. Stwór wrócił do swojej postaci i oddalił się, wciąż sycząc wściekle i dopiero kiedy całkowicie zniknął z ich pola widzenia, Ignea zasłoniła sobie usta dłonią.

– Mam normalne zęby? – zapytała Ariva, opuszczając na chwilę rękę i szczerząc się. Chłopak zamrugał i pokiwał głową.

– Tak, całkowicie normalne. Martwiłbym się raczej oczami – dodał, a Ignea spojrzała na niego ze strachem. – Rozbłysły taką czerwienią, jakbyś zamierzała to coś spopielić spojrzeniem. Nie, teraz są już tak irytująco błękitne, jak zawsze, ale...

– Świetnie, teraz udzieliło się mnie – prychnęła, kopiąc w powietrze, jakby to miało poprawić jej humor. – Jak się zmienię w wielkiego jaszczura, tak jak Et, to przywal mi w łeb. Zmiennokształtność! Tak jakbym nie mogła odziedziczyć jakiejś fajnej magii ognia czy coś! Albo w ogóle nie dziedziczyć żadnej magii, tak by było najlepiej!

– Nie narzekaj tak, wiesz, ile osób by zabiło, żeby móc zmienić swój wygląd? Ja oczywiście swojego bym nie zmieniał, bo i tak jestem idealny – rzucił, a Ignea uderzyła go w ramię, gdy tylko wypowiedział te słowa. – W każdym razie pozostaje faktem, że zmiennokształtność jest najbardziej pożądanym rodzajem magii dla wielu magów.

– Nie chcę być magiem! Ja nawet nie lubię magii, zapomniałeś?

– Mam wrażenie, że sama też już o tym zapomniałaś – powiedział Ariv, uśmiechając się nieznacznie, po czym zsunął się z dachu, nie dając jej możliwości na udzielenie jakiejkolwiek odpowiedzi.

Ignea jeszcze raz spojrzała na patrolującego mur brata i jego cień, a myśli mknęły w jej głowie jedna za drugą, a potem trzecia, czwarta, zebrało się ich tysiące. Przeciągnęła się i zeskoczyła na ulicę, po czym ruszyła na poszukiwania osoby, którą chyba chcieli dzisiaj znaleźć wszyscy. Bo w końcu, gdziekolwiek ojciec by się nie schował, to ona miała największą szansę go znaleźć.

Fiorzy wciąż pozostawali w domach, w każdym razie większość z nich. Niektórzy wałęsali się po mieście, szykując się do bitwy, co znaczyło tyle, że wymieniali się bronią i pytali o wieści. Ignea dotąd nie przypuszczała, że znajdzie się ktoś, kto będzie miał takie rzeczy w obrębie Miasta Kwiatów, ale najwyraźniej nie znała niektórych aż tak dobrze, jak przypuszczała. Metalowe ludzkie dziwactwa, wyglądające tak, że bardzo łatwo było się domyślić, do czego służą. Cóż, z całą pewnością nie do zabawy. Ona sama całkiem niedawno trzymała jakiś pistolet w dłoni i wiedziała, że nigdy więcej nie weźmie czegoś takiego do ręki.

Poczuła, że jakiś cień podąża za nią, ale nie odwróciła się w jego stronę, choć kątem oka widziała, jak przemyka po ścianach. Domyślała się, że był to ten sam, który wcześniej zamienił się w Ariva. Musiał szukać jej ojca. Dlaczego cienie uważały go za wyklętego upadłego, tego nie wiedziała i chciała się dowiedzieć, ale wiedziała, że gdyby o to zwyczajnie zapytała, tata uchyliłby się od odpowiedzi, co dopracował do perfekcji. Robił tak zawsze.

Zatrzymała się i rozejrzała dookoła, zastanawiając się, gdzie mógłby pójść. Ona sama zawsze wybierała się do lasu, gdy miała gorszy dzień, ale jej ojciec nie lubił tego zwyczaju. Zwykle chował się w budynku Rady, gdzie sprawdzał jakieś papiery, tylko czy zrobiłby to, gdyby nie chciał, by ktokolwiek zadawał mu pytania? Wzruszyła ramionami nad swoimi myślami. Zawsze może sprawdzić, przecież i tak nie miała nic lepszego do roboty.

Tym razem nie było żadnych strażników przy drzwiach ani na korytarzach. Ba, cała budowla wydawała się całkowicie opuszczona, a Ignea podejrzewała, że wszyscy przenieśli się do bazy wojskowej. Albo do ośrodka dla Obrońców. Jedno z dwóch, ale nie bardzo ją to teraz interesowało.

Przystanęła na korytarzu i znów przyjrzała się portretom. Dlaczego zawsze, kiedy ktoś zasiadał na tronie, musiał być taki młody? A może to po prostu malarze tak ich odmładzali, bo jacyś starcy na tronie nie wyglądaliby tak dobrze? Ignea przekrzywiła głowę i wpatrzyła się w portret swojego przodka. On był jakiś inny niż wszystkie i to wcale nie ze względu na swoją starość. Był równie dobrze zachowany co reszta obrazów. Co więc było w nim innego?

– Nie powinno tutaj nikogo być – odezwał się ktoś za jej plecami. Ojciec stanął u jej boku i również spojrzał na obraz. Skrzywił się nieznacznie. – Trudno być normalnym mając taką przeszłość, prawda?

– Chowasz się – stwierdziła chłodno Ignea, nie patrząc na niego. Skupiła się na błękitnych oczach, które malarz oddał tak realistycznie. Jakby pradawny władca odwzajemniał jej spojrzenie.

– Moim problemem jest to, że nie mogę kłamać – rzekł, jakby to była odpowiedź na wszystko. Ignea zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc tego toku rozumowania. – Na niektóre pytania po prostu nie powinno być odpowiedzi. Ich brak jest po prostu lepszy.

– Czyli zwyczajnie się boisz. Świat się raczej nie zawali, kiedy po prostu się komuś zwierzysz.

– Raz już się zawalił. – Słowa były tak ciche, że Ignea ledwo je usłyszała. Odwróciła się wreszcie do ojca i zobaczyła tak potworny smutek na jego twarzy, że szybko spojrzała znów na obraz.

– Słuchaj, tato – powiedziała Ignea, niepewna, jak właściwie powinna przerwać niezręczną ciszę, która zapadła. Jeśli zacznie pocieszać ojca, ten po prostu ucieknie i schowa się tak, że drugi raz go nie znajdzie. Jeśli zacznie zadawać pytania albo wróci do przeszłości, to też już po rozmowie. – Ej no, to wina twoich głupich genów, więc masz mnie uczyć! – rzuciła ze złością, zaskakując nawet samą siebie.

– Co?!

– Mogę też zmienić się w jakiegoś jaszczura i się na ciebie rzucić – dodała, wzruszając ramionami. – Etowi się udało, a ze starszych powinno się brać przykład.

– Naprawdę, wykończycie mnie kiedyś... To nie jest coś, czego można się nauczyć w kilka godzin – powiedział, kręcąc głową z niedowierzaniem. Spojrzał na nią uważnie. – Poza tym byłem absolutnie przekonany, że nie lubisz magii. Ktoś, kto jej nie lubi, raczej nie powinien się jej uczyć. Jak się czegoś nie lubi, to się tego nie robi. Takie jest założenie nielubienia.

– Chyba, że się nie ma wyboru. To co, panie Alieaster – rzuciła oficjalnym tonem, prostując się i robiąc nadąsaną minę, jaką często widywało się na twarzach bogaczy – zgadza się pan, jak rozumiem?

– Czasem naprawdę zastanawiam się, czy Koel mi was nie podrzucił – westchnął ojciec, potrząsając głową. – Zachowujecie się, jakbyście mieli w sobie diablą krew. Zgoda, postaram się skrócić dziesięć lat szkolenia w godzinę, ale nie obiecuję, że będzie łatwo. Więc bez narzekania!

~~~*~~~

Ethereal siedział na brzegu muru, wpatrując się w Złotą Puszczę, jakby spodziewał się, że zaraz zamieni się w popiół. W sumie mógł mieć rację, skoro ku Miastu Kwiatów zmierzali ludzie z jakimiś swoimi maszynami. Shade gdzieś zniknął, ale Ignea domyślała się, że niedługo znów się pojawi. W końcu był cieniem jej brata i zachowywał się niemal identycznie jak on.

– Ekari już próbował mnie uczyć – powiedział Ethereal sceptycznie, nie odwracając się do nich. – I nie wyszło to najlepiej.

– Ekari powinien pilnować własnego nosa – warknął ojciec, rozglądając się, jakby zamierzał namierzyć spojrzeniem Władcę Pogody i go zabić. – Każda magia się od siebie różni. Mag zajmujący się niebem raczej nie pomoże, kiedy chcesz się uczyć magii zmiany.

– Zaczynamy od wykładu – stwierdziła Ignea, siadając obok swojego brata i odwracając się do taty, stojącego wciąż na murze i przyglądającego się miastu, jakby miał widzieć je po raz ostatni. Nie spodobało jej się to spojrzenie, ale Aveth szybko się odwrócił i dołączył do nich.

– Najpierw trzeba zrozumieć różnicę – powiedział, tonem znawcy i zapewne owym znawcą był, bo Ignea żadnego innego zmiennokształtnego właściwie nie znała. – Zwykła magia tworzy się w sercu i wraz z krwią rozchodzi się po całym ciele. Krąży w nim cały czas. Serce tworzy magię, ale głównie mózg nią operuje. W tym przypadku jest inaczej. Tylko i wyłącznie umysł tworzy i wykorzystuje magię zmiennokształtności. Dzięki temu możemy całkowicie zmieniać każdą część siebie, z wyjątkiem umysłu.

– Dziwnie to brzmi – powiedział Ethereal. – Znaczy się, nie powinno być na odwrót? Że możesz się zmieniać dlatego, że magia jest w całym tobie, a nie jednym miejscu?

– Takie jest rozumowanie tych zwykłych magów – stwierdził ojciec i parsknął. – Ale ono jest jak najbardziej błędne. Kiedy magia stapia się z krwią, z ciałem, bardzo trudno zmienić kształt tegoż ciała, magia wciąż będzie chciała je naprawiać, przywracając mu kształt, jaki znała i jaki uznała za właściwy. Dlatego zwykłych czarodziejów zmęczy zmiana choćby koloru włosów, a co dopiero przemiana w jakieś zwierzę. Ty za to, kiedy chcesz się zmienić, rozsyłasz swoją magię po całym ciele, a ono pod jej wpływem się zmienia, ale ta magia tam nie zostaje. Zrobiła, co miała i wróciła do mózgu. Dlatego możesz przebywać w danej formie nawet przez wieczność i nie zmarnujesz ani grama energii.

– Przecież się zmęczył po przemianie w wilka – zaprotestowała Ignea, krzyżując ręce. Niewiele z tego rozumiała, ale starała się słuchać i oceniać, jak to zawsze robiła.

– Tak jest zawsze na początku – ojciec wzruszył ramionami. – Kiedy nie jesteś przyzwyczajony, jakaś część ciebie chce wrócić do pierwotnej postaci i traci magię na to, by tak się stało. Im częściej się zmieniasz, tym bardziej staje się to dla ciebie naturalne. Najłatwiej zawsze idzie zmiana w zwierzęta. Sami, jako fiorzy, jesteśmy zwierzętami. Najczęściej zmieniamy się w te, które znamy, albo z którymi się utożsamiamy. Stąd zapewne smok i wilk. Drapieżniki.

– A dlaczego czasem ubranie zostaje, a czasem nie? – zaciekawiła się Ignea, rzucając szybkie spojrzenie bratu i dając mu w ten sposób znać, że jeszcze nie zapomniała o zniszczonym płaszczu. Ethereal skrzywił się.

– To kwestia skupienia. Jeśli się odpowiednio skoncentrujesz, jesteś w stanie przemienić każdą rzecz, której dotkniesz. Z ubraniami idzie najłatwiej, stają się wtedy częścią ciebie, a kiedy odwracasz proces, wracają. Trudniej jest z innymi rzeczami. Mógłbym wziąć do ręki kamień – rzekł, biorąc jakiś mały kamyczek z muru i podnosząc go na wysokość oczu – żeby zamienić go w coś ładniejszego – dokończył i ścisnął mocniej znalezisko, a to zalśniło delikatnie. W jednej chwili maleńki kamyk urósł i zmienił się w kryształ. Ignea wytrzeszczyła oczy.

– Ale to wymaga praktyki – dodał ojciec, widząc zdumienie na twarzach własnych dzieci. – Najłatwiej jest zmieniać to, co się zna. W coś innego, co również się zna. Co prowadzi do tego, że najlepiej jest znać jak najwięcej rzeczy.

– Można zmienić się w kogoś innego? – zapytał Ethereal, po czym podrapał się po głowie. – W sensie, że mógłbym na przykład być, no nie wiem, może takim Thinem, albo coś w tym stylu?

– Jest to możliwe, ale nie całkowicie. Możesz przejąć czyjś wygląd, głos, postawę, część wspomnień, ba, nawet magię, ale nie jesteś w stanie zmienić swojego umysłu, więc właściwie nigdy nie będziesz tą osobą. A nawet jeśli komuś by się udało przemienić umysł, to nie byłby w stanie wrócić do swojego. Więc nawet nie myślcie o tym, żeby próbować! Zabraniam wam, rozumiemy się?!

– Nie jesteśmy idiotami – prychnęła Ignea. – Sami byśmy wpadli na to, że nie powinno się majstrować przy mózgu. Ba, to chyba nawet oczywiste dla każdego!

– Pomimo różnic to magia jak każda inna – zakończył swój wykład ojciec, jakby to było zupełne normalne tak rozmawiać o magicznych rzeczach. A nie było, z całą pewnością nie dla niego. – Jak nie będziesz się pilnować, to zabije. Jak nie będziesz jej wykorzystywać, to będzie się kumulować. Jak będziesz używać jej często, to się nie odzwyczaisz.

– A można się tak leczyć? – odezwał się Ethereal dziwnym głosem, a Ignea mogłaby przysiąc, że siedzący obok niej tata cały zesztywniał. Jej brat ciągnął dalej pytanie. – Mówiłeś, że zwykła magia ciągle zmusza ciało, żeby powracało do pierwotnego stanu. Można się leczyć dzięki zmiennokształtności, zmuszając się do tego?

– W ten sposób możesz być nawet nieśmiertelny, dopóki nikt nie odrąbie ci głowy – padła cicha odpowiedź.

Zbyt cicha. Ignea i Ethereal odwrócili się gwałtownie, ale ich ojciec już się podniósł i skoczył z muru. Tak po prostu skoczył. Oboje dopadli do brzegu, żeby zobaczyć niewielkiego białego ptaka, lecącego ku budynkowi Rady. Spojrzeli po sobie, nie mając wątpliwości, że ich rodzic zwyczajnie użył tej samej magii, którą przed chwilą im objaśniał i po prostu uciekł.

– Nieśmiertelny – powtórzył Ethereal, jakby to była jakaś zagadka. Cofnął się na środek muru, skąd nie mógł spaść. Ignea wciąż stała na jego brzegu. – Ile on ma lat?

– To dobre pytanie, ale zachowałbym je na kiedy indziej – prychnął Shade, który nagle zmaterializował się przy nich niczym... cóż, niczym cień. Ignea wzdrygnęła się, zdziwiona jego niespodziewanym pojawieniem się.

– Musisz się tak pojawiać? – warknęła, odwracając się do niego i piorunując go wzrokiem, ale on tylko wzruszył ramionami.

– Myślę, że przyniesione wieści są warte twojej złości – powiedział spokojnie, co tylko jeszcze bardziej ją rozwścieczyło, ale nie dał jej dojść do słowa. – Udało mi się do nich przedrzeć i usłyszeć ich plany. No i ich zobaczyć. – Skrzywił się na te słowa. – Wyglądają paskudnie, prawie nie jak ludzie. Bardziej jak maszyny. No i mają ze sobą też takie zwykłe maszyny, jeszcze gorsze od tych, które robi ten wasz kuzyn. Jedna osłabia magię, dlatego też nie mogłem wyrżnąć ich wszystkich w pień, kiedy się tam dostałem. Zresztą oni chyba i tak nie są zbyt żywi.

– Kto to mówi.

– Tak, ja też nie żyję, ale istnieję, dlatego jestem ekspertem w tych sprawach – rzekł nieco zirytowanym tonem Shade. – To bardzo miło, że zechciałaś mi o tym przypomnieć. Takich, tylko istniejących, ale nieżyjących naprawdę osób, trudniej jest się pozbyć. Nie czują bólu, a nawet jeśli, to z całą pewnością nie tak mocno, jak żywi. Dźgniesz takiego w pierś, to upadnie na chwilę, a potem się podniesie i skręci ci kark. – Potarł się po szyi, jakby doskonale rozumiał, co takie skręcenie oznacza. Ethereal skrzywił się. – W każdym razie ludzie liczą, że wdaliście się w walkę z cieniami, bo takie było ich założenie. I że gdy dotrą do Miasta Kwiatów, będą mieli łatwą robotę. Chcą zrobić sobie z tego miejsca bazę, ale są gotowi wszystko podpalić, jak im nie wyjdzie.

– Po co nam to wszystko mówisz? – zapytała z niechęcią Ignea, przerywając ten wywód, a wzrok Shade'a powędrował do niej. – Przecież już wiadomo, że nam się nie uda. Jesteś tym głupim cieniem historii i znasz przyszłość. No w każdym razie przyszłość mojego brata. Poza tym dziadek powiedział, że zostawią za sobą ruiny. To chyba wiadomo, o co chodzi.

– Przecież to może chodzić o coś zupełnie innego – odezwał się Ethereal. – Już zostawiają za sobą ruiny Złotej Puszczy.

– Ruiny to zniszczone budynki, a nie zniszczone lasy!

– Nasze miasto to część lasu. Mieszkamy wewnątrz drzew, jakbyś nie zauważyła. Czego mają zostawić ruiny, durnego ratusza czy tam budynku Rady? Zresztą co ja gadam, to jedno i to samo.

– Te, cień! Ty wiesz, co się stanie – warknęła Ignea, spoglądając na Shade'a, który cofnął się, jakby dziewczyna mogła go zabić wzrokiem. – Gadaj.

– Nie mogę! – pisnął nadzwyczaj wysokim głosem, znów robiąc krok do tyłu. Odchrząknął i ciągnął już normalnie. – Słuchaj, gdybym ci wyłożył, co się stanie, jak na tacy, to stałoby się coś zupełnie innego, więc to nie zadziała. Kontinuum czasoprzestrzenne by się zagięło, a wy zginęlibyście mniej więcej w chwili, kiedy ten cień was zaatakował.

– Mówisz o zaginaniu czasu, a sam tutaj jesteś.

– Bo ja musiałem się tutaj pojawić. Tego wymagała linia czasowa. Ale muszę się pilnować, żeby niczego nie zniszczyć. Na przykład nie mogę się rozgadywać o przyszłych wydarzeniach. Co nie zmienia faktu, że mamy poważne tarapaty.

– Jakbyśmy tego nie wiedzieli. – Ignea przewróciła oczami. – Dobra, leć do tego swojego Demona burz i mu powiedz, że ludzie się zbliżają. Jemu chyba takie informacje się przydadzą.

– Lepiej znajdę jakiegoś waszego generała, czy kogo wy tam macie – poprawił ją Shade, ale zanim dziewczyna zdążyła coś odpowiedzieć, po prostu się rozpłynął. Kolejny uciekł.

Ignea zrobiła naburmuszoną minę i usiadła po turecku, piorunując wzrokiem niebo, jakby to wszystko było jego winą. Ethereal spojrzał na nią niepewnie, jakby chciał ją jakoś pouczyć w kwestii zachowania, ale dał sobie spokój. Usiadł obok niej. Znów wpatrzył się w puszczę w dole, która wciąż uparcie milczała. Natura, taka potężna oraz wszechobecna nagle sobie umilkła i nie zamierzała wyrzec ani słowa. To było nie do uwierzenia. I nie do zniesienia.

– Za dużo to się nie nauczyliśmy – zauważyła Ignea, byle tylko przerwać irytującą ciszę, która zapadła. – Sama teoria, żadnych konkretów. A ja jednak wolałabym wiedzieć, co robić, jak mi się nagle zęby zmienią w kły. Nie chciałabym przez resztę życia pilnować się, żeby się nie uśmiechać tak jak Thin.

Ethereal parsknął, słysząc te słowa.

– Mam wrażenie, że raczej byś się wtedy uśmiechała przy każdej okazji, żeby wszystkich straszyć – powiedział, a ona nie mogła się nie zgodzić i wyszczerzyła się, na znak, że brat ma rację. Ten zaśmiał się cicho, ale szybko przestał. – Wiesz, nie sądziłem, że kiedykolwiek użyję tych słów, ale jak chcesz, to mogę cię trochę pouczyć tej całej magii. Chociaż sam się na niej nie zbyt dobrze znam, ale... coś tam się zdążyłem nauczyć. Nie za dużo, ale jednak.

– Oj, tata nie będzie zadowolony – zauważyła Ignea, znów błyskając swoimi zębami i przysuwając się do brata. – Dajesz.

~~~*~~~

Na rynku stała ogromna maszyna, której przeznaczenie znał tylko i wyłącznie Thin. Próbował wyjaśnić jej działanie Arivowi, kiedy ten przynosił mu materiały, ale wtedy chłopak tylko robił dziwną minę, mówiącą „nic nie rozumiem", po czym  uciekał, żeby przynieść inne potrzebne rzeczy. Tak więc diablik przestał w końcu tłumaczyć i skupił się na tworzeniu. Dopiero w połowie pracy zorientował się, że z użyczonego przez Elhay'a warsztatu sygnał nie będzie dochodził, więc musiał przytaszczyć swój „złom" na dziedziniec.

– I gotowe – zawołał, podłączając ostatnie kable. Zeskoczył na ziemię. Nie spodziewał się, że maszyna wyjdzie taka wielka oraz dziwna, ale liczyło się jej działanie, a nie wygląd. – Przed państwem cud techniki, a także magii, połączone w jedno!

– Więc co to niby jest? – zapytał Vol, przyglądając się z uniesionymi brwiami wystawionemu dziełu. – To na górze wygląda trochę jak antena, a to na dole jak komputer, ale... nigdy jeszcze czegoś tak dziwnego nie widziałem.

Mina Ariva mówiła, że o rozumie jeszcze mniej od człowieka, więc nie odezwał się. Thin pacnął się dłonią w czoło.

– To przekaźnik! Przecież to oczywiste! Patrz – wskazał na ekran komputera, który przytwierdził do boku maszyny, a potem przeniósł palce na klawiaturę – Tutaj wpiszę polecenie, które wyświetli się na tym płaskim teraz czarnym czymś, a to prześle sygnał dalej...

– Zdaję sobie sprawę z tego, jak działa komputer. Nie mam za to bladego pojęcia, jak to ma zadziałać jako całość. I po co właściwie jestem ci potrzebny.

– Łap! – Thin podniósł mikrofon i rzucił go w stronę Vola, a ten złapał niezdarnie urządzenie. Na jego twarzy odmalowała się jeszcze większa konsternacja. – Pewnie wiesz, jak to działa, to wielka filozofia nie jest. Ja włamię się i wyślę sygnał, a ty wtedy wydasz rozkazy. Proste? Proste! A zanim ludzie się zorientują, że ich nabraliśmy, zyskamy trochę cennego czasu.

– Dlaczego niby ja? – zapytał Vol, stukając w główkę mikrofonu, a potem pociągnął lekko za kabel, do którego przedmiot był przyczepiony, jakby chciał się upewnić, że dobrze się trzyma.

– Bo tylko ty z nas wszystkich znałeś jakoś tego całego Deyly'ego czy jak mu tam było. I możesz go naśladować – powiedział Thin mądrym tonem, po czym uśmiechnął się diabelsko. – Poza tym czarujesz prądem. Jak napędzisz nim maszynę, nie będę musiał marnować czasu na szukanie długiego kabla i targanie go przez całe miasto, żeby podłączyć go do tej marnej elektrowni, którą mamy. Prawdopodobnie bym ją wtedy rozsadził albo coś takiego.

– Przecież to nie przejdzie! – wykrzyknął Vol – Zbudowałeś coś takiego, ale nawet nie wiesz, czy zadziała. A nawet jeśli, jak niby chcesz się przebić przez te wszystkie zabezpieczenia i przekazać im wiadomość? Nie wspominając już, że nie masz bladego pojęcia, jaki posiadają sprzęt, na jakiej nadają częstotliwości...

– Wiem to wszystko – zaprzeczył jego słowom diablik, a chłopak ucichł, wyraźnie zdumiony. Znowu. – A nawet więcej. Sam się ze mną podzieliłeś tą wiedzą, kiedy przyniosłeś te wszystkie dokumenty. Ludzie sami w tym trochę pomogli, rozstawiając te swoje głupiutkie maszyny. Wykorzystałem te części, a reszcie nadałem ich aurę, za pomocą diablej magii. Wiesz, ona nie może się równać z magią innych istot pod względem siły, ale najtrudniej ze wszystkich ją wykryć. Połączenie diabelskiej magii i techniki... to cud! A, właśnie, bo jeszcze bym zapomniał – dodał, sięgając do wewnętrznej kieszeni laboratoryjnego płaszcza, który doskonale nadawał się do ciężkiej pracy. Wyjął pomiętą kartkę i podał ją Volowi. – To są informacje, które powinieneś podać. Opisane są sucho, ale możesz je ubarwić tak, żeby brzmiały, jakby dawał je ten cały dowódca, który tu był. Wiesz, muszą uwierzyć, że ty to on. Głosem się nie przejmuj, dałem pseudozakłócenia, które to zamaskują. Ważne, żeby słowa były takie, jakich on używał.

– Zrozumiałem to już za pierwszym razem. Chociaż głos też umiem naśladować – odchrząknął i zaczął mówić basowym dźwięcznym tonem. – Co się tak wleczesz z robotą? Nie płacę ci za robienie bzdurnych wykresów! Zabieraj się do pracy albo utnę ci z wypłaty i wtedy będziesz sobie robił idiotyczne tabelki, żeby policzyć, jak przeżyć za jedną monetę dziennie!

– Jedną monetę? – odezwał się Ariv. – Tylko jedną monetę? Przecież za coś takiego nie da się przeżyć. Nawet chleb kosztuje pięć. Nie mówiąc o wodzie!

– Dlaczego mnie nie dziwi, że ludzie muszą płacić za czystą wodę? – prychnął Thin, odwracając się do komputera i wystukując na klawiaturze komendy. – Hej, przydałoby mi się trochę prądu jednak, bo zasilanie zaraz padnie – rzucił przez ramię, widząc migający ekran.

Vol wymamrotał pod nosem coś niezbyt miłego, ale maszyna nagle odżyła, co znaczyło tyle, że użył swojej magii. Thin wzruszył ramionami, po czym wrócił do wpisywania niezrozumiałych poleceń. Niezrozumiałych dla każdego poza nim. Mógłby spróbować komuś to wytłumaczyć, kiedyś nawet się tego podjął, ale każdy tylko kiwał mu grzecznie głową i wracał do swojego nierozumienia. Tak więc w końcu skończył. Żył sobie sam w swoim świecie.

– Dobra, mamy tylko jakieś czterdzieści sekund, więc nawijaj w miarę szybko – rzucił do Vola i uniósł dłoń. – Za cztery, trzy, dwa... dajesz.

– Czy to cholerstwo w ogóle działa?! – zapytał ze złością chłopak, a Thin zrobił przerażoną minę. Już miał przerwać, kiedy ten zaczął gadać dalej. Diablik zrozumiał, że Vol wczuł się w rolę. – Słuchać mnie tam, kretyni, mamy taką drobną zmianę planów. Której by nie było, jakbyście się, debile jedne, ze mną skonsultowali! Plan trzy dwa siedem nie wypalił. Któryś z tych kretyńskich szpiegów, których załatwiliście, sypnął. Nie damy rady przedrzeć się przez zabezpieczenia, wzmocnili je. Szlag by ich. Trzeba zastosować pięć delta trzy. Chyba podpunkt alfa, ale za Chiny nie spamiętam tych idiotycznych numerków. Jak znam życie, toście przerąbali całą moc na niszczenie wszystkiego, coście spotkali. Bo tygrysy są taaakie straszne! Zbierzcie ją znowu do maksimum i mam gdzieś, jak to zrobicie! Się powstrzymać od działań macie, niedojdy! Ja tam do was jutro przyjdę i was sprawdzę. Skretyniałe do reszty dziady... Te i żeby do łbów wam coby durnego znowu nie wpadło. Macie. Czekać. Na. Mnie. Zrozumiano?! Dobra, jak się to gówno wyłącza? – zakończył, machając ręką do Thina, na znak, że powinien już zakończyć połączenie. Diablik szybko zaczął wstukiwać w klawiaturę kod. – Głupie przyciski. Pies by to trącał, to chyba nie ten. Nie. Nie. Radio?! Co do cholery?

– Przerwałem! – wykrzyknął Thin, machając rękami, żeby Vol skończył już tę okropną przemowę. Miał wrażenie, jakby uszy mu krwawiły od tych wyrazów. Chłopak skrzywił się i oddał mikrofon.

– Teraz będę sobie musiał wyparzyć język – stwierdził z niesmakiem. – Rany, dobrze, że mojej matki tu nie ma i nie musiała tego słyszeć. Okropieństwo. Serio muszę sobie wyczyścić po czymś takim usta.

– Ludzie naprawdę tak mówią?

– Niektórzy niestety tak – potwierdził Ariv. – Ale na szczęście tylko niektórzy. Chociaż mój ojciec zalicza się do takich osób. Nie powiem, że mnie cieszy posiadanie genów takiej osoby.

– Ale wygląd cię cieszy – prychnął Vol.

– Wygląd mam po matce! Po ojcu nigdy bym nie miał takiej twarzy. Mógł sobie być jakimś durnym wielkim naukowcem, ale za ładny nie był. No i te oczy. Człowiek nie może mieć fioletowych oczu, na pewno nie tak hipnotyzujących.

– Ale może mieć aż tak wielkie ego – odezwał się cicho Thin, tak że żadna z towarzyszących mu osób nie mogła go usłyszeć. Uśmiechnął się sam do siebie i odwrócił do nich. – To mamy trochę spokoju, zanim zorientują się, że to była podpucha. O ile w ogóle się zorientują. To było bardzo przekonujące. A w każdym razie takie mam wrażenie. No wiecie, kiedy...

Skrzywili się, kiedy maszyna za jego plecami zaczęła skrzeczeć przeraźliwie, jeszcze gorzej niż torturowane zwierzę. Fiorzy w okolice powychylali się przez okna i powypadali na ulicę, przestraszeni, że to może alarm. A potem zobaczyli Thina oraz jego stertę żelastwa, zrozumieli i wrócili do martwienia się o lepsze jutro.

– To miło, że zechcieliście pomóc! – krzyknął za nimi ze złością Ariv, ale nikt nie zwrócił na niego większej uwagi. Tak jak Thin już dawno pogodził się z tym, że większość fiorów czystej krwi go ignoruje, tak Ariv nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości. – Kretyni!

– Wrzeszczenie na nich nic nie da – prychnął diablik, podchodząc do komputera. Spojrzał na ekran i ugryzł się w język, żeby nie zakląć szpetnie. – Wołają o odpowiedź. Co teraz?

– Zignoruj – odpowiedział Vol, wzruszając ramionami. – Gdybyś odpowiedział, byłoby podejrzanie. Niech się wysilają i wysyłają wiadomości kodem Morse'a. To jest plusem tego, że Deyly był okropną osobą. Możesz olać wszystkie wysyłane przez nich sygnały, a oni nie będą mogli narzekać.

– Paskudny dowódca. Współczuję – mruknął Ariv, widocznie zbyt przejęty faktem, że fiorzy go nie słuchają, żeby zorientować się, że wcześniej nie lubił tego człowieka. Vol też najwyraźniej zauważył zmianę jego postawy, ale nic na ten temat nie powiedział. – Że też nikt się na niego nie skarżył. Wystarczyłaby jedna karteczka i mogliby go wywalić na zbity py... na bruk.

– To tak nie działa. Poza tym był dobry w swojej pracy i to, jak traktował sobie podległych, nikogo nie obchodziło, dopóki wypełniał rozkazy z góry. Nastały takie czasy, że mało komu chce się wykonywać rozkazy! Zwłaszcza, jak się nie ma pojęcia, dla kogo się te rozkazy wykonuje.

– A tak, gadałeś coś o tych Królach czy Władcach. Ale to dziwne. Jak władzę może mieć ktoś, o kim się kompletnie nic nie wie? Przecież musieli jakoś ją zdobyć, na czele armii albo...

– W tym problem. To nie są wojownicy, możliwe nawet, że nie są magami. To inteligenci – wyjaśnił Vol. – Zanim ktokolwiek się zorientował, że dzieje się coś poważnego, było już po wszystkim. Mieli władzę, zanim jeszcze w ogóle ogłosili się Władcami. Nagle z dnia na dzień rozeszła się wieść, że Król nie żyje. A jego rodzina gdzieś całkowicie zniknęła, nie wiadomo, czy przeżyli, czy ukryli się gdzieś... Zwykli ludzie też zaczęli znikać z ulic. Wszystko się zmieniło. Pojawiło się też zarządzenie, że nie wolno przekraczać żadnej granicy bez pozwolenia. Niby po to, żeby uniemożliwić ucieczkę przestępcom, ale ludzie głupi nie są i wszyscy wiedzą, że to jest raczej po to, żeby zatrzymać nas w kraju i uniemożliwić innym przyniesienie pomocy. A wróg grający inteligencją jest wieleset razy bardziej niebezpieczny niż ten, który grają siłą.

– Planują dwadzieścia ruchów do przodu – powiedział z niechęcią Ariv, a potem, zarówno ku zdziwieniu Thina, jak i Vola, wziął tego drugiego pod ramię i pociągnął za sobą, wdając się w jakąś poważną rozmowę.

Diablik został sam na placu, ale nie przeszkadzało mu to. Był przyzwyczajony do samotnego spędzania czasu. Spojrzał jeszcze raz na swoją maszynę, która znów zaczęła głośno piszczeć. Wciąż oczekiwali odpowiedzi. Thin westchnął i usiadł na ziemi, opierając się o swoją stertę złomu. Pozbierał porozrzucane kartki z zapisanymi informacjami, a że nie miał nic ciekawszego do roboty, jeszcze raz zabrał się do analizowania wszystkiego, czego udało mu się dowiedzieć.

~~~*~~~

Zebrali się wszyscy razem w lesie, po długiej i burzliwej dyskusji, co powinni zrobić w sytuacji, w jakiej się znaleźli. Oddział wojowników i Obrońców stał ze sobą ramię w ramię, jedni walczący bronią, a drudzy magią. Radni upierali się, że taka mała armia wystarczy, żeby uporać się z ludźmi. Jednakże ani Aveth, ani Demon chmur nie zgodzili się z nimi, w efekcie czego między fiorami pałętały się cienie, prześlizgując się po ich lśniących zbrojach i chowając się między drzewami.

Nikt nie wiedział, że Ignea i Ethereal też postanowili w jakiejś części uczestniczyć w wydarzeniu, zbyt ciekawscy, żeby pozostać w mieście. Niewielki czarny wilk ukrył się za pniem, uciekając przed spojrzeniem wszystkich obecnych. Prawie wszystkich. Ignea doskonale wiedziała i widziała, że Shade, stojący między Obrońcami, doskonale zdaje sobie sprawę z ich obecności, jednak nic nie powiedział.

Sama Ignea siedziała na drzewie, strosząc piórka. Brat zdążył jej wyjaśnić w miarę, jak działa ta cała wydumana zmiennokształtność, ale jedyne zwierzę, w jakie potrafiła się zamienić, to Tak'Trik. Nie przeszkadzało jej to bardzo. Lubiła wysokości, więc posiadanie skrzydeł ją uszczęśliwiło, jednak wolałaby być trochę większa. Tak'Triki były strasznie małe, a ona, niska od zawsze, czuła się... dziwnie, będąc jeszcze mniejszą.

O dziwo, na czele niewielkiej armii, stanął ojciec z Demonem u boku. Jeszcze dziwniejsze było to, że po drugiej jego stronie stał Ekari. Władca Pogody nie wyglądał najlepiej, pod jego okiem widniał ogromny siniak, a szatę miał częściowo podartą, tak że brakowało całej dolnej części, która zwykle sunęła za nim po ziemi i czyściła podłogi. Ignea podejrzewała, że przed wielkim zebraniem jej ojciec spotkał się sam z magiem i sobie z nim porozmawiał za pomocą pięści. Albo pazurów. Nie chciała wiedzieć, jak Aveth zmusił Ekariego do wzięcia udziału w zbliżającej się walce.

Przeskoczyła z jednej gałęzi na drugą i zatykała wesoło na próbę. Tak'Triki miały piękny głos, a jej nie odstawał od reszty. Kilku wojowników spojrzało się w jej stronę, głównie kobiety, żeby przez chwilę podziwiać białe piórka, skrzące się w kilku promieniach słońc, które przedzierały się przez gęstwinę liści. Ignea załopotała skrzydłami i przeniosła się na następne drzewo, a potem na kolejne i znowu, aż w końcu wyprzedziła maszerujący cicho oddział i dotarła do obozu, który założyli ludzie.

Przeżyła szok, widząc okolicę. Drzewa były pościnane albo powypalane, ich zwłoki leżały na ziemi, wyniszczone. Ludzie siedzieli wokół niewielkiej maszyny, przypominającej trochę tą, którą skonstruował Thin. Nie próbowali nawet ukrywać swojej obecności, zachowywali się głośno, rozmawiali między sobą, zajadali się mięsem biednych zwierząt i śmiali się. Ośmielali się śmiać wśród szczątków Złotej Puszczy. Igneę ogarnął gniew. Miała ochotę zamienić się w kolejnego wielkiego gada i spalić ich wszystkich oddechem. Albo przybrać znów swoją postać i wyrżnąć ich w pień, tak jak oni to zrobili z naturą wokół siebie.

Coś ją jednak powstrzymało i nie była to niemożność zmiany kształtu pod wpływem silnych emocji. Nie, one mogły jej to tylko jeszcze bardziej ułatwić. Chodziło o coś w powietrzu, coś dziwnego, co mogła wyczuć tylko dlatego, że znajdowała się tak blisko. Bariera przeciw magii, o której mówił Shade. Wytwarzała ją maszyna, to musiała być ona.

Jakby usłyszawszy jej myśli, cień nagle pojawił się wśród drzew. Najwyraźniej również odłączył się od grupy i wyprzedził ją, żeby samemu ocenić sytuację. Jego oczy, tak podobne do oczu jej brata, ta identyczna twarz, spojrzała na nią. Wyraźnie mówił, żeby się nie mieszała. Wcześniej przyszła tutaj właśnie z takim założeniem, ale kiedy zobaczyła to wszystko... powstrzymała się od wściekłego spojrzenia na sobowtóra Ethereala, co zapewne i tak by nie wyszło, skoro była obecnie Tak'Trikiem. Nastroszyła tylko piórka i znów przyjrzała się obozowi.

Nie wszystkie przebywające tam istoty były ludźmi, a w każdym razie nie do końca. Większość z nich była bardziej jak maszyny. Przeszedł ją dreszcz. O tym też opowiadał jej Shade, a potem Vol, kiedy go o to zapytała. Wspominał o tym z ogromną odrazą. W połowie po prostu zamilkł i nie powiedział nic więcej, a ona dała mu spokój. I tak miał już wiele problemów na głowie, nie chciała dokładać mu kolejnych.

Ulepszeni. Zdegradowani. Ludzie zamienieni w maszyny, żeby lepiej walczyć i dobrze wykonywać rozkazy. Żeby dorównać innym istotom, które od zwykłych ludzi są szybsze, zwinniejsze, mają bardziej wyczulone zmysły. Na przykład wszystkim mieszkańcom Vitty, krainy ukrytej za legendarną Złotą Puszczą, którą właśnie niszczyli.

Trzy cienie wypadły nagle spomiędzy drzew, mknąc szybko po ziemi i bez problemu przedzierając się przez barierę. Musiała ich osłabić, ale nawet jeśli tak się stało, nie dały tego po sobie poznać. Zanim ludzie zdążyli się zorientować, co się dzieje, cienie zebrały się przy maszynie, przybierając postać losowych fiorów i zaczęły przywoływać ciemność, która owinęła żelastwo i zaczęła je dosłownie pożerać.

Ludzcy magowie natychmiast rzucili się na intruzów, a powietrze zaiskrzyło, gdy ciemność zderzyła się z magią ognia i wiatru. Siła była tak potężna, że Ignea z trudem ustała na drzewie, wbijając pazury w gałąź i machając skrzydłami, żeby zachować równowagę.

Shade podszedł do słabnącej bariery i również przywołał swój mrok, robiąc w niej wyrwę jednym tylko stuknięciem palca. Tarcza zalśniła na czerwono, a czarne pęknięcia zaczęły się rozchodzić po całej jej powierzchni. Zanim ktokolwiek inny zorientował się, cała bariera rozpadła się na tysiące kawałków, jakby była ze szkła, a jej magia rozproszyła się po zniszczonym lesie.

Ignea miała wrażenie, że cienie same mogły sobie doskonale poradzić z ludźmi i nie potrzebowały do tego wcale pomocy fiorów. Pojawiły się błyskawicznie po zniknięciu osłony i zaczęły zamieniać się w Zdegradowanych, żeby wprowadzić zamieszanie, a potem same ich zabijały. Wojownicy również wybiegli i zaczęli strzelać do każdego człowieka, jaki ośmielił się do nich zbliżyć.

Rzeczywistość zachwiała się, kiedy pojawili się Obrońcy ze swoją magią. Ignea wiedziała, że tylko najzdolniejsi magowie mogą zostać pełnoprawnymi Obrońcami, ale nie podejrzewała aż takiej potęgi. Powietrze zamigało i przerzedziło się, a jeden z ludzkich magów padł na ziemię, trzymając się za gardło. Uduszony. Ziemia zatrzęsła się, a powalone drzewa zaczęły się podnosić, żeby po chwili znów upaść i przygnieść swym ciężarem wrogów. Dwóch ognistych magów zwarło się w walce, a płomienie wszelkich kolorów tańczyły wokół nich, gdy próbowali się nawzajem pozabijać.

Pozostali przy życiu Zdegradowani zebrali się razem w grupę i odpierali teraz zręcznie ataki wojowników. Magia Obrońców otaczała ich ze wszystkich stron, ale oni ją ignorowali, jakby nie istniała. Nie wiedzieć jak, zostali na nią uodpornieni. Nie wróżyło to niczego dobrego. Na całe szczęście zwyczajna broń działa na nich doskonale, jednak przed nią umieli się obronić.

Trupy leżały wszędzie wokół, a Ignei zrobiło się niedobrze od widoku wszechobecnej krwi i zapewne zwymiotowałaby, gdyby miała czym i nie byłaby ptakiem. Czerwona, fioletowa i błękitna krew. Czarnej nie było, nikt nie ośmielił się tknąć cieni, a nawet jeśli któryś z nich został rzeczywiście zabity, nie pozostawił po sobie żadnych śladów.

Z nieba zapikował ogromny biały orzeł i porwał jednego ze Zdegradowanych, wznosząc się coraz wyżej i wyżej, gdy człowiek w jego szponach krzyczał. Gdy ptak uznał, że są już wystarczająco wysoko, po prostu wypuścił szarpiącego się ludzika, a ten poleciał na zderzenie z ziemią. Ignea zakryła głowę skrzydłem, żeby nie musieć tego oglądać. Żałowała, że przyszła. Jednak lepiej byłoby zostać w Mieście Kwiatów i tam martwić się o powodzenie akcji, niż być tutaj i to wszystko widzieć.

Wtem rozległ się krzyk. Przeraźliwy krzyk osoby rozdzieranej na kawałki. Ignea jeszcze bardziej się skuliła, nie chcąc, by jej ciekawość przezwyciężyła wstręt. Nie chciała tego oglądać, bo i tak już widziała zbyt wiele. Kolejny krzyk i znów, który sprawiał, że jej samopoczucie robiło się coraz gorsze i cięższe, a wnętrzności zwijały się w supły.

Zebrał się wiatr, tak potężny, że targnął jej malutką ptasią postacią i zrzucił ją na ziemię. Próbowała się zatrzymać, ale nie było to miękkie lądowanie. Uderzyła plecami o grunt, a powietrze uciekło jej z płuc. Zamrugała kilka razy, zdając sobie sprawę z tego, że znów wygląda jak fior. Usiadła, prostując się, a u jej boku nagle zjawił się Ethereal, z twarzą zdjętą grozą. Wiedziała, że to był jej brat, a nie cień, bo Shade wciąż stał przy barierze. Nie brał udziału w walce, choć przecież powinien. Odwrócił się w ich stronę, a w jego oczach błysło ostrzeżenie. Teraz nie powinni się zbliżać.

Niebo pociemniało gwałtownie, a Ignea, całkowicie ignorując nieme polecenie cienia, zerwała się na równe nogi i podbiegła do granicy, którą wcześniej znaczyła antymagiczna bariera, żeby zobaczyć, co się dzieje. Zdegradowani, którzy wciąż byli zebrani w grupę, zostali zamknięci we wnętrzu tornada. Tornada, które utworzyły cienie, splatając się razem w jedną, dziwną istotę mroku. Tańczyły ze sobą i mieszały się, tworząc najróżniejsze wzory, zwinięte razem w śmiercionośnej formie. Wirowały tak szybko, że naprawdę wytworzyły wiatr, który nie pozwolił się nikomu do nich zbliżyć. Zamknięci wewnątrz ludzie znikali jeden po drugim, ginąc w cieniu, nie zostawiając po sobie ani jednej cząsteczki, która mogłaby dowodzić, że kiedyś w ogóle istnieli.

Wszyscy cofnęli się, zszokowani. Ludzcy magowie, Obrońcy i wojownicy zupełnie zapomnieli o walce i wszyscy wpatrywali się w to niecodzienne groźne zjawisko. To było jednocześnie cudowne i straszne. Chociaż cienie normalnie były szarawe oraz czarne, gdy tak zwinęły się ze sobą i wirowały, zdawały się połyskiwać kolorami. Głównie krwistą czerwienią. Czarne chmury zebrały się nad ich tornadem, kręcąc się wraz z nimi w szaleńczym tańcu śmierci.

Zdegradowani rozpłynęli się pod naporem takiej ilości mroku, ale cienie nie przestawały tańczyć. Z tornada poniosły się krzyki i piski nie z tego świata. Ignea nie była pewna czy to okrzyki tryumfu, czy też chęć dalszego szerzenia zniszczenia. Chyba nie chciała tego wiedzieć. Stojący obok niej Shade coś wykrzyknął, ale nie usłyszała go. Ponad wiatrem i zgrzytem głosów mrocznych istot nie było słychać nic innego.

Stojący obok niej cień znów coś powiedział, a minę miał taką, że bez problemu domyśliła się, iż zaklął. Złapał ją za ramię, po czym zaczął odciągać od chaosu, a ona nie zaprotestowała. Była zbyt zszokowana tym, co zobaczyła, żeby się sprzeciwić. Już miała się odwrócić i pozwolić odprowadzić przez sobowtóra brata, kiedy kątem oka zarejestrowała jeszcze coś dziwnego oraz niepokojącego.

Wyrwała się Shade'owi, zanim jeszcze zrozumiała, co właściwie widziała. Ominęła drzewa, ominęła przerażonych ludzi, ominęła równie mocno wystraszonych fiorów. Spośród hałasu dolatywały ją okrzyki brata albo jego cienia lub też ich obu, ale nie przejmowała się tym. Walcząc z wiatrem, biegła w stronę Demona chmur i tego, kto resztką sił usiłował się wyrwać z jego uścisku.

– NIE! – krzyknęła, chociaż była pewna, że nikt jej nie usłyszy. Zwolniła, gdy zbliżyła się do tornada, a wiatr wzmógł się, ale wciąż parła do przodu. – Nie, nie, nie!

Dodała sobie skrzydeł, znów się przemieniając, tym razem pod wpływem wściekłości i strachu. Instynkt przejął nad nią kontrolę, przysłaniając całkiem zdrowy rozsądek. Zamachała skrzydłami szaleńczo, a te bez problemu przezwyciężyły wiatr, jakby zupełnie go nie było. Nie miała pojęcia, do jakiego zwierzęcia należały i nie obchodziło jej to. Teraz chciała tylko dopaść do dowódcy cieni i wydrapać mu oczy, a potem wykopać go z powrotem do jego przegniłego wymiaru.

Jednak Demon chmur jakby ją usłyszał, bo odwrócił się w jej stronę, a jego złośliwą minę szybko zakrył strach. Korzystając z chwili, Aveth spróbował się wyrwać, trzepocząc swoimi orlimi skrzydłami, ale wciąż miał zbyt mało siły. Demon ponownie go złapał i zaśmiał się, a jego śmiech sprawił, że wszystko inne ucichło. Wszystko zamarło, wiatr zniknął, a ciemność zaczęła się rozpraszać, do świata powoli wracały kolory. Demon zmierzył wzrokiem pędzącą ku niemu istotę, przejętą czystą furią Igneę. Była tuż tuż, widziała jego wstrętne czerwone oczy, czarną twarz wykrzywioną drwiąco, szare kły... Wyciągnęła szpony w jego stronę, chcąc rozorać mu tę wstrętną buźkę, chcąc się z nim rozprawić raz i na zawsze.

Ale wtedy mignęła czerń, a ona wylądowała na ziemi, znów w swojej zwykłej postaci, dysząc ciężko z wysiłku. Demon tak po prostu zniknął, zabierając ze sobą całą czerń, wszystkie cienie i chmury – a także jej ojca. Zacisnęła pięści ze złości, a łzy popłynęły jej po twarzy. Nie zamierzała ich powstrzymywać. Nie, przecież to nie mogło się tak skończyć! Ramiona jej drżały, kiedy spróbowała się podnieść.

– Jeszcze... jeszcze za to zapłacicie! – krzyknął któryś z ludzkich magów, po czym wszyscy oni zwyczajnie uciekli. Nikt ich nie zatrzymywał.

– Nea! – Ethereal podbiegł do niej i klęknął tuż przed siostrą. Złapał ją za ramiona. Uniósł jej twarz, przyglądając się uważnie, jakby sprawdzał, czy ta jeszcze żyje. Spróbował się uśmiechnąć. – Nic... nic ci nie jest.

–  Mnie nie – odpowiedziała, ocierając łzy dłonią, jednak te nie zamierzały przestać płynąć. Pociągnęła nosem. – Ale... ale tata, on... ja chciałam...

– To nie twoja wina – przerwał jej brat, przyciągając do siebie i zamykając w uścisku. Czuła jak on też drży, powstrzymując złość albo smutek. Lub też oba te uczucia. – Tobie nic nie jest. Z-znajdziemy go.

– Skąd masz pewność, że w ogóle żyje? – wymamrotała w jego ramię. Poczuła, jak Ethereal zaciska zęby. Nie wiedział tego i nie chciał się do tego przyznać. Wolał mieć nadzieję, niż brać pod uwagę możliwość, iż ojciec umarł. A gdy Ignea sobie to uświadomiła, zdała sobie sprawę, że też wolała w to wierzyć. Żeby nie dopuścić do alternatywy.Bo może jednak ojciec żyje.

Świat wokół rozkwitł na powrót kolorami, niezakłócany już żadnymi cieniami z Wymiaru Mroku, nieniszczony przez chciwych ludzi. Trawa znów się zieleniła, a drzewa, które przeżyły przemarsz ludzi, znów zaczęły się odzywać i szeptać między sobą. Natura budziła się do życia, gdy niespodziewanie zniknęły dwaj nękający ją najeźdźcy. Odżywała i budziła się. Jednak Ignea nie zamierzała się z tego cieszyć. Sam świat mógł się odbudować, ale jej właśnie legł w gruzach. Kiedy z otoczenia znikł mrok, wdarł się w jej serce. Kiedy kolory wypełniły świat, wszystko wokół niej poszarzało. Wtuliła się w brata i pozwoliła łzom lecieć bez końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz