Obrońcy Światła

Rozdział XIX


Demony na Zewnątrz



Miasto Statków wyglądało równie wspaniale co Miasto Kwiatów, jeśli nie lepiej. Nie mieli murów, co już samo w sobie wydawało się podejrzane. Domy wybudowane były ze wszystkiego, czego tylko się dało – drzew, kamieni, gliny, ktoś nawet postawił sobie willę ze szkła. Największy z budynków wyglądał jak drewniana łódź, odwrócona dnem do góry i przerobiona, żeby nadawała się do użytku.

Thin podniósł się i stanął na wozie, żeby lepiej widzieć. Poprawił stopą jedną z desek, a potem zaczął rozglądać się dookoła, jakby kogoś szukał. Vol też ogarnął wzrokiem otoczenie, ale nie zauważył absolutnie nikogo. Zamrugał. Ulice były kompletnie puste, a w mieście panowała nienaturalna cisza.

— Macie tutaj dzisiaj jakąś uroczystość? — zapytał Ariv, ale Thin pokręcił głową.

— Nie przypominam sobie nic na ten temat. Mogli co prawda przenieść tutaj Święto Kwiatów, ale po tym, co się stało, to byłoby mocno nie na miejscu. Nikt by się na to nie zgodził. Musiało się coś stać. Wysadzić was na głównym rynku czy jedziecie ze mną do domu?

Zanim ktokolwiek mu odpowiedział, diablik syknął i zahamował tak gwałtownie, że Ariv cudem utrzymał się na wozie. Kayl nie miał tyle szczęścia i upadł twarzą na ziemię. Podniósł się błyskawicznie na równe nogi i zaczął mamrotać pod nosem przekleństwa.

Obok niego pojawiła się nagle skrzydlata postać, która po prostu musiała spaść z nieba. Ubrany w mundur wysoki i ponuro wyglądający mężczyzna nie mógł być nikim innym, tylko jakimś strażnikiem. Tego właśnie im brakowało. Tłumaczenia się przed władzami miasta, dlaczego wyglądają tak, a nie inaczej.

— Dokąd to tak pędzimy? — zapytał poważnym tonem, przyglądając się spode łba Thinowi, który wciąż stał na wozie. — Będzie mandat za przekroczenie dozwolonej prędkości i zakłócanie ciszy dziennej, a także zbyt dużą liczbę pasażerów i brak dbania o środki bezpieczeństwa. Dokumenty poproszę.

— Mam tylko karnet na siłownię i bon na zniżkę w restauracji „U Irvina" — stwierdził spokojnym tonem diablik, sięgając do kieszeni i wyjmując rzeczy, o których wspomniał. Strażnik się mu przyjrzał i wzruszył ramionami.

— Spoko, może być. Ale tak serio to radziłbym ci uważać z hałasowaniem. Jak cię nie było, wprowadzono w mieście stan wyjątkowy. Coś w ramach protestu i teraz niemal nikt nie wychodzi na ulice. A jeśli już, to na chwilę. Ma tutaj panować kompletna cisza.

— Dlaczego? — zdziwiła się Ignea, podnosząc się na ramionach i patrząc zaspanym wzrokiem na skrzydlatego nieznajomego. — Jesteśmy już w mieście? Mają protest ciszy? To najnudniejszy rodzaj protestu, bu! Nie lepiej pójść do tej całej Rady i im nagadać? A w ostateczności natłuc?

— Każdy ma swoje sposoby — stwierdził z powagą Thin i spojrzał ostro na kuzynkę. — A my uszanujemy je. Nie musisz się przejmować. A, właśnie. Nie widziałeś ani nie wyczułeś ostatnio w pobliżu żadnych obiektów latających, prawda? To bardzo ważne.

— Poza sterowcami Stevena nie — odpowiedział mu zdziwiony strażnik, a diablik odetchnął z ulgą. — Dlaczego miałbym? Na tym terenie zabronione są obiekty latające spoza miasta, które nie przeszły testów. Szykuje się coś, że pytasz?

— Miej swoje zmysły szeroko otwarte — powiedział tylko ponuro Thin, po czym niespodziewanie się uśmiechnął. — Miłego dnia życzę. Musimy już jechać, bo pewnie rodzice i tak chcą mnie już zabić, a z każdą minutą to uczucie się u nich nasila. No więc do zobaczenia... może.

Uderzył w deskę, uruchamiając ją i zasalutował smutno zdumionemu strażnikowi, gdy go mijali. Ignea jęknęła i przewróciła się na bok. Nie wyglądała najlepiej, ale ktoś, kto przeżył zatrzymanie serca, nie mógł wyglądać dobrze.

— Cóż, w takim wypadku raczej nie będziecie się mogli nigdzie zatrzymać. W czasie cichych protestów w ogóle nie powinno się przyjmować gości w mieście, to taka niepisana zasada — mruknął Thin, skręcając. — Wszystkie hotele pozamykane na rihie. E... wiecie, mógłbym was przenocować. Nie w domu, tam nie ma za bardzo miejsca. Dziesięciu braci, dwudziestu kuzynów... W warsztacie mogę. Jakbyście, no, nie mieli gdzie się zatrzymać. Już chyba to mówiłem.

— Bez łaski. Nie zamierzam spać w tym zawalonym rzeczami garażu — prychnął Ariv, zeskakując przy jednym z domów i kłaniając się drwiąco. — Mam tutaj znajomego. Także do następnego. Chociaż ta podróż była katastrofą, więc może lepiej nie.

— Nikt cię nie zapraszał — prychnął pod nosem Thin, gdy chłopak zniknął w dali. — Co za niewdzięczny typ. Bogaty dupek.

— Nie jest taki zły — stwierdziła Ignea, krzywiąc się nieznacznie. — Ale czasem bywa... przewrażliwiony. Jak... jak chcesz nasz pomieścić w tym swoim małym warsztaciku?

— Mały, to on był, jak ci o nim opowiadałem pięć lat temu — prychnął Thin, zatrzymując wóz przy moście.

Stanęli niedaleko miejsca, gdzie rzeka rozszerzała się i wpadała do morza. Przy brzegu stało kilkanaście zniszczonych szop, które kiedyś musiały być magazynami, jednak zapomniano o nich, gdy przestały być potrzebne. Diablik zeskoczył i gestem zaprosił resztę, by zrobili to samo. Ignea z trudem zeszła na ziemię, a gdy dwójka uzdrowicieli rzuciła się, żeby jej pomóc, cofnęła się i oparła o Kayla, niezbyt zadowolonego z tego powodu.

— Mieszkacie w tych ruderach? — zapytała, przyglądając się z powątpiewaniem budowlom. — Myślałam, że sam jesteś jednym z tych nadętych bogaczy albo że chociaż sprawiłeś sobie porządny dom. Zawiodłam się na tobie, kuzynie.

— Nie mieszkamy tutaj. Musiałem się tutaj zatrzymać, bo wóz by utknął, gdybyśmy nim pojechali dalej. W tym całym mokrym piachu czy błocie... Trzeba przejść kawałek na piechotę. Później zaprowadzę tego grata do warsztatu i naprawię. Na pewno dasz sobie radę?

— Tak, dam sobie radę — syknęła ze złością Ignea, a Kayl jęknął.

— Ja sobie nie dam rady!

— On też da sobie radę, tylko marudzi.

— Przecież równie dobrze ja ci mogę pomóc — zauważył Thin, przewracając oczami. — Ty nawet nie lubisz się z Kaylem. Nie dziwię ci się, bo jest, jaki jest. No ale dlaczego to on ci ma pomagać?

— Bo jest jedyny, co nie chce mi pomagać — wypaliła Ignea, a wszyscy zamrugali ze zdziwieniem. Thin otworzył usta, ale chyba sam nie wiedział, co chciał powiedzieć, bo po chwili je zamknął i pokręcił głową.

— Dobra, nie będę nawet udawał, że próbuję to zrozumieć. Po prostu już chodźmy, zanim ktoś... zanim ktoś nas zobaczy, o rany. Ciraz! Widzę cię!

— Thin przyjechał! — wykrzyknął radośnie mały diablik, wypadając spomiędzy zniszczonych domów i skacząc wesoło. Tak jak całe jego rodzeństwo, był biały od stóp do głów. Wyszczerzył się w ich stronę, błyskając jasnymi kłami. — Powiem rodzicom. Ucieszą się tak bardzo, bardzo!

Rozłożył ręce na boki, a kiedy starszy brat warknął na niego, chłopiec tylko się zaśmiał i popędził przed siebie. Thin tylko westchnął i złapał się za głowę. Powiedział coś cicho, sam do siebie, a potem uśmiechnął się krzywo i ruszył drogą z miną skazańca.

— Wygląda na to, że teraz ty potrzebujesz pomocy — zauważyła Ignea, idąc powoli i potykając się o własne nogi. Kayl jęknął, ale nie odważył się wypowiedzieć żadnego słowa sprzeciwu. — Nie przejmuj się, nie może być tak źle. Twoi rodzice są przecież tacy cisi i mili.

— Ta, jak są w gościach u was. Jesteście rodziną, więc starają się być mili. A jak mają być mili, to zwykle się nie odzywają, bo inaczej się nie da. Coś jak ty, tylko ty nigdy nie chcesz być miła.

— Ej, nie może być tak, że porównujesz swoich rodziców do mnie. Nikogo nie można porównywać do mnie.

Thin przewrócił oczami i nic więcej nie powiedział. Wyszli z obszaru zapełnionego zniszczonymi ruderami i wkroczyli między urocze i niewielkie domki, postawione na brzegu. Niektóre ustawione były na belach wbitych w wodę, tak że właściwie znajdowały się częściowo już nad rzeką. Jednak tak jak w całej reszcie miasta, także tutaj królowała ponura cisza, przerywana tylko skowytem wiatru i lekkim szumem płynącej wody.

— Ciche protesty robią z miast duchy. Aż strach się bać — stwierdził mrocznym głosem Finen, ale nikt nie zwrócił na niego większej uwagi. — O, łał, ten dom jest niezły. Wygląda, jakby mieszkała w nim jakaś wielka szycha. A ten wygląda jak kilka domków na drzewie.

— Te kilka domków na drzewie jest moje — warknął Thin, wyprzedzając wszystkich i zatrzymując się kilkanaście metrów od ogromnych drzwi wejściowych.

Budynek wyróżniał się spośród całej reszty uroczych domków tym, że był właściwie połączeniem wszystkiego. Kilkanaście drzew, splecionych ze sobą w finezyjne wzory, a wśród nich metalowe części i kamienie, kilkanaście szklanych okien, w których większości pyszniły się witraże we wszystkich kolorach świata.

Wokół pni drzew rosły najróżniejsze rośliny, od leczniczych zaczynając, na najbardziej trujących kończąc. Spomiędzy liści wesoło wyglądały najróżniejsze dorodne owoce, nie przejmując się wcale faktem, że zaczęła się jesień i powinny już dawno zniknąć. Do drzwi prowadziła ścieżka usypana z kamyczków.

Część budowli znajdowała się też nad wodą, podtrzymywana belkami, po których piął się jakiegoś rodzaju bluszcz. Tam większość ścian stanowiły kawałki czegoś podobnego do drewna, stopione w jedno z metalem. Podejrzana rura wyłaniała się z tego dziwnego oddzielnego domku i zanurzała się pod wodę.

— No, to się nazywa dom — stwierdziła Ignea zbyt wesołym tonem jak na nią. — Bardzo ładny. I taki duży. Uroczy. Bardzo, bardzo ładny. Naprawdę.

— Ee... chyba nie czujesz się najlepiej. Poza tym to nie dom, to warsztat — stwierdził Thin, wracając do rzeczywistości. Ruszył się z miejsca, wyjmując z kieszeni spodni klucz i przekręcając go w zamku. — Panie i panowie, przedstawiam wam dzieło swojego życia. Ciężko pracowałem, żeby to zbudować i oto widzicie efekty. To mój wspaniały, najlepszy ze wszystkich, warsztat! Jedyny taki na tym krańcu świata.

— Otwórz wreszcie te drzwi, głowa mi zaraz odpadnie — warknął Kayl, przerywając przemowę. Thin warknął, ale pozwolił w końcu wejść wszystkim do środka.

Od razu zaatakowała ich jakaś ostra woń, której nie dało się porównać do żadnego innego zapachu. Thin przeskoczył przez dziwne metalowe pudło, które stało niemal od razu przy drzwiach i podbiegł do ściany, majstrować coś przy setkach dziwnych urządzeń, które były na niej porozwieszane niczym obrazy.

Cały warsztat wydawał się o wiele większy w środku niż na zewnątrz, a już z zewnątrz miał nieliche rozmiary. Z sufitu zwieszały się tysiące sznurków z poprzyczepianymi wielokolorowymi kryształami, wyłapującymi promienie słoneczne, które wpadały przez ogromne okna. Na drewnianej podłodze rozłożone było kilkanaście dywanów i metalowych blach. Na najróżniejszych stołach, biurkach i stołkach porozstawiane były wynalazki, niektóre wyglądające uroczo, niektóre podejrzanie, ale większość po prostu dziwnie. Vol znał się całkiem dobrze na technologii wymyślonej przez ludzi, nawet czasem na tej, której oni sami nie rozumieli, ale takich rzeczy jeszcze nie widział i nie był pewien, czy potrafiłby odgadnąć ich działanie albo zastosowanie.

— Powinienem tu kiedyś posprzątać — stwierdził Thin, wyjmując dziwny panel ze ściany i klikając coś na jego ekranie. — Ale jakoś nigdy nie mam czasu. Postarajcie się niczego nie dotykać, operacje plastyczne w tych czasach strasznie dużo kosztują, a ja nie chcę trafić za kraty, za spowodowanie trwałego kalectwa albo nieumyślnej śmierci. Więc z dala od podejrzanych kostek. Aha, świetnie, znowu coś się zacięło. Co za badziewnie.

Puścił trzymane urządzenie, a to, zamiast upaść na podłogę, wróciło na swoje poprzednie miejsce w ścianie. Przeskoczył przez stolik i podbiegł do kolejnego wynalazku, podczas kiedy siedzące wcześniej spokojnie stado metalowych ważek nagle ożyło. Diablik zaklął pod nosem i zaczął się nimi odpędzać jedną ręką, podczas gdy drugą chwycił coś, co wyglądało podejrzanie jak mikrofon.

— Thin do bazy, Thin do bazy. Jesteście tam? Dlaczego od cholery nic mi tu nie działa?!

— Może to dlatego, że jesteś idiotą, odbiór — odezwał się zniekształcony kobiecy głos z głośników.

— Nie zaczynaj znowu. Miałyście już tydzień temu naprawić obwody. Dałem ci za to kasę, ty hieno. Zresztą, dlaczego gadam z tobą? To kanał Tercei. Gdzie ona jest?

— Nie współpracujemy z mafią. Radź sobie sam.

— To naprawdę nie jest dobry moment na negocjacje, mały terrorysto. Daj mi Terceę albo odetnę ci internet i będziesz się musiała użerać z ponurą rzeczywistością. Całkiem sama. Liczę do trzech. Raz...

— Już po nią idę, no. Nie umiesz się bawić — odpowiedziała mu naburmuszonym tonem dziewczyna i coś trzasnęło cicho. Thin prychnął i zastukał palcami w ścianę, wybijając rytm jakiejś prostej melodii. Spojrzał przepraszająco w stronę gromadki stłoczonej przy wejściu.

— De'Fecto przy odbiorniku — rozległ się po chwili chłodny głos, pasujący do sekretarki w jakimś biurze. Albo do komputera. — Z kim rozmawiam?

— Ty też mnie nie denerwuj — warknął diablik. — I żadna De'Fecto. To ja, Thin, nikt inny nie umie obsługiwać tego sprzętu. Prosiłem was chyba o coś, prawda? Dlaczego tutaj nic nie działa?

— Według komputera wszystko działa. Nie ma żadnych przerw ani zerwanych połączeń. Urządzenia są poprawie skonfigurowane, każde dostaje odpowiednią ilość prądu i wysyła właściwie wiadomości zwrotne. Jedynie Kamień CeSeTe jest kilka punktów poniżej normy, ale jest on na tyle nieistotnym elementem obwodu, że nie ma sensu tracić czasu i próbować podkręcić jego procesora, by trafił w normę.

— Więc dlaczego ten jakże dobrze działający komputer nie przyjmuje moich poleceń? — zapytał ze złością Thin, zaciskając dłoń na mikrofonie tak mocno, że ten zatrzeszczał pod jego palcami. — Zignorował każde. Wyjaśnisz to?

— Może po prostu cię nie lubi. Ha. Żart. Nieśmieszny, wiem, ale przynajmniej się staram. Pewnie zapomniałeś wprowadzić kod powitalny. Kazałeś go ustawić dwa tygodnie temu, przed wyjazdem. Na wypadek, gdyby ktoś chciał się włamać, czego, nawiasem mówiąc, nikt nie zrobił, bo nikt nie jest skończonym kretynem.

— Jeśli za każdym razem to ma tak wyglądać...

— Do zobaczenia i bez odbioru.

Diablik wymamrotał coś pod nosem, a potem próbował się uśmiechnąć, co wyglądało przerażająco. Odłożył mikrofon na stolik, tuż obok głośnika i wrócił do urządzenia, dzięki któremu najwyraźniej mógł sterować całym warsztatem.

— Co to robi? — zapytała wesoło Ignea, wskazując na przedmiot w rękach kuzyna. Ten prychnął pod nosem.

— Dużo nudnych rzeczy. Zadaje pełno zadań z fizyki i matematyki. A ty przecież tego nie lubisz, więc trzymaj się z daleka — dodał i odsunął ją ręką, kiedy zbliżyła się do niego, chwiejąc się. — Opanuj się. Zaraz ci załatwię ładny pokój i miękkie łóżko, gdzie sobie odpoczniesz.

— Ale ja lubię matematykę!

— Dobra, teraz to już jest źle. Potrzebny bardzo szybki transport do F-17. Czekaj... Rany, daj mi to wpisać — warknął, odpychając lekko od siebie Igneę. Kayl od razu pośpieszył z pomocą i złapał ją, zanim znowu straciła równowagę. — Już kompletnie zwariowałaś od tego. Ej, wy chyba jesteście uzdrowicielami, nie? — zwrócił się w stronę dwóch braci, którzy wciąż stali z boku. — Moglibyście chociaż trochę pomóc.

— Ale... ona nie chciała naszej pomocy — zauważył Rever, a Finen gorliwie mu przytaknął. Thin przewrócił oczami.

— Jakby się paliła, to też by nie chciała niczyjej pomocy! W takich sytuacjach się nie słucha, tylko pomaga. Winda już jedzie.

— Masz tutaj windę? — zdziwił się Vol, omijając ostrożnie wszystkie te porozrzucane wynalazki i podchodząc do diablika. Ten przytaknął, wciąż wpatrując się w ekran.

— Muszę mieć. Za dużo czasu zajęłoby mi chodzenie w tę i z powrotem. Zwłaszcza bez mapy. Sam bym się zgubił, a wszystko to montowałem. Ok, więc do sektora F jedzie winda czwarta.

— Masz tak wiele miejsca, że podzieliłeś je na sektory?

— Kiedyś było tylko pięć, ale zaczęło mi brakować miejsca — odpowiedział Thin, odkładając na miejsce urządzenie i idąc w stronę metalowych drzwi, których było pełno, ukrytych między wynalazkami. — Wszystko idzie do przodu, trzeba się rozwijać. W sektorze F właściwie naprawiam różne rzeczy, ale w siedemnastce jest trochę wolnych łóżek. Nigdy nie chciało mi się ich wynosić gdzieś indziej. Ou... tylko się nie przestraszcie. Mam tutaj tylko szklane windy. Oszczędzanie materiałów. Poza tym to wygląda czadowo, jak tak się ogląda z góry przez podłogę cały warsztat.

— Nazwałbym to raczej marnowaniem materiałów — odezwał się Finen, który razem z bratem pilnował teraz Ignei, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. — Szkło odpowiednie do czegoś takiego...

— Zostało mi trochę po zrobieniu skrzydeł, to wziąłem do stworzenia wind — przerwał mu Thin, otwierając drzwi i wchodząc do małego pomieszczenia wewnątrz. Cała reszta spojrzała po sobie niepewnie. — No dalej. Nie zarwie się ani nic. Przewoziłem tym tony metalu i podłoga nawet nie zatrzeszczała. Szóstka osób to...

— Piątka — powiedział Kayl, odsuwając się. — Ja idę do domu. Nie lubię tego twojego warsztatu.

— Dobra. To cześć. — Pomachał bratu ręką na pożegnanie, a ten warknął cicho i ruszył w stronę wyjścia. Thin za to kontynuował swoją wypowiedź: — No więc piątka osób to nic. Dopóki żadne z was nie waży stu ton nic się nie stanie. Poza tym nie mamy całej nocy. Im dłużej tu jesteśmy, tym bardziej możliwe jest, że zaraz wpadną tutaj moi rodzice i urządzą piekło. A tego nikt nie chce widzieć.

Vol wcisnął się do windy i stanął obok Thina, który wyglądał na bardzo ucieszonego z tego powodu. Ignea prychnęła i pociągnęła ze sobą dwójkę uzdrowicieli, a ci nawet nie zdążyli zaprotestować. Diablik szybko zamknął drzwi, a podłoga poruszyła się i uniosła ich do góry. Drewniane ściany zniknęły, a szkło było tak czyste, że można by przypuszczać, iż wcale ich tam nie ma, a oni unoszą się w powietrzu.

— Nieźle — powiedział Vol, stukając butem w szkło pod sobą. Zamiast patrzeć ze zdumieniem w coraz bardziej zmniejszający się warsztat jak inni, spojrzał w górę, żeby sprawdzić, co właściwie ich podnosi. — Cóż, to raczej nie jest normalna winda. Cokolwiek nas utrzymuje? To jeszcze nauka czy już magia?

— Po co tworzyć normalną windę, skoro wcześniej ktoś już ją wymyślił? Nie używałem tutaj magii. Do tego moja się nie nadaje. Unosimy się na niewidzialnych przewodach energii. W razie awarii odstawią nas na najbliżej dostępną wolną i bezpieczną powierzchnię. Ale to nie nastąpi raczej, bo warsztat ma trzy alternatywne źródła zasilania. Jestem przezorną osobą.

— Naprawdę? Nie zauważyłem.

— Tak'Trik! — wykrzyknęła Ignea, wskazując na coś i podskakując wesoło. Pod sufitem rzeczywiście latało kilkanaście kolorowych ptaków, najwyraźniej urządzających sobie jakiegoś rodzaju wyścigi. Thin westchnął.

— Zadomowiło się ich tutaj kilka jeszcze zanim przerobiłem to wszystko na warsztat. Nie miałem serca ich wyrzucać, a im najwyraźniej ten cały złom nie przeszkadza. Robią za alarm, zawsze skrzeczą, jak przyjdzie ktoś nieznajomy a mnie albo moich sióstr nie będzie w pobliżu. Potrafią naśladować skrzek orłów. Pomagają mi, więc je dokarmiam i tak sobie razem żyjemy pod jednym dachem.

— Masz siostry? — zdziwiła się Ignea, siadając na podłodze, najwyraźniej zupełnie nie przejmując się wysokością, na której byli. Winda zatrzymała się na chwilę, a potem ruszyła w bok. — A nie braci?

— Mam dwie przyrodnie siostry i pełno braci. Przyrodnich i normalnych. Taki urok, kiedy jeden z rodziców jest diablikiem. Inne zasady, inne życie, inne rozumienie. Uwaga, zaraz nastąpi ciemność! Tunel przed nami!

— Tunel w ścianie — powiedział Finen, krzywiąc się, gdy wokół nich zagościła czerń i nie było absolutnie niczego widać. — To musiały być tunele w ścianach. Dlaczego tego po prostu nie można było oświetlić?

— Miałem tu światło, ale za bardzo się psuło. Nie zamierzam co tydzień naprawiać tych głupich lamp, żeby działały, to kosztuje dużo kasy, a i tak potem niemal od razu by się popsuły, jak za każdym kolejnym razem. Więc zostawiłem ciemności, jest bardziej klimatycznie.

— Ta, klimat jak z horroru.

— Dziwię się, że z tak pesymistycznym podejściem do życia udało ci się zostać uzdrowicielem. Twoi pacjenci muszą być zachwyceni, gdy opowiadasz im o swojej wizji świata. Już to widzę. Całe niebo w ogniu. A po naturze pozostały tylko popioły. W sumie to już się dzieje, więc może pesymiści tacy jak ty mieli rację.

— Nie. Jestem. Pesymistą — warknął ze złością Finen, podkreślając każde słowo. Thin odkaszlnął, jakby zupełnie się nie zgadzał z tą opinią, ale zanim powiedział cokolwiek więcej, wjechali znów do oświetlonej części. Winda zatrzymała się, a jedna ze szklanych ścian przesunęła się, otwierając im drogę wyjścia.

Thin wyskoczył na korytarz i pozwolił wszystkim wyjść. Stuknął dwa razy w windę, a ta zamknęła się i ruszyła w drogę powrotną. Ledwo było ją widać, jak sunęła w powietrzu, ktoś niezbyt uważny mógłby na nią po prostu wpaść.

Jedne z drzwi, umiejscowionych wzdłuż ściany otworzyły się, nim ktokolwiek ich dotknął i ze środka wyszła wysoka kobieta. Tak jak Thin, wyglądała, jakby ktoś postanowił wyjąć ją z czarno-białego filmu i wrzucić w świat pełen kolorów. Jej skóra była biała, czasem jednak całkowicie nagle przechodziła w lśniącą czerń. Miała na sobie fartuch laboratoryjny, a w rękach trzymała tacę z dziwnie wyglądającymi fiolkami wypełnionymi płynami.

— Widzisz, wszystko działa — powiedziała dokładnie tym samym komputerowym tonem, który wcześniej słyszeli w głośniku. — Czasem po prostu sprawdź, zamiast od razu zgłaszać problemy.

— Mamy gości! — odpowiedział jej wesoło Thin. — Poznajcie się. To jest Tercea, moja starsza przyrodnia siostra. To są...

— Super — przerwała mu bez emocji. — Skończyłam lekarstwo, które chciałeś. I dziesięć innych. Wszystkie są w laboratorium. Skończę to i idę na spoczynek. Ty też powinieneś. Wyglądasz, jakby zostało ci zbyt mało baterii. Podładuj się.

Wyminęła ich, jakby nie istnieli, a nagle znikąd przyjechała kolejna szklana winda, jakby na jej zawołanie. Dziewczyna weszła do środka i po prostu odjechała czarnym tunelem, nawet nie oglądają się za siebie.

— Zachowuje się jak komputer — zauważył Finen, spoglądając wciąż za nią. Stojący obok niego brat prychnął.

— Jak to dziwnie usłyszeć coś takiego mówione o innej osobie. Takie... nie, po prostu złe. Nie mów tak o innych.

— Ale ona jest po części komputerem — odezwał się Thin, zwracając na siebie uwagę. — Cyborgiem, tak to się chyba teraz mówi. Kiedyś miała bardzo poważne problemy ze zdrowiem i... cóż... nie było za bardzo rozwiązania. Ale to kiedy indziej. Siedemnastka jest tutaj.

Wskazał na zielone drzwi, obok których stanął i otworzył je teatralnym gestem. Pierwsza do środka wpadła Ignea, której już nikt nie pilnował. Thin wzruszył ramionami i wszedł zaraz za nią.

Pokój rzeczywiście wypełniony był łóżkami. Stały niemal wszędzie, jedyna wolna przestrzeń zostawała między nimi, ścieżka, przez którą była przejść tylko jedna osoba. Na podwyższeniach, na podłodze, na tarasach, dosłownie wszędzie leżały jakieś materace.

Ignea wspięła się na trzecie piętro łóżka i stanęła na nim, żeby dotknąć sufitu, który w tym miejscu tworzyły metalowe blachy. Potem położyła się i przykryła leżącym tam kocem. Po prostu zasnęła. Thin odetchnął z ulgą.

— Nareszcie. Dalej, rozgośćcie się. Żadne z tych łóżek nie ma właściciela. Znaczy, teoretycznie, są moje, ale możecie sobie zawłaszczyć, które tylko chcecie. Jak jakieś rozwalicie, to też się nie przejmujcie. Byleście tylko się nie pozabijali. Jak wpadnie tutaj taka niska dziewczyna w czerwonej bluzie i z rogami na głowie, to możecie ją wyprosić. No, ja muszę teraz iść. Jak chcecie, wyjść to możecie, ale radziłbym uważać, łatwo tu się zgubić, mimo wszystko. A chodzenie po warsztacie na nogach jest dość utrudnione. Ja postaram się niedługo wrócić, dobra?

Nie dał nikomu czasu na odpowiedź, po prostu wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Vol usiadł na pierwszym wolnym łóżku. Wiedział, że powinien być śpiący, ale jakoś tego nie czuł. Finen zaczął się rozglądać po pomieszczeniu, za to Rever usiadł naprzeciwko Vola, krzywiąc się.

— A ty, jak się w to wszystko wkopałeś? — zapytał, wyraźnie nie mogąc znieść ciszy. — Znaczy, wiesz, nie żebym się ciebie czepiał albo potępiał czy coś. Ale ludzie przecież nie mogą wchodzić do Złotej Puszczy. To grozi jakąś tam karą i więzieniem.

— Taa... Zanim ktokolwiek zdążył mnie zamknąć, zdarzyło się to wszystko. Atakujący ludzie, potem pojawiające się cienie, wszystko naraz i ogólnie takie zamieszanie, że trudno samemu ogarnąć. Długo by opowiadać.

— To opowiedz — zachęcił go Rever. — Mamy dużo czasu, a ja chciałbym chociaż częściowo wiedzieć, co się właściwie dzieje. Chyba że jesteś zmęczony, to zrozumiem.

— Nie, jakoś nie jestem. Więc zaczęło się od tego, że zakosiłem ważne dokumenty szefowi i zachciało mi się uciekać za granicę.

~*~

Thin wziął kilka głębokich oddechów i odważył się w końcu zapukać do drzwi własnego domu. Właściwie domu rodziców, bo sam prawie już przeprowadził się do warsztatu. Zastanowił się teraz, dlaczego tam nie został. Mógłby się tam zaszyć i nikt nigdy by go nie znalazł. Nawet wieczna samotność wydawała się dobrą alternatywną do złości rodziców, kiedy go zobaczą.

— Maaaaaamo! — odezwał się ze środka głos Ciraza, a Thin skrzywił się. — Ktoś przyszedł! Kto tam? Przedstaw się albo cię uderzę!

— Chciałbym to zobaczyć — mruknął Thin pod nosem, jednak nie na tyle głośno, żeby brat mógł go usłyszeć. — To ja! Otwórz te drzwi!

— Kim jest „ja"?

— Ciraz!

— To moje imię. Przedstawić masz się ty.

— Nie nauczę cię jeździć na tych fajnych rolkach, za które przehandlowałeś swoje ulubione gumy balonowe — powiedział Thin, a po drugiej stronie zapadła nagła cisza.

— Już otwieram! — wykrzyknął z paniką Ciraz, a zamek kliknął i drzwi uchyliły się. Thin wślizgnął się do środka, zanim brat się rozmyślił.

Rozejrzał się po salonie, ale absolutnie nic się nie zmieniło od czasu jego wyjazdu. Mimo to jakoś dziwnie cieszył go powrót, zapewne dlatego, że przez ostatnie dni ciągle tylko walczył albo uciekał. Wciąż coś mu w głowie dziwnie szumiało po trzymaniu w niej demona.

— Maaamo! Taaato! A Thin tutaj przyszedł! — wykrzyknął niemal natychmiast Ciraz i szybko uciekł z zasięgu wzroku brata. Zapewne popędził do swojego pokoju, żeby mieć się gdzie ukryć.

Thin rozejrzał się, zastanawiając się, czy sam też nie powinien się gdzieś schować, ale szybko odrzucił tę myśl. Gdyby miał się tak zachowywać, w ogóle nie wróciłby o domu. Usiadł więc w fotelu, złączył przed sobą palce w pozie myśliciela i czekał na to, co przyniesie mu los.

Nastawił uszu i wsłuchał się w odgłosy domu, starając się w ten sposób wyciszyć szum w głowie. Słyszał trzeszczenie ognia w sypialni Alionego, który wciąż bał się ciemności i nigdy nie mógł zasnąć bez naturalnego światła, jakie dawały mu płomienie. Słyszał, jak Oblivvis szepcze do siebie podczas czytania kolejnego bzdurnego tomiku poezji, które podkradał mamie. Słyszał bardzo wyraźnie trzeszczenie podłogi, kiedy Dionez znów potajemnie próbował sam siebie nauczyć sztuki walki po cichu. Reszta rodzeństwa musiała już dawno spać. Zasypiali dość wcześnie jak na tak młode osoby, co było nieco podejrzane, ale Thin doskonale pamiętał, że sam w ich wieku robił podobnie. Takie geny.

— Kto tutaj wreszcie wrócił do domu? — Głos ojca wyrwał Thina z zamyślenia. Wzdrygnął się i podniósł, żeby ponad oparciem fotela spojrzeć na stojącego w wejściu mężczyznę. — Powiedziałbym ci, żebyś usiadł, ale widzę, że już sam na to wpadłeś. Matka zaraz przyjdzie.

Diablik zapadł się w fotel. Zawsze, kiedy tata nazywał mamę „matką" zamiast „kochaną", „czarującą" czy innymi równie słodkimi określeniami, oznaczało to, że sprawy przyjęły zły obrót i rozwścieczyły go. Nigdy otwarcie nie okazywał swojej złości, ale potrafił ją wyrzucić z siebie w jednym prostym zdaniu, co było właściwie gorsze od krzyku.

Koel Alieaster rozsiadł się na sofie i wbił ostre spojrzenie w ścianę, tak jakby nie mógł patrzeć spokojnie na syna. Rozmyślał. Thin wiedział to, ojciec zawsze miał taką samą minę, gdy pochłaniały go jego własne myśli. Najczęściej niezbyt miłe wspomnienia.

Trzask drzwi wybudził ich obu z transu. No proszę, pomyślał Thin, tym razem nawet się nie odwracając. Przesłuchanie czas zacząć. Zostanie w warsztacie i rozłożenie się na jednym z tysiąca łóżek znów wydało mu się rozsądniejszym krokiem niż wracanie na noc do domu.

— A więc wspaniały Thinervis Eartlie Alieaster postanowił z wielkim hukiem powrócić do rodziny! — rzekła dramatycznym tonem mama, wchodząc w zasięg wzroku Thina. Przy nikłym świetle, które wpadało przez okna i w świetle lampy stojącej na stole wyglądała jeszcze straszniej niż normalnie. Niczym prawdziwy diabeł, który wyszedł z głębin piekieł, by ukarać wszelkie życie. — Jak to wspaniale! Gdzie są wszystkie fajerwerki, śpiewy i tańce, żeby uczcić jego wspaniały powrót?! Dlaczego nikt tego nie przygotował?!

— Mamo...

— Powiem ci dlaczego, mój jakże drogi synu — nie dała dojść mu do słowa. — Ponieważ to nie jest żadne wielkie wejście. To wejście wstydu, pełne tchórzostwa. Tak powiedziałam. Tchó-rzo-stwa. Dokładnie tak samo wspaniałe, jak wyjście. Żeby wymykać się w trakcie podróży powrotnej do domu, w czasie kiedy w mieście panuje chaos i każdy może zginąć... skrajna głupota. Myślałam, że lepiej wychowuję swoich synów, ale najwyraźniej się myliłam. Gdzie popełniłam błąd? Mężu, co o tym sądzisz?

— Czy ja mogę chociaż... — chciał się wtrącić Thin, ale nikt nie zamierzał dać mu szansy na wytłumaczenie, póki zaczęty wykład się nie skończy.

— W mojej ocenie — odezwał się lodowym głosem ojciec — daliśmy mu o wiele zbyt dużo wolności. Przesiąkł tymi złymi pomysłami. Poza tym ma zdecydowanie zbyt duże fundusze. To o wiele za dużo pieniędzy jak na tak niewielką i niedojrzałą osobę.

— Jestem prawie dorosły — odważył się powiedzieć Thin i od razu ugryzł się w język, zbyt późno zrozumiawszy, że to zły pomysł. Rodzice spiorunowali go spojrzeniami, od których jeszcze bardziej zapadł się w fotel, jakby ten miał go zjeść.

— Dorosły a dojrzały to dwa różne pojęcia — warknął ojciec, podnosząc się ze swojego miejsca i zaczynając krążyć po pokoju. — Poza tym, licząc według fiorzych lat, trochę ci jednak do tego zostało. Nie pyskuj! Jesteś w połowie fiorem, co oznacza, że wiek powinno ci się liczyć właśnie według tych lat. Tak więc do czasu twoich dwudziestych piątych urodzin... konfiskujemy ci dwie trzecie twojego „majątku" — dokończył, robiąc palcami cudzysłów w powietrzu, gdy wymawiał ostatnie słowo.

— Poza tym szlaban na wychodzenie — dodała matka. — Możesz chodzić do pracy w tym swoim warsztacie w określonych godzinach, ale poza tym szlaban na wszystko inne. Tercea cię upilnuje. A jeśli się dowiemy, że jej się sprzeciwiłeś, że i tak wyszedłeś sobie gdzieś na miasto... dostaniesz zakaz na wszystko. Będziesz siedział w tym domu, na tej kanapie, aż w końcu nauczysz się być odpowiedzialną osobą! Jeśli prędzej nie umrzesz z nudów!

— Ale ja musiałem to zrobić! — jęknął Thin. — Chciałem wrócić i im pomóc! Sami nie daliby sobie rady! A Kayl sam za mną poszedł, nie ciągnąłem go tam!

— Twój brat tylko stara się brać z ciebie przykład! Nie może wiedzieć, że to była skrajna głupota! Miał cię za mądrą osobę! Wszyscy mieliśmy cię za mądrą osobę!

— Oni wszyscy mogliby zginąć, gdyby nie ja! — powiedział rozpaczliwym głosem diablik. W tej chwili jakby jego ojciec wybudził się z jakiegoś transu i zauważył brakujący szczegół.

— Gdzie są wszyscy „oni"? — zapytał spokojniejszym tonem. — Sam tutaj raczej nie przyjechałeś, Kayl coś mówił o towarzyszach. Więc gdzie reszta?

— Zaprowadziłem ich do warsztatu — powiedział cicho Thin. — Musieli odpocząć, a mam tam dosyć miejsca, żeby ich pomieścić.

— A gdzie jest Aveth?

Na to pytanie Thin nie chciał odpowiadać. Zacisnął usta i przeniósł spojrzenie gdzieś w kąt, nie chcąc patrzeć na nagle pełną nadziei twarz ojca. Sam dobrze zdawał sobie sprawę, jakby okropnie się czuł, gdyby któremuś z jego braci coś się stało. Doświadczył już tego, gdy podczas walki żołnierze zranili Kayla. Ale przecież musiał to powiedzieć, i tak tata później dowiedziałby się tego, od kogoś innego.

— Kiedy... kiedy jeszcze byliśmy w Mieście Kwiatów, coś się wydarzyło — powiedział, przełykając z trudem ślinę i wpatrując się w swoje dłonie. To absolutnie nie była jego wina, ale mimo to czuł się winny. — Ktoś otworzył Przejście i wydostały się z niego cienie. Pomogły się pozbyć ludzi, ale potem... potem porwały ze sobą wujka. Prawdopodobnie już nie żyje.

Mówiąc to, skrzywił się i zacisnął oczy, nie chcąc widzieć reakcji rodziców na te słowa. Zapadła niepokojąca cisza, przedłużająca się z każdą kolejną chwilą. W końcu odważył się spojrzeć na tatę, który zastygł w miejscu i stał tam, w ogóle się nie ruszając. Mama nie wyglądała wiele lepiej. Opadła na kanapę i ukryła twarz w dłoniach.

— Muszę tam iść — wypalił nagle ojciec, wreszcie się poruszywszy. Zarówno jego żona, jak i Thin spojrzeli na niego z niedowierzaniem. — Do Wymiaru Mroku. Wyciągnąć go. Jestem mu coś winny za te wszystkie lata.

— Tato! Przecież on może już nie żyć!

— Wydawało mi się, że dopiero co rozmawialiśmy o odpowiedzialności — odezwała się Lizia, znów wstając i podchodząc do męża. — Rozumiem, że kochasz swojego brata, ale twój syn ma rację. Jest duże prawdopodobieństwo, że on nie żyje, a w takim wypadku narażanie własnego życia...

— Nie... masz rację. To po prostu... po prostu za dużo — powiedział słabo. — Nienawidzę wojen. One nigdy się nie skończą.

— Ee... to może ja już pójdę — rzekł Thin, rozglądając się niezręcznie dookoła. — Szlaban szlabanem, muszę przypilnować swoich gości. Wrócę rano i posiedzę cały dzień w domu, dobrze? No to... jak coś to jestem u siebie. Tak?

Podniósł się i szybko podszedł do drzwi, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Rodzice byli zbyt zajęci pocieszaniem się nawzajem, a on nie chciał im przeszkadzać. Złapał więc za klamkę i szybko wyniósł się na zewnątrz, po czym najciszej jak umiał, zamknął za sobą drzwi. Ulice wciąż były puste, więc nie musiał przejmować się dużym ruchem. Szybkim krokiem ruszył z powrotem w stronę swojego warsztatu. Drugie ze słońc przygotowywało się do zniknięcia z nieba i ustąpienia księżycom.

Otworzyła mu Tercea, z tą samą beznamiętną miną, jaką przyjmowała codziennie. Nic nie powiedziała, ale telefon wystający z przedniej kieszeni płaszcza mówił sam za siebie. Już wszystko wiedziała. Mimo to wpuściła go do środka.

— Masz być przed ósmą — oznajmiła tylko, zręcznie wymijając walające się po holu wynalazki. — Cały dzień masz sprzątać w domu. Bez żadnych wymówek.

Stanęła przy jednej z rozmieszczonych wokół platform, a winda zjechała z góry, zatrzymując się tuż obok niej. Mimo że robiła to od zawsze, wciąż zadziwiała Thina. W przeciwieństwie do całej reszty nigdy nie musiała wpisywać żadnych poleceń ani rozkazywać komputerowi sterującemu tym miejscem. Była jego częścią i jeśli sobie czegoś zażyczyła, dostawała to.

— Dokąd jedziesz? — zapytał Thin, zatrzymując ją na chwilę. — Muszę wrócić do sektora F.

— Nie było cię tylko kilka godzin — prychnęła Tercea, wchodząc do środka i robiąc mu miejsce, by także wcisnął się do windy. — Nie sądzę, żeby rozwalili ci twój kochany pokój łóżek. Pewnie śpią.

— Też chcę pójść spać — prychnął diablik. — W przeciwieństwie do niektórych muszę to robić. Nie mogę się po prostu na godzinę podłączyć do akumulatora i naładować. Chociaż to by było fajne.

— To nie jest fajne — stwierdziła po prostu Tercea, a Thin się skrzywił. — Spanie jest fajne. Ładowanie się nie jest fajne.

— Nie chciałem cię obrazić. Tak tylko sobie marudzę. Przepraszam, jeśli...

— Nie obraziłeś — odpowiedziała głosem równie zimnym co zawsze, nie był więc pewien to aby na pewno prawda, a nie sarkazm. — Włosy ci dymią. To źle, prawda?

— Co?!

Thin uniósł ręce i wsunął palce między włosy, żeby szybko je wyjąć. Jak mógł się oparzyć o własną głowę? Zanim zrobił coś więcej, Tercea złapała za jeden z jego rogów, unieruchamiając brata.

— Co ty robisz? — zapytał, słysząc skwierczenie, jakby coś się przypalało. Do jego nosa dotarł też smród spalenizny. — Ała, przestań! To boli! Piecze!

— To nie ja. Masz coś w głowie, co ci próbuje przegrzać mózg! — Winda zatrzymała się na jakimś korytarzu, a Tercea wyprowadziła Thina na zewnątrz, wciąż trzymając w żelaznym uścisku jego róg. — Nie wiem, coś robił, kiedy cię nie było, ale przesadziłeś.

— Nic nie robiłem!

— Więc to nic cię zabije. Naprawdę, ani dnia spokoju z tobą nie ma — oświadczyła, otwierając z hukiem jakieś drzwi. Thin nawet nie zdążył się rozejrzeć po pomieszczeniu, kiedy Tercea cisnęła nim o ścianę i podłożyła pod nos jakąś buteleczkę ze śmierdzącym eliksirem. — Pij to. Już. Chyba że chcesz umrzeć.

Zanim zaprotestował, przytknęła mu naczynie do ust i właściwie nie miał wyboru, jak tylko wypić zawartość. Smakowała jeszcze gorzej, niż pachniała. Tercea puściła go, dopiero kiedy przełknął całość. Od razu skrzywił się i zaczął kaszleć, próbując pozbyć się ohydnego posmaku z ust.

— Ble, ble, ble, fuj. Co to w ogóle było? Trucizna jakaś?

— Środek nasenny. I tak chciałeś iść spać — stwierdziła spokojnie Tercea, a Thin wytrzeszczył na nią oczy. — Nie rób takiej miny. Wiem, co robię. W przeciwieństwie do ciebie. Masz pięć minut, zanim zacznie działać. W tym czasie możesz sobie usiąść i powiedzieć, dlaczego coś chciałoby ci przegrzać mózg i jak się tam dostało.

— A co zrobisz, jeśli ci powiem? — spytał ze strachem, nie ruszając się spod ściany. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, żeby zorientować się, gdzie właściwie jest. I bardzo nie spodobał mu się fakt, że było to laboratorium. — Co ty właściwie planujesz? Mnie się nie da naprawić jak komputera!

— Da się ciebie naprawić jak żyjącą istotę. Mam doktorat z medycyny i wiem więcej o leczeniu, niż ci się wydaje. Ładuj się na stół i gadaj.

— To zły pomysł. Nie leczyłaś nigdy nikogo. Lepiej po prostu chodźmy do jakiegoś uzdrowiciela, to lepszy sposób. Przyprowadziłem ze sobą dwóch. Z pewnością coś poradzą.

— Uzdrowiciele mają ograniczone zdolności, bo ich wiedza opiera się tylko na naturalnych środkach leczenia — rzekła spokojnie Tercea. — Poza tym posiadam też całą tę wiedzę. Niewiele jest rzeczy, którą mogą ci spalić mózg, ale kilka ich jest. Dlatego musisz mi powiedzieć, co się stało, bez zbędnego przedłużania. Podłączałeś się ostatnio do jakiejś maszyny? Przebywałeś w pobliżu jakiegoś specjalnego promieniowania? Znowu świrowałeś ze swoją okropną magią?

— Nie jest okropna — warknął Thin i zamrugał kilka razy, mając wrażenie, że świat rozmywa mu się przed oczami. Skorzystał więc z propozycji siostry i usiadł. — Po prostu jest inna. Jesteś zła, ponieważ ty takiej nie masz.

— Mam inną. Spójrz na mnie. Chcę ci pomóc — powiedziała, pochylając się nad nim, a jej biało-czarne włosy połaskotały mu twarz. Gdyby to nie była jego siostra, tylko jakaś nieznajoma dziewczyna zapewne już dawno uległby jej urokowi. — Więc powiedz mi, od czego może ci się przegrzewać mózg, zanim ci wyparuje.

— Używałem magii, żeby włamać się do ludzkich komputerów — powiedział Thin, a potem się zamyślił. Zaczął intensywniej mrugać i kiwać się z boku na bok. Robił się śpiący. — Ale to nie to. Od tego przegrzał mi się tylko telefon. Potem były cienie, ale poza wystraszeniem mnie nic mi nie zrobiły. Ktoś mnie zadrasnął nożem w ramię, ale to nic wielkiego. Mogłem złapać zakażenie, ale tylko tyle. Więc to pewnie przez tego demona, który wcześniej wkręcił mi się do umysłu.

— Demona? — powtórzyła ze zdumieniem Tercea. Wyjęła z kieszeni niewielki wskaźnik i zaczęła mu nim świecić po oczach. — Jakiego demona? Nic nie mówiłeś o demonach.

— O niczym ci nie mówiłem, bo nie rozmawialiśmy wcześniej. Przyszedłem, wprowadziłem znajomych, z którymi nawet się nie przywitałaś i poszedłem wyjaśnić sprawę z rodzicami. Ale oni zaczęli się strasznie przejmować i gdybym został, to zasypaliby mnie górą pytań, więc wróciłem.

— Jakiego. Demona?

— Nie przedstawił się, jakiego był rodzaju — mruknął Thin i ziewnął potężnie. — Wiesz... te demony... one opanowały duchy. I miały takie... czerwone świecące oczy. Jak świetliki. Ha-ha. I widziałem takie straszne obrazy w głowie... a potem ktoś mnie nadepnął na ogon. Na koniec uderzyłem Kayla w twarz. Ha. Ha. To na pewno był eliksir nasenny, a nie środki odurzające?

— Nie działa właściwie — zauważyła Tercea, prostując się i rozglądając po laboratorium. Thin zaczął się śmiać cicho, chociaż sam nie wiedział z czego. — Ale te demony... Wszyscy wy się z nimi spotkaliście, tak? Ty, ta grupka, którą sprowadziłeś. I Kayl też.

— Kayl też — przytaknął z rozbawieniem diablik. Uśmiechnął się do siostry, szczerząc swoje kły. — Uderzyłem go w twarz. Ja go uderzyłem. To takie zabawne!

Tercea nie podzielała jego gustu do żartów. Zamiast tego podeszła do miejsca, gdzie w ścianę wbudowany był terminal. W każdym pomieszczeniu się taki znajdował, ale tylko trzy osoby wiedziały, jak go obsłużyć. To, że jego siostra wyciągnęła ekranik ze ściany, rozbawiło Thina jeszcze bardziej.

— Cześć — rzuciła dziewczyna do mikrofonu i odsunęła się z zasięgu brata, kiedy ten wstał i spróbował go przejąć na własność. — Z tej strony... e... zastępca Thinervisa Eartliego. E... przepraszam, jeśli przerywam drzemkę... to znaczy sen. Rany, nienawidzę gadać do żywych. Po prostu wstańcie i tu przyjedźcie. Wysłałam windę. Istnieje prawdopodobieństwo, że mogliście się czymś zarazić, tak więc nie ociągajcie się za bardzo.

— Ha. Ha. Ha. Ociągać się. Śmieszne. Bardzo śmieszne. Ha! Swoją drogą to bardzo niemiłe. Mogłem być uczulony na to coś, co mi dałaś. Ha-ha-ha. Myślisz, że długo mi będzie trwać to rozbawienie wszystkim? Masz taką śmieszną minę.

— Wiem, na co jesteś uczulony — oznajmiła Tercea. — Wprowadzałeś swoje dane do komputera, nie pamiętasz? Cóż, takie rzeczy nie trwają zbyt długo. Siadaj.

Thin znów usadowił się na krześle, ale jego nogi tupały w podłogę, wystukując tylko sobie znany rytm. Roznosiła go energia, a wszystko wokół niego zdawało się tańczyć. Tylko co jakiś czas powracała szara rzeczywistość i mógł zastanawiać się, co właściwie się dzieje.

— Postaraj się nie ruszać — powiedziała siostra, wyciągając jakieś dziwne kable i przyczepiając mu je do rogów. Nie miał pojęcia, co zamierza zrobić, ale nie zaprotestował, nagle pochłonięty barwnymi kolorami szarawej podłogi. — Dobra, temperatura ci trochę spadła, ale wciąż jest za wysoka.

— Co chcesz zrobić? — spytał rozmarzonym tonem, ledwie rozumiejąc, co się dzieje. — Przebierasz mnie za potwora? Będziemy razem chodzić ulicami po nocy i straszyć mieszkańców?

— Spójrz czasem w lustro, ciebie nie trzeba przebierać za potwora. Chcę ci zrobić skan mózgu, więc nie ruszaj się z łaski swojej. Albo przynajmniej ruszaj się mniej. Thin!

Nie słuchał jej, tylko wstał i zdjął jeden z kabli ze swojej głowy, po czym zaczął się nim bawić i udawać, że to wąż. Tercea uderzyła się dłonią w czoło.

— Bogowie, co robię nie tak? — powiedziała sama do siebie i rzuciła się na brata, ale ten uniknął jej. Upuścił kabel i rozłożył ręce na boki, udając samolot. Warknęła przez zęby, po czym uniosła oczy do nieba. — Pewnie jeszcze tego pożałuję. Komputerze. Procedura awaryjna 4-5-9. Po wejściu nikt nie może opuścić tego pomieszczenia, dopóki ja tak nie oznajmię. Przeskanuj dla mnie Thina, proszę.

— Rozmawiasz z komputerem — zaśmiał się diablik, stając w miejscu i zaczynając kręcić się wokół własnej osi. — Rozmawiasz z niiim. To takie urocze! Śmieszne!

W tej chwili drzwi się otworzyły i do środka zajrzał Vol. Chłopak rozejrzał się niepewnie dookoła, a Tercea dała mu znak ręką, żeby wszedł do środka. Spojrzał na Thina, który przytaknął mu i wrócił do kręcenia piruetów niczym baletnica.

— Co... co mu jest? — zapytał, wciąż stojąc w wejściu i trzymając się drzwi, jakby zamierzał je zatrzasnąć i odejść najdalej jak się da.

— Środki uspokajające źle na niego działają — oznajmiła swoim zwyczajowym chłodnym tonem profesjonalisty Tercea, a brat przytaknął jej wesoło. — Wejdźcie. Wszystkich was trzeba przebadać, po tych waszych przygodach. Jemu prawie mózg się przegrzał.

— Ruszyłbyś się w końcu, Castary — warknął Finen, wpychając do pomieszczenia Vola i wchodząc zaraz za nim. — Nie z tobą jednym mamy problem. Ta... e... ta niska taka też się dziwnie zachowuje.

— Ignea — przypomniał mu Rever, prowadząc dziewczynę za rękę, podczas kiedy ta skakała wesoło, jakby goniła owady, które tylko ona widzi.

— Właśnie, Ignea. Nie mam kompletnie pamięci do imion. Do nazwisk to tak, ale imiona to zupełnie inna bajka.

— Muszę zadzwonić po Kayla — oznajmiła Tercea, wyjmując telefon i odchodząc na bok.

— Kayl jest fu! Nie chcę go! — warknął Thin, ale nikt nie zamierzał wziąć pod uwagę jego zdania. Stanął w kącie, naburmuszony, niczym dzieciak, który nie dostał tego, co chciał. Ignea za to wyrwała się i zaczęła biegać bez celu między stołami.

— Jak dzieci — zauważył Rever, ale wydawał się tym być bardziej zafascynowany niż przestraszony albo zażenowany. — To zastanawiające. Co u nich wywołało takie reakcje? Coś zawarte w środkach usypiających? Jaki mu podałaś?

— Podstawowy. Jest uczulony na liście anielki, jak każdy diablik zresztą, więc innego mu dać nie można. Czeeeść mamo! — rzuciła dziwnie wesoło do słuchawki i odwróciła się, żeby porozmawiać. — Kayl wciąż jest w domu? Zachowuje się normalnie?

— Motylek! — zawołała Ignea, wskakując na stół i próbując sięgnąć czegoś, co tylko ona widziała. Thin zachichotał i dołączył do niej.

— To nie mogło być raczej nic w eliksirze — zaczął zastanawiać się na głos Rever, a Vol prychnął i spróbował zdjąć Igneę na ziemię, co nie bardzo mu szło. — W każdym razie nie tylko w eliksirze. Ale oni go wypili i wtedy zaczęli się robić tacy... dziwni. Zła reakcja na któryś ze składników?

— Żadna żywa istota nie może źle zareagować na taki eliksir — prychnął Finen, włączając się do rozmyślań brata. — To najbardziej łagodne połączenie ziół, które nie jest w stanie zaszkodzić nikomu. Dlatego jest podstawą.

— Liście wodnej pokrzywy były w dawnych czasach używane do odpędzania demonów, więc nie powiedziałbym, że ta podstawa nie może nikomu zaszkodzić, bo im z całą pewnością. Wiem, że zostały wypędzone, ale istnieje jakaś mała szansa, że jednak nie udało się tego zrobić w całości. W takim wypadku mogła zajść jakaś reakcja, która wywołała coś takiego.

— Niezły wniosek — stwierdziła Tercea, chowając telefon i odwracając się znów do nich. — Komputer wykrył jakieś zmiany w mózgu Thina. W waszych też coś jest nie tak, ale nie tak bardzo.

— Skanowałaś nam mózgi? — zdziwił się Vol, zaprzestając prób uspokojenia dwójki otumanionych. — Kiedy?!

— Komputer zrobił to przed chwilą. W każdym razie z większością z was, bo ciebie — wskazała oskarżycielsko w stronę Revera, który stał z boku i próbował dedukować — coś zakłóca.

— Jak zawsze — odpowiedział po prostu, nawet nie spoglądając na nią. — Wydaje mi się, że to naturalny odruch obronny. Demony spróbowały nas przechytrzyć i zaszyły się gdzieś we wnętrzu, z którego nie dało się ich wyrzucić. Ale z niego też nie mogły niczym sterować, po prostu sobie siedziały i czekały na przebudzenie. Tyle że Thin jest po części diablikiem i żaden z tych stworów nie mógłby długo siedzieć w ukryciu w jego głowie. Ignea zresztą też źle zareagowała, serce jej stanęło. A w środkach uspokajających jest ten liść, który działa źle na demony. Więc zaczęły wytwarzać substancję obronną, która działa podobnie jak narkotyk, pobudzając mózg.

— Sam działasz jak komputer — zauważyła Tercea z pewnym podziwem w głosie, jednak chłopak skrzywił się na te słowa, jakby były obrazą, a nie pochwałą.

— Mam... dobrą pamięć... do takich rzeczy. Gdzieś czytałem kiedyś o czymś podobnym i mi się przypomniało — udzielił wymijającej odpowiedzi. — Problem w tym, że one uznają to za atak. To je obudziło i nie odpuszczą. Jak im przejdzie odurzenie, to zaatakują.

— Świetnie, czytałeś o tym — wtrącił się Vol. — A skoro o tym czytałeś, to pewnie wiesz coś o tym, jak się ich pozbyć, prawda?

— Z tego, co mówisz, wychodzi na to, że my też je mamy w głowach — zauważył Finen. Rever zawahał się.

— Cóż, wystarczy, że będziemy uważać, co jemy przez najbliższy tydzień. Albo dwa, to zależy od osoby, niektórym przeciąga się to do miesiąca, ale nie w tym rzecz. Sęk w tym, że... no, że nie znam sposobu, żeby je wyciągnąć, jak już się obudziły. Poza... poza zabiciem. Nosicieli. A to raczej zły pomysł.

— Jest zły — przytaknęła Tercea. — Nie zamierzam zabijać własnego brata. Ani swojej przybranej kuzynki. Ogólnie zabijanie kogokolwiek jest nie na miejscu, więc trzeba znaleźć inny sposób. Jak zablokowanie drzwi.

— Tak bardzo się mylisz — odezwała się nagle Ignea, zwracając uwagę ich wszystkich. Thin zatrzymał się pod ścianą i także na nią spojrzał, zaciekawiony. Głos, którego używała, był zbyt wredny nawet jak na nią. — Nic nas nie powstrzyma. Ani światło, ani mrok. Żadne ściany czy bariery, żadne marne moce. Przestrzeń. Błyskawice. Ziemia ni powietrze. Pożegnajcie swe nadzieje, bo oto nadchodzi era demonów!

— Mocne słowa, jak na stwora siedzącego w ciele tak niewielkiej dziewczynki — zauważył drwiąco Finen. Demon wyszczerzył się do niego diabolicznie.

— Nie masz bladego pojęcia o mocy, jaka czyha w tym ciele. Najmniejszego.

Znieruchomiała, a jej błękitne oczy nagle zajęła czerń. Wszyscy instynktownie się cofnęli, tylko Thin podszedł bliżej i przyklęknął na jedno kolano, jakby oddawał hołd. Przyłożył pięść do serca i pochylił głowę.

— No nie, to już przesada — syknęła Tercea i przymknęła oczy, a światła w pomieszczeniu zamigały. Jej metalowe części zaczęły się iskrzyć. Thin spojrzał na siostrę, przekrzywiając głowę i mimowolnie się uśmiechając. Nigdy nie widział, jak używała swojej magii, ale wiedział, że właśnie to zamierzała zrobić. Przywołać ją.

Ruszyła się tak szybko, że nie dostrzegł nawet, kiedy znalazła się tuż przy nim. A potem zdał sobie sprawę, że ona w ogóle się nie ruszała. Złapała go za kołnierz koszuli i sięgnęła w stronę Ignei, ale ta miała więcej refleksu i odskoczyła, warcząc ze złością, niczym rozzłoszczony pies.

Thina ogarnęła na chwilę feeria najróżniejszych barw i kształtów. Chwilę później siedział już w niedokończonej windzie, której zapomniał sprzątnąć. Leżała gdzieś w rogu laboratorium. Podniósł się i przyłożył dłoń do ściany. Naparł na nią, ale nawet dzięki podejrzanie potężnej sile, która go ogarnęła, nie był w stanie rozbić szkła.

Tercea dematerializowała się i materializowała na nowo, próbując złapać szalejącą Igneę, ale ta była bardziej zwinna i przygotowana już na próby złapania. Do tego demon zdawał się doskonale wiedzieć, jak używać jej mocy, jakby kiedyś już miał z nią do czynienia. Nagle przemienił się w węża i zaczął sunąć między nogami wszystkich, ku ich ogromnemu zdziwieniu i zszokowaniu.

Vol wskoczył na stół i w panice poprzewracał połowę poustawianych tam specjalistycznych naczyń. Finen postanowił pokazać trochę swojej mocy i zmusił drzewo tworzące ich dom do pomocy. Gałęzie wyrastały ze ścian i podłogi, usiłując złapać węża.

Ten zasyczał i płynnie zmienił się w owada. Skierował się ku oknu, ale to zarosło błyskawicznie, uniemożliwiając ucieczkę. Ignea wylądowała na podłodze już pod własną postacią, a spomiędzy jej ust wysunął się wężowy język, ubrudzony czarną krwią.

— Zmiennokształtności się nie spodziewałem — przyznał Rever, cofając się powoli. — To... to raczej nie jest coś, co demony potrafią. Albo nad czym powinny umieć panować.

— Ma się doświadczenie — prychnął demon głosem Ignei. — Chociaż Alieasterami zawsze jest trudno sterować, to trzeba im przyznać. Nie rozumiem, jak mogą wytrzymywać w tak małych ciałach, mając tak wiele innych do wyboru.

Uniosła gwałtownie rękę i złapała Terceę za nadgarstek, gdy ta nagle pojawiła się tuż obok niej. A potem z całą siłą, jakby dziewczyna ważyła tyle, co piórko, przerzuciła ją i cisnęła o ścianę. Ruszyła głową, a kości jej zastrzykały.

— Żadna marna moc mnie nie powstrzyma — powiedziała, machając ręką, a gałęzie wyrastające zewsząd zmieniły się w proch. Finen za to cofnął się, łapiąc się za głowę, jakby niszczenie roślin go zabolało. — Żadna. Marne dziesiątki lat bzdurnej nauki, przeciw milionom lat doświadczenia. Jesteście zabawni. Wypuśćcie moich poddanych, a może okażę wam łaskę.

— Dobre sobie, twoje słudzy są w nas — warknął Rever. — Jeśli ci ich oddamy, nie okażesz nam żadnej łaski. Lepiej ty nam oddaj naszych towarzyszy, bo my nie okażemy łaski tobie!

— Niezłe. Ale widać, że blefujesz, żałosna połówko. Wasze miasto zginie w płomieniach!

Oderwała się od podłoża i już w powietrzu przemieniła w niewielkiego gada ze skrzydłami. W małego smoka, który rósł z każdą chwilą. Stwór zionął ogniem w stronę na wpół przytomnej Tercei, ale ta szybko zniknęła i cudem uniknęła ciosu. Smoczy ogon uderzył w ścianę, rozwalając ją, a potem wyleciał przez stworzoną przez siebie dziurę na wolność. Thin zastukał ze złością w szybę, ale nikt nie zamierzał go uwolnić.

Drzwi do pokoju otworzyły się i do środka wszedł Kayl, ziewając potężnie.

— Przepraszam, że tak długo — powiedział, mrużąc i przecierając oczy. — Spałem i trochę minęło, zanim mama mnie obudziła. Po co chciałaś... rany, co tu się stało?!

Rever pomógł wstać Tercei, a potem poszedł na pomoc bratu. Dziewczyna podrapała się za metalowym uchem, jakby sprawdzała, czy to wciąż jest na miejscu, a potem rozejrzała się na zniszczeniach. Zatrzymała wzrok na Thinie, którego zamknęła w improwizowanym więzieniu, które jej brat sam stworzył. Stukał ze złością w szybę, ale jakkolwiek by się nie starał, nie był w stanie jej rozbić.

— Dlaczego Nerwus siedzi w windzie?

— To jest dość skomplikowane — przyznał Vol, schodząc ze stołu i ze zmieszaniem patrząc na szkody, które wyrządził. — Chyba musimy ją złapać, nie? Masz więcej takich fajnych klatek?

— Nie lepiej sprawdzić jak to cofnąć? — zaproponował Rever, podchodząc do Thina, a ten rzucił się na szkło, jakby mógł przez nie przejść i zacisnąć dłonie na szyi chłopaka. — Chociaż może po jakimś czasie samo przejdzie... ale na to bym nie liczył. Akurat takie rzeczy raczej nie mijają. Trzeba by poczytać coś o wypędzaniu demonów. Macie coś takiego? W tej książce czarów, co ją mieliście przy sobie, nic na ten temat nie pisało. Tylko jakieś najprostsze rzeczy, do tego to była wersja sprzed stu dwudziestu czterech lat.

— Mam bibliotekę — powiedziała Tercea słabo. — Elektroniczną co prawda, ale wciąż. Aczkolwiek mało tam jest wzmianek o demonach, a jeśli już, to głównie dla jakiegoś przykładu. Po coś takiego trzeba by raczej odwiedzić jakiegoś maga, który akurat interesuje się takimi rzeczami. Nie znam nikogo takiego.

— Akurat myślę, że ze znalezieniem magów nie będzie problemu — prychnął Finen. — Sam bym wybiegł z domu i zaczął ciskać magią, gdyby jakiś ogromny smok zaczął podpalać miasto. A nie, wróć, teraz już nie jest smokiem. Chyba zamieniła się hydrę. Zobaczcie, wszystko widać przez tę dziurę. Ładnie wygląda wasze miasto nocą, tak nawiasem mówiąc.

— Dobra, trzeba się jakoś podzielić — powiedział Rever, machając rękami w powietrzu z tobie tylko znanych powodów, jakby próbował ogarnąć swoje myśli, latające po pomieszczeniu. — Zadania podzielić. Ja mogę pomyśleć nad jakimś sposobem wyciągnięcia tych demonów. Czuję się źle z myślą, że mam coś takiego w sobie. A wy możecie spróbować złapać tego stwora. E, demona. Igneę. Dwa w jednym.

— Sam chcesz coś ogarnąć? Nie przeginaj, aż tak dobry w te klocki nie jesteś. Pomogę ci, w końcu to ja tu jestem lepszym uzdrowicielem.

— Nie, ty się zajmiesz łapaniem. Jesteś dobry w tych całych magicznych sztuczkach. Ja jestem dobry w myśleniu, więc wymyślę sposób. Wy jako magowie zajmiecie się tymi magicznymi rzeczami.

— Ale on ma rację, przecież sam sobie nie poradzisz — zauważyła Tercea. — Evv może ci pomóc. Znaczy to moja siostra, pewnie wałęsa się gdzieś po warsztacie, jak zawsze. Jest dobra w odczynianie wszystkich uroków, może z tym też sobie jakoś poradzi. A jak nie, to przynajmniej będziesz miał mniej pracy.

— Nie umiem... dogadywać się... z nikim.

— Ta, znam ten ból. Evv lubi się przytulać, więc postaraj się przetrwać te kilka minut, kiedy będzie cię wesoło witać. Możesz w ogóle z nią nie gadać na inne tematy niż nauka. Ona odwala całą paplaninę sama, wystarczy z nią wytrzymać.

— Och, ten ból znam ja — przyznał Finen. — Siedzisz sobie spokojnie, wspomnisz przypadkiem o czymś i nagle zostajesz zasypany górą informacji o tej rzeczy, chociaż wcale tego nie chciałeś. Chciałeś sobie tylko luźno pogadać, ale zapomniało ci się, że masz za brata łażącą bibliotekę!

— Dzień bez żartu na mój temat, byłby dniem straconym — mruknął Rever pod nosem, a potem dodał już na głos: — Potem będzie czas na narzekanie. Idźcie się może zająć tą sprawą, zanim całe miasto wam rozwali ten demon. A... zamknijcie go w którejś z tych wind. Tylko postarajcie się jej raczej potem nie otwierać.

— Ta, dotarło to do nas, panie geniusz. To, że ty jesteś mądry, jeszcze nie znaczy, że my wszyscy jesteśmy skończonymi debilami.

— Wolę się upewnić. Przestań się czepiać, mamy ważniejsze sprawy na głowie! Macie złapać zmiennokształtnego demona! Wiecie, ilu w historii tego świata złapano zmiennokształtnych?!

— E... żadnego? — odezwała się Tercea, opierając się o ścianę. — Nie da się złapać kogoś, kto ciągle zmienia kształt i nawet się przy tym nie męczy. To fizycznie niemożliwe. Poza tym, dopóki nie zechce się przemienić przy tobie, nawet nie zdajesz sobie sprawy, że coś takiego potrafi.

— Cóż, samotnie nikt tego jeszcze nie dokonał. Ale was jest trójka! — zauważył nazbyt optymistycznym tonem Rever. — A, mała rada. Raz się udało. Oni mają coś nie tak ze słuchem i jest taka jedna fala, która ich dezorientuje, niezależnie od tego, w co się przemienią. Znaczy, nie powiedziałbym, że to chodzi akurat o słuch, ale załóżmy, że to to.

— Przeniosę nas — powiedziała Tercea, biorąc Finena i Vola pod ramię, a obaj spojrzeli na nią krzywo. Była od nich obu o jakąś głowę wyższa. — A, jeszcze jedno. Komputerze, odwołuję procedurę awaryjną. Zablokuj wszystkie windy i sprowadź je. Wezwij Evv do laboratorium drugiego. I za żadne skarby nie reaguj na komendy Thina, dopóki nie pozwolę.

— Rozmawiasz z komputerem — zauważył Vol. Dziewczyna mruknęła tylko, a potem zrobiła dziwną minę. Zniknęli nagle, jakby nigdy ich tam nie było. Bez żadnych hałasów, otwierania portali, ani dźwięku drącej się czasoprzestrzeni. W jednej chwili stali, a w drugiej w tym samym zapanowała pustka.

~*~

— Panie. Wiedzieliśmy, że powrócisz! — powiedział chłopak, wspiąwszy się na dach i dotarłszy w końcu do siedzącej na wysokości postaci o skrzydłach stworzonych z ognia. — Wszyscy zauważyli twe znaki wypisane na niebie. Legion niedługo się zbierze, a wtedy przejmiemy władzę nad tym światem. Przywrócimy dawne, świetlane czasy.

— Ieea znów będzie pod naszym dowództwem — zgodził się z nim demon, podnosząc się i odwracając do niego. Jego oczy zdawały się wydzielać mrok tak potężny, że zakrywał swym cieniem wschodzące księżyce, które zwykły lśnić jaśniej niżeli gwiazdy. — Generale. Ta istota, której powłokę nałożyłeś. Czy znała to miasto?

— Oczywiście.

— Trzeba znaleźć pola, gdzie rosną wodne pokrzywy — oznajmiła dziewczyna, a towarzyszący jej chłopak syknął z niesmakiem. — Tylko w ten sposób obudzimy nasz śpiący legion. Musimy się też pozbyć tych wścibskich magów, a najlepiej przeciągnąć ich na naszą stronę. A każdy mag, młody, niedoświadczony, miał kiedyś z nami do czynienia. Teraz poznają naszą prawdziwą moc. Będą nam służyć. Swą mocą, zdolnościami, wiedzą. Czy tego chcą, czy nie. Ten twój ma jakieś umiejętności? Wygląda, jakby go zdjęli z wystawy sklepowej.

— To wojownik, ale zdolności magicznych nie posiada. Szczerze to wolę magię.

— Gdy przejmiemy władzę, będziesz miał do dyspozycji tyle magii, ile tylko zapragniesz. Będziesz mógł pływać w krwi magów. Będziesz mógł stworzyć sobie nawet cały taki ocean! Jedyne, o co teraz masz się martwić, to znalezienie wodnej pokrzywy. Resztą zajmę się ja.

— Panie... Nie uważam, żeby to był dobry pomysł. Spalmy to miasto i udajmy się na północ, by odbudować naszą moc. Dopóki...

— Znam swoją moc, generale. Znam naszą moc. Nigdy nie odbudujemy potęgi, posiadając tak nieliczną grupę. To by była katastrofa, Iray. Nie, kiedyś byłeś Iray, teraz twoja fizyczność nazywa się inaczej. Jak się nazywasz, generale?

— Ariv. Ariventis. Ma strasznie namieszane w głowie, a może to ja się starzeję i nie potrafię tego ogarnąć. Dzieciaki w tych czasach zdecydowanie zbyt dużo myślą.

— Zamienisz sobie go potem na jakiegoś starszego — prychnął dowódca, machając swymi ognistymi skrzydłami i tworząc płomiennie smugi w powietrzu. Generał zmierzył go powątpiewającym spojrzeniem.

— A ty mój panie? Zamierzasz opuścić to marne ciało? Nie wyglądasz najlepiej.

— Zbyt trudno złapać zmiennokształtnych, żeby potem ich wypuszczać. Bądźmy rozsądni, generale. Co prawda trudno kontrolować jej przemianę. Niedouczona. Zawsze odruchowo wraca do swej fiorskiej postaci. Irytujące, ale biorąc pod uwagę, jakże łatwo było dostać się do tego ciała, da się to znieść. A jak wiele ma możliwości. Mogę być każdym! Miałeś chyba iść szukać wodnej pokrzywy, Ariventisie. Ventisie. To imię jest okropne. Rozumiem, czemu skracają mu to do samego Ariva.

Odwrócił się z powrotem w stronę miasta, dając znać generałowi, że rozmowa została zakończona. Ten wycofał się powoli, unikając ogromnych skrzydeł z ognia, które poruszyły się, wraz z ogonem, który nagle się pojawił, a po jego piórach skakały iskry. Ogromny i płonący feniks wzniósł się w niebo, rozświetlając noc, niczym słońce, które obniżyło swój lot, by ogrzać świat swym ciepłem. Tyle że ten ogień niósł tylko i wyłącznie śmierć. Mieszkańcy w dole wariowali, wybiegali z domów, tylko po to, by po chwili znów się w nich schować. Magowie używali swej magii, by powstrzymać demona, który spadł na nich z nieba, ale nie mieli najmniejszych szans.

— Zaczyna się Trzecia Era Demonów. Padnijcie na kolana, nędzni śmiertelnicy, ta nędzna planeta jest teraz nasza. A wy razem z nią!

Śmiertelnicy jednak byli głupi i nie zamierzali odpuścić. Władca demonów zawisnął w powietrzu i prychnął. Spodziewał się tego wcześniej. Te istoty niczym się nie różniły od tych, które spotkał przed wieloma laty. Więc tak jak tamci, również ci zginą. Ogień zapłonął mocniej i ogarnął niebo.

Gra się rozpoczęła.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz