Obrońcy Światła

Rozdział XXII


Burze mórz wiecznych


Dessan wyglądał zupełnie inaczej, niż Ignea go zapamiętała i sama nie była pewna czy wróżyło to dobrze, czy jednak nie. Wcześniej był buntowniczym nastolatkiem, który ubierał się, jakby chciał być każdą możliwą osobą na świecie — zupełnie żaden element jego stroju nie pasował do reszty. Nie czesał się, przez co czerwone włosy zawsze wyglądały jak nieokiełznane płomienie. Minę też zawsze miał tę samą, wykrzywioną, pełną drwiny i złości. Tak go zapamiętała, więc kiedy stanął w drzwiach, potrzebowała chwili, żeby go rozpoznać.

Wyglądał jednocześnie lepiej i gorzej niż poprzednio. Wciąż był tym samym okropnym diabłem, ale ze zwykłego pracownika piekieł awansował na jakiegoś ekstrawaganckiego poszukiwacza przygód. Po co ubrał się w garnitur — Ignea nie była w stanie tego pojąć. Na to narzucony miał wysłużony skórzany płaszcz, o tysiącu kieszeni, a z co najmniej połowy z nich wystawały kawałki metalu, które zapewne były częściami broni. Dessan zawsze nosił przy sobie jakąś broń, choćby nawet miałby to być najzwyklejszy nóż. Najczęściej jednak po prostu zabierał ze sobą wszystko, co się dało i widocznie ten nawyk akurat się nie zmienił. Włosy zaczesał idealnie do tyłu, swoje wielkie rogi chyba wypolerował, bo lśniły jak nigdy wcześniej. Na krzywym nosie usadzone miał okulary przeciwsłoneczne, którymi zastąpił swoją wcześniejszą piracką opaskę, bowiem niemal nikt nie chciał z nim rozmawiać, kiedy widział stan jego lewego oka.

— Wciąż jesteś tak samo mała — zauważył na wejściu, uśmiechając się przy tym złośliwie. Wszedł do pokoju, nawet nie czekając na jej odpowiedź i usiadł na niewielkim łóżku, prawie uderzając ją swoim czerwonym ogonem w głowę. Wstała z podłogi i warknęła.

— A ty wciąż jesteś tak samo niewychowany — odpowiedziała, odsuwając się do okna. Nawet nie spojrzał w jej stronę, a w każdym razie takie miała wrażenie, bo z powodu jego okularów trudno było to stwierdzić.

— No zobacz, Alieaster, więc jednak COŚ nas łączy.

— Posłuchaj mnie, O'yn...

— Wolę nazwisko matki — przerwał jej gładko Dessan. Patrzyła na niego przez chwilę w ciszy, po czym zaczęła od nowa, nie przejmując się jego słowami.

— Posłuchaj mnie, O'YN. — Specjalnie podkreśliła nazwisko, ale jeśli zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie, nie okazał tego. — Nie zamierzam udawać, że podoba mi się ta cała sytuacja. Nie zamierzam znosić twoich durnowatych przytyków ani słuchać się cię, tylko dlatego, że wujek tego chciał. Możesz sobie ze mną płynąć, a co mi tam, ale jeśli po raz kolejny spróbujesz tych swoich ćwiczeń...

— Rany, Alieaster. — Przewrócił oczami. — Już mówiłem, że to był wypadek.

— Nie przerywaj mi! Jeśli jeszcze raz spróbujesz tych swoich, jakże ważnych i poważnych ćwiczeń, pożałujesz tego!

— Grozi mi krasnal. Ale się wystraszyłem — odpowiedział drwiącym głosem, po czym wstał i przeciągnął się. — Powinnaś się czasem wyluzować trochę. Przestać się wydzierać na cały świat. Na wszystko narzekać.

— Nie narzekam na wszystko! — warknęła. Dessan spojrzał na nią przez ramię, po czym bez słowa wyszedł z pokoju, nawet nie zamykając za sobą drzwi. Ignea trzasnęła nimi ze złością i stała chwilę w miejscu, próbując się uspokoić, po czym wróciła do pakowania się.

Thin miał rację i od rana w całym domu panował totalny chaos. Co chwilę ktoś przychodził do Ignei, zapytać się, jak się czuje, czy czegoś nie potrzebuje, czy może jednak zmieniła zdanie, czy nie bierze za dużo, czy może wręcz za mało i tak cały czas. W końcu dziewczyna nie wytrzymała i zamknęła się w niewielkim pokoiku, który wujek oddał jej na użytek i sama zajęła się pakowaniem, pozwalając reszcie rodziny szaleć do woli. Tam też do niej przychodzili, ale o wiele rzadziej niż wcześniej i z sensowniejszymi powodami. Tylko raz musiała siłą wyrzucić Kayla, kiedy ten przyniósł całe pudełko cukierków i próbował je w nią wmusić siłą. A jako że to był Kayl, właśnie ten Kayl, w słodyczach z pewnością było coś, czego jeść się nie powinno, jeśli chciało się ustać na nogach i zachować jasność myśli.

Przez chwilę przeszukiwała swoją zniszczoną torbę, zastanawiając się, którą ze znajdujących się w niej rzeczy powinna ze sobą wziąć. Z całą pewnością swój notatnik. Kilkanaście scyzoryków. Te wszystkie dziwne i porysowane kamienie właściwie nie były jej do niczego potrzebne... ale je też chciała wziąć ze sobą. Ze zdziwieniem znalazła w bocznej kieszeni podejrzaną paczkę. Nie przypominała sobie, żeby ją tam chowała. Ba, w ogóle nie przypominała sobie, by kiedykolwiek tę paczkę widziała. Bez namysłu rozerwała papier i omal nie zakrztusiła się powietrzem, kiedy zobaczyła szarawy materiał.

Jej ukochany, podniszczony płaszcz, w całej swojej niezbyt ładnej okazałości. Dziury były niezdarnie pozaszywane złotą nitką, nawet oderwany rękaw został na nowo „doczepiony". Wciąż było widać na nim plamy błękitnej krwi, choć już nie tak bardzo. Ktoś spróbował je wyczyścić. A kim był „ktoś", łatwo było jej się domyślić, jeszcze zanim znalazła karteczkę przyczepioną do materiału, na której ktoś podpisał się bardzo elegancko.

„Masz ten swój płaszcz. Nie jestem mistrzem szwalniczym, ale ty też niespecjalnie dbasz o estetykę ubioru, więc co za różnica kto i jak połatał dziury. Tylko potem na mnie nie narzekaj. Et".

Potrząsnęła głową i zamrugała kilkakrotnie. Jak mogła wcześniej nie zauważyć, że brat wcisnął jej coś do torby? Kiedy w ogóle zdążył to zrobić? Przecież w tym całym zamieszaniu, ucieczce, tym wszystkim, co się stało, praktycznie nie było czasu, żeby odpocząć. A co dopiero wziąć zniszczony płaszcz i spróbować go zacerować. Ethereal nigdy wcześniej nie miał igły w dłoni, jakim cudem zdążył coś takiego zrobić przed... tym wszystkim?

Przytuliła policzek do szorstkiego materiału, a potem wcisnęła ręce w rękawy płaszcza i otuliła się nim jak kocem. Kochała go nie dlatego, że był jakiś wyjątkowy — ot zwyczajny płaszcz, o wiele na nią za duży, uszyty w jakimś nudnym sklepie, przez niezbyt uzdolnionego fiora, który jeszcze narzekał na to, że zamówiono u niego coś tak niepraktycznego. Uwielbiała płaszcz ze względu na wspomnienia, jakie ze sobą nosił. Wcześniej należał do matki, która rzadko go nosiła, ale jednak nosiła. Ignea pamiętała, jak często podbierała go z szafy, ubierała się i udawała przed lustrem, że jest strasznym duchem. Strasznym i małym. A teraz płaszcz miał na sobie jeszcze jej krew i był połatany rękoma jej brata. Stał się bezcenny.

Po namyśle przestała przebierać między rzeczami z torby i wcisnęła ją całą do walizki wypakowanej głównie ubraniami. Większość wciśniętych tam koszul należała do Thina, tak więc były one wszystkie w odcieniach szarości. Ciocia Lizia dała jej też trochę ubrań należących do niej „z czasów młodości", czyli z bardzo dawna, ale Ignea większość z nich odrzuciła. Bynajmniej nie dlatego, że jej się nie podobały — chociaż nie lubiła chodzić w sukienkach, bo były niepraktycznie, nawet jeśli piękne — raczej z powodu tego, gdzie się wybierała. Z rana Rever Theryfer wygłosił wykład w salonie, na temat kultury ludów z Evvany, a wdał się we wszystko tak szczegółowo, że większość słuchaczy już po pół godziniy odpłynęła w słodki świat snów. Jasno jednak dał do zrozumienia, że jaskrawych kolorów się tam nie nosi, jeśli nie chce się zostać uznanym za bardzo bogatego. W ogóle biedni noszą w większości wyprane z kolorów ubrania, więc szafa Thina wydała się Ignei nagle kopalnią skarbów. Kuzyn nie miał zresztą nic przeciwko, byle tylko nie ruszała jego fartucha laboratoryjnego, czego robić nie zamierzała. Wzięła też ze sobą parę jego rzeczy, których miał aż za dużo: parasolkę, płaszcz przeciwdeszczowy, bombonierkę czekoladek, do której przyczepiony był podejrzanie wyglądający list ozdobiony serduszkami.

Po spakowaniu się zamierzała paść na łóżko i nie wstawać aż do zapadnięcia zmroku, ale okrzyki dobiegające z dołu odciągnęły ją od tego pomysłu. Relacje w rodzinie Eartlie'ich były naprawdę dziwne i ciężko było je zrozumieć, ale z tym wujek Koel musiał się chyba liczyć, kiedy Wiązał się z diablicą. Ignea już od kilku lat próbowała zrozumieć, o co właściwie w tym wszystkim chodzi i jak na razie nie doszła do żadnych logicznych wniosków. Zastanowiła się chwilę, czy nie będzie wydawać się komuś dziwne, jeśli wślizgnie się w środek kłótni, po czym uśmiechnęła się ironicznie sama do siebie. Wychynęła z pokoiku na piętrze i ruszyła w stronę schodów, na których już czaili się Lik, Greg oraz Ciraz. Cała trójka diablików spojrzała na nią, po czym wrócili spojrzeniami do osób w dole. Ignea wcisnęła się między kuzynów i sama również podążyła wzrokiem w kierunku salonu.

Wujek Koel siedział w swoim fotelu, ubrany w taki strój, jakby próbował sparodiować nim Dessana albo wybrać się na polowanie w głąb dziczy i nigdy z niej nie wrócić. Obok niego na sofie usadowiła się ciocia Lizia, z zaciśniętymi gniewnie ustami. Wpatrywała się w sufit i starała nie okazać swojej złości, która jednak bardzo wyraźnie odbijała się na jej twarzy. Na drugim krańcu siedział Rever, który musiał wpaść w środek rozmowy całkiem przypadkowo, bo chował się za grubą książką i udawał, że wcale go tam nie ma. Zresztą wszyscy ignorowali go tak bardzo, że faktycznie mogłoby go tam nie być. Naprzeciwko nich siedział Dessan, a Ignea wiedziała to tylko dlatego, że ponad oparciem fotela widziała bardzo wyraźnie czerwone rogi.

— Co się dzieje? — zapytała cicho Grega, który stał tuż obok niej i w ręce trzymał coś, co podejrzanie przypominało jej kamerę, jaką pokazywał jej kiedyś Thin. Chłopiec prychnął cicho.

— Tata próbował się wymknąć z domu — odpowiedział, a Ignea zamrugała ze zdumienia. — A Dess chciał mu w tym pomóc. Mama ich nakryła i zaczęli kłótnię. Powyrzucali z siebie wszystko. Naprawdę wszystko. Nie wiedziałem, że oni są AŻ tak starzy. Wspominali o bitwach na wybrzeżach Rany, a to było jakieś trzysta lat temu.

— Bitwach na wybrzeżach Rany...? — powtórzyła bez zrozumienia Ignea. — Co... co to w ogóle ma do rzeczy?

— Skąd ja mam to wiedzieć? Ciiicho, chyba znów zaczynają.

Poprawił kamerę w ręce i nachylił się nieco niżej. Faktycznie, wujek poruszył się niespokojnie w fotelu i otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale ciocia była od niego o wiele szybsza i o wiele bardziej rządna krwi.

— NIE obchodzą mnie twoje wytłumaczenia — syknęła w stronę męża, wręcz miażdżąc go spojrzeniem czerwonych oczu. — Zachowujesz się gorzej niż dziecko, jaki dajesz przykład własnym dzieciom, tak wymykając się z domu, bez żadnego słowa? Zawiodłam się na tobie. Na tobie też — oznajmiła wyniośle, przenosząc spojrzenie na Dessana. Ignea wiele by dała, żeby zobaczyć minę diablika. — Spodziewałam się po tobie czegoś dojrzalszego. Dorosły mężczyzna, łowca potworów, który wie, jak świat jest niebezpieczny, pomaga przybranemu ojcu w ucieczce z własnego domu w poszukiwaniu przygód! To już nawet nie jest przykre. To jest śmieszne! Jesteście obaj śmieszni!

— Liz, kochanie...

— Bez żadnych kochanych mi tutaj! Tym to mogłeś mi mydlić oczy trzydzieści lat temu. Tak jak ty nie zachowują się dorośli! Tak nie zachowują się nawet dzieci! Czy ty chociaż przez chwilę pomyślałeś nad tym, co zamierzasz zrobić? Oczywiście, że nie, ty nigdy nie myślisz! Cholerni Alieasterowie, wy dwaj zawsze tacy byliście. Było mi słuchać babki, ale nie, zachciało mi się Wiązać z tym słynnym bohaterem...

— Bohaterem? — powtórzyła cicho Ignea. Trzech diablików wzruszyło ramionami. Sami też nie mieli pojęcia, o co chodzi, ale po ich minach widać było, że bardzo chcą się tego dowiedzieć.

— Matko — postanowił odezwać się Dessan, w wyniku czego dwa wściekłe spojrzenia wylądowały teraz na nim. Jeśli się tym przejął, nie słychać tego było w jego głosie. — Rozumiem, że możesz być zła, a nawet więcej. Wysłuchałem jednak co miał do powiedzenia pan Alieaster i jego powody są całkiem logiczne. Jego przygotowanie również jest godne podziwu.

— Dessanie Eartlie O'yn, teraz ja mówię, więc nie będziesz mi przerywał!

— Mogę nawet w tej chwili wyjść, jeśli takież jest twoje życzenie. Powiedziałem już, co powiedzieć miałem — oznajmił trochę zbyt napuszonym tonem, podnosząc się z fotela. — Jeśli pani matka sobie tego życzy, wygonię również wszystkich tych naocznych świadków, którzy zdążyli się tutaj przypałętać.

Rever podniósł się ze swojego miejsca, wciąż zasłaniając się książką i ruszył szybko za diabłem, absolutnie nic nie mówiąc. Dessan wspiął się na schody, a trójka kuzynów umknęła w błyskawicznym tempie do swoich pokoi, nie chcąc być posądzonymi o podsłuchiwanie. Tylko Greg po drodze marudził coś o tym, że jego film będzie niepełny. Ignea została na miejscu, oparta o barierkę i nie zwróciła uwagi na Dessana, który rzucił jej wredny uśmiech. Zamiast tego udała, że czeka na Revera, który tak bardzo zajął się udawaniem wczytanego w lekturę, że prawie co chwila potykał się o własne nogi, ledwo wchodząc po kolejnych stopniach. Ignea przyjrzała się tytułowi jego książki. „Magia pogody dla zaawansowanych". Uniosła brwi w zdziwieniu i dopiero wtedy przypomniała sobie dziwne zachowanie pogody z poprzedniego dnia.

— Chcesz sprawdzić, o co chodziło wczoraj? — zapytała bez żadnego wstępu, zastępując chłopakowi drogę. Rever wyjrzał sponad książki i spojrzał na nią tak, jakby dopiero zdał sobie sprawę, że ktoś oprócz niego stoi na korytarzu. Skinął powoli głową.

— To było... nielogiczne. Bardzo nielogiczne.

— Może po prostu ktoś chciał wygrać jakiś zakład? — stwierdziła Ignea, wzruszając ramionami. — Raz w Mieście Kwiatów się tak zdarzyło, że jakiś mag wspiął się na Pogodną Wieżę i wywołał całkiem niezłe tornado, a kiedy wszyscy to zobaczyli...

— Nie o to chodzi — przerwał jej, po czym spojrzał w dół schodów, skąd dochodziły coraz głośniejsze krzyki. — Może lepiej chodźmy gdzieś indziej, bo zostaniemy zakrzyczani na śmierć.

Ignea prychnęła i szybko wróciła do swojego małego pokoiku. Walizka nadal leżała pośrodku, do połowy zapięta. Dziewczyna wsunęła ją stopą pod łóżko, a potem usiadła na podłodze, krzyżując nogi. Rever wejrzał niepewnie do środka. Jego przesadna ostrożność bywała irytująca. Wszedł wolno, jakby każdy jego krok mógł stać się ostatnim, a potem stanął pod ścianą, tuż przy drzwiach. Gotowy do ucieczki.

— No więc chodzi o to — zaczął po chwili ciszy, kiedy wreszcie zdał sobie sprawę, że Ignea nie zamierzała się odezwać — że takie zmienienie pogody nie miało żadnego sensu. Najmniejszego. Po pierwsze, pogodę zawsze zmienia się, stojąc w najwyższym punkcie danego miejsca czy też miasta. To podstawowa zasada wszystkich Władców Pogody i uczniów. Podaje się ją zawsze na samym początku w każdej księdze. W tej też to jest — powiedział, stukając palcem w stronę, na której akurat otworzył. — My byliśmy w najwyżej położonym punkcie, nie on. Każdy mag sprawdza takie rzeczy, zanim spróbuje manipulować pogodą. Nawet jeśli chodzi tylko o zwykły zakład.

— Może po prostu myślał, że ta czarna wieża jest wyższa — mruknęła Ignea. — JA też myślałam, że czarna jest wyższa.

Ale Rever już zdecydowanie kręcił głową, nie zgadzając się z jej słowami.

— Takie rzeczy można sprawdzić magią. To jest bardzo łatwe i nie wymaga jakiegoś wielkiego wysiłku. Nie trzeba nawet wchodzić na szczyt jakiegoś miejsca, żeby coś takiego zrobić. To podstawa podstaw magii. Nawet ja umiem to robić, a mnie magia nie cierpi. Przez co zachowanie tamtego maga wciąż nie ma najmniejszego sensu! Co chciał przez to osiągnąć? Wczoraj nie działo się nic ważnego, był dzień wolny, a w dni wolne wszyscy odpoczywają i mało kogo obchodzi, jaka akurat jest pogoda. Dopiero jutro wszystko się zacznie, więc po co zmieniał pogodę akurat wczoraj? Po co była ta burza? Już nawet nie mówiąc o tym, że mógł nas przez to zabić! To jest nielogiczne, za dużo w tym wszystkim dziur.

Zamrugała, a na powierzchnię jej myśli nagle wypłynęło podobne zdanie, które usłyszała całkiem niedawno. „Gdzieś w tym wszystkim są błędy". Nadal tego nie rozumiała, nie do końca. Raczej więcej swojego czasu spędziła, próbując zanalizować cały swój dziwny sen, czy wizję, czy co to właściwie było, niż zastanowić się nad tymi akurat słowami. Rever coś jeszcze mówił, wyżywając się słownie na magu, ale już go nie słuchała.

O co mogło chodzić z błędami? Spróbowała cofnąć się myślami do ostatnich wydarzeń, co nie było łatwe, bo wciąż czuła w sobie tego okropnego demona, jego myśli zasnuwały wydarzenia, których była świadkiem, których mogła być nawet sprawcą. Żadnego z nich nie pamiętała. Cofnęła się dalej. Do próby przywołania duchów. Wciąż tego nie rozumiała. Oczywiście, że musiała się pomylić w zaklęciach i coś sknocić. Ale skąd demony? Wzywała duchy, a duchy wręcz były przeciwieństwem jakichkolwiek demonów. Nie mogła pomylić się aż tak bardzo, skoro wcześniej faktycznie jakiś duch się pojawił.

Rozmyślałaby dalej i więcej, tak że zapewne zakręciłoby jej się w głowie, ale drzwi trzasnęły nagle, wyrywając ją z zamyślenia. Spojrzała w ich stronę i powstrzymała się od skrzywienia, na widok miny Finena. Ze złością wymalowaną na twarzy jego blizny wyglądały o wiele gorzej niż normalnie.

— Wiesz, co jest jeszcze nielogiczne? — zwrócił się do brata. — To, dlaczego tak krzyczysz! Niektórzy próbują spać! Nie potrzebuję słyszeć dwadzieścia razy, że ktoś zachowuje się nielogicznie!

— Powtórzyłem to tylko dwanaście razy, nie dwadzieścia — poprawił go Rever, zupełnie nie przejmując się złością Finena, którego twarz zaczynała się robić powoli czerwona. — Poza tym jest już prawie południe. O takiej porze się nie śpi. No i jak mogłeś w ogóle spać? Nie słyszałeś wcześniej tej kłótni w salonie? Ona dopiero była głośna.

— Po prostu bądź ciszej, z tymi swoimi naukowymi teoriami! Ten twój przemądrzały, naukowy ton jest najbardziej irytującym dźwiękiem na świecie, kiedy człowiek chce spać.

— Człowiekiem jesteś tylko w połowie.

— Tak się tylko mówi! — zirytował się jeszcze bardziej uzdrowiciel, po czym dźgnął brata palcem w ramię. — Daj. Mi. Spać.

Po czym po prostu wyszedł. Rever spoglądał za nim, po czym westchnął, zamknął swoją księgę i ruszył za nim. Wykonał w stronę Ignei dziwny gest, coś jakby chciał połączyć salut i ukłon, ale w połowie drogi się rozmyślił. Zamknął za sobą drzwi i tyle go widziała.

Dzień był już wyjątkowo dziwny. Wyjrzała z pokoju, nastawiając czujnie uszy, ale wszystko wskazywało na to, że kłótnia została już zakończona. Z jakim wynikiem — nie potrzebowała tego wiedzieć. Wychynęła na korytarz, przemknęła przez salon i głównym wyjściem wydostała się na zewnątrz.

Cichy protest zdecydowanie zakończył się. Czy to przez demony, czy może po prostu mieszkańcom się to znudziło, kiedy zauważyli, że nie przyniosło żadnych efektów, tego do końca nikt nie wiedział. Ignea nadal nie rozumiała rozumowania Rady Starszych, która zarządzała Miastem Statków, ale biorąc pod uwagę fakt, że następnego dnia wypływała na zupełnie inny kontynent, nie śpieszyło jej się z poznawaniem miejscowej polityki. Ogólnie trudno było jej się odnaleźć w jakiejkolwiek polityce, bo każda była zbyt skomplikowana.

Mieszkańcy powychodzili na ulice, a było ich tak wielu i byli tak różnorodni, że Igneę zaczęła boleć szyja od rozglądania się. Przyzwyczaiła się do Miasta Kwiatów, do tych wszystkich fiorów, normalnych i tych niekoniecznie zdrowych na umyśle. Oni też wszyscy różnili się od siebie, niektórzy mniej, inni bardziej, ale nie aż tak bardzo.

Aquali łatwo było poznać, bynajmniej nie dlatego, że skóra każdego miała jakiś fascynujący kolor morski. Kiedy chodzili, utykali dziwnie, nieprzyzwyczajeni do chodzenia w butach, czy w ogóle na gołe stopy. Zawsze woleli pływać i nawet gdyby któryś z nich urodził się na lądzie i całe życie tam spędził, chodzenie wciąż sprawiałoby mu dziwny ból. Z grzbietów wyrastały im płetwy, jednym większe, innym mniejsze, każda ozdobiona wspaniałymi wzorami. Sami aquali pewnie mieli też więcej płetw, jak ryby, ale nigdy ich nie pokazywali i zakrywali starannie ubraniami.

Mirianie trochę zaskoczyli Igneę. Pamiętała ich z wizji od Natury i wszystkich tych strasznych opowieści, spodziewała się więc wyniosłych i dumnych jak pawie istot, od których wszyscy będą trzymali się z daleka, bo jak to tak można przebywać w pobliżu kogoś tak strasznego. Tymczasem kilkunastu mirianów, których zobaczyła, wyglądało całkiem normalnie. Byli może trochę zbyt wysocy w porównaniu do wszystkich wokół, ich skóra miała ciemniejszy kolor i poruszali się z większą gracją, ale poza tym — zwyczajne istoty, nie żadne potwory.

Ludzi również było niewielu, jednak wyróżniali się między wszystkimi innymi. Nie tyle wyglądem, ile zachowaniem. Chodzili wolno i dumnie. Albo też szybko i z opuszczoną głową. Nie było żadnego, który zachowywałby się inaczej. To, że nie potrafili wstrzelić się gdzieś pomiędzy dwa skrajnie różne typy, było nawet zabawne.

Jeśli zauważyła gdzieś diablika, ten przeważnie zachowywał się jak któryś z jej kuzynów. Albo akurat psocił, śmiał się z czegoś, ewentualnie rozglądał się ciekawie dookoła, szukając czegoś, czym mógłby zająć sobie czas. Byli też tacy, który stali pod ścianami i uważnie obserwowali wszystko dookoła, ale na nich Ignea starała się nie zwracać uwagi. Przypominali jej Dessana i samo to wystarczyło, żeby ich nie polubić.

Fiorów było zdecydowanie najwięcej. Chudych jak tyki, owiniętych dokładnie w swoje ubrania, mimo że wcale nie było tak zimno. Dla niektórych czasem wydawało się to dziwnie — fiorzy, znani ze swojego umiłowania dla chłodu, ubierali się zawsze tak szczelnie. Ignea sama otuliła się swoim płaszczem, przypominając sobie słowa kuzyna na ten temat. Nie potrafiła do końca wyjaśnić tego uczucia nikomu. Owszem, uwielbiała zimno, ale bez zbytniej przesady. Czuć zimny wiatr na twarzy i delektować się nim to jedna rzecz. Narażać się na chorobę, tylko dlatego, że uwielbia się chłód na skórze — to już było zupełnie coś innego.

— Iga! Hej, hej!

Przyspieszyła kroku, udając, że wcale nie usłyszała tego wołania. Chciała się chociaż raz samotnie przejść po mieście, zanim odpłynie stamtąd do zupełnie innego świata. Nie potrzebowała przy tym towarzystwa, nieważne czy miał być to Ariv, któryś z kuzynów, czy nawet sam Król. Jej problem polegał na tym, że ubrana w zniszczony i wielki szarawy płaszcz, z daleka rzucała się w oczy. Musiała się więc zatrzymać gwałtownie, kiedy przyjaciel nagle zastąpił jej drogę.

— Ej, nie ignoruj mnie. Obraziłaś się? Wyglądasz paskudnie, tak swoją drogą.

— Dziękuję — odpowiedziała szczerze, a Ariv zamrugał, przez chwilę zdziwiony. — Nie, nie obraziłam się. Po prostu chciałam się przejść. Sama — dodała, wyraźnie podkreślając to słowo. Ariv jednak nie zrozumiał tej jakże subtelnej aluzji i dalej kroczył obok niej, swoim dumnym krokiem.

— Wiesz, tak się zastanawiałem nad tym, co powiedziałaś. Że wypływasz do Evvany — sprecyzował, spoglądając na niebo w zamyśleniu. — I ja... no... jeśli chcesz, to też mógłbym popłynąć. Jako taka dodatkowa straż, gdybyś tego potrzebowała. Nie mówię, że Dessan nie wystarczy, w końcu on jest taki... wielki, ale wiesz, jak to bywa.

— A nie miałeś czasem czegoś tutaj do zrobienia? — zdziwiła się Ignea, marszcząc brwi i patrząc na niego. Zawahał się.

— No niby miałem... właściwie to dużo. Ale, jeśli byś chciała...

— Słuchaj Ariv — przerwała mu, zanim zdążył powiedzieć coś więcej i jeszcze bardziej się poplątać. — Wiem, że potrafisz być miły. Ale nie przeginaj w tę stronę, bo to ci nie pasuje. Jeśli masz tutaj coś ważnego do załatwienia jako strażnik, to zostań i to załatwiaj. Poza tym to chyba ty mi mówiłeś, że masz chorobę morską, nie?

— No ja. Ale na wodzie byłem tylko raz! Mogło mi przejść! — powiedział, wypinając dumnie pierś, a Ignea przewróciła oczami. Przez chwilę tak szedł, po czym zrezygnował z tej postawy i skrzywił się. — Nie no, masz rację. Na co może się przydać opętany chorobą strażnik? Ale tak poza tym to potrafię być BARDZO miły.

— Ta, jasne.

— Naprawdę. Zobaczysz, bo ja... zapraszam cię na kolację! — wymyślił naprędce. — Ja stawiam, oczywiście. Nie można pozwolić, żeby dama... to znaczy, towarzyszka! Chciałem powiedzieć towarzyszka! Żeby towarzyszka płaciła.

— Kolację... w południe — powiedziała sceptycznym tonem Ignea, przekrzywiając głowę i patrząc na Ariva ze zdziwieniem. — Poza tym, czy twoja ukochana dziewczyna na ten miesiąc nie będzie o ciebie zazdrosna?

— Dziewczyna na ten miesiąc? Aha, masz na myśli Ivę. Nie, nie przejmuj się. Zerwałem z nią dwa tygodnie temu. A raczej ona zerwała ze mną. Chociaż... Sam nie do końca to ogarnąłem, w każdym razie nie jesteśmy już razem. Poza tym, dlaczego miałaby być zazdrosna o zwyczajną, przyjacielską kolację?

— Pewnie dlatego, że kiedy to ty zabierasz jakąś dziewczynę na kolację, to NIGDY nie wygląda, jak przyjacielska kolacja. Ty w ogóle wiesz, jak powinna wyglądać przyjacielska kolacja? Albo przyjacielska rozmowa? Na przykład nie powinieneś iść tak blisko mnie i przestać przymilać się cały czas. To podejrzane.

— No wiesz, dla ciebie przyjacielska rozmowa, to przerzucanie się wyzwiskami, więc nie jestem pewien, czy ktoś taki powinien mnie pouczać w kwestiach przyjaźni. Zaprosiłem cię na kolację, więc powinienem teraz szybko znaleźć jakiś dobry lokal. Kolega polecił mi restaurację „U Irvina", ale nie mam bladego pojęcia, gdzie to może być.

— Właśnie ją minęliśmy — prychnęła Ignea, trącając go w bok. — Mógłbyś się rozglądać czasem. Poza tym o tej porze nigdzie ci kolacji nie podadzą.

— Potrafię być przekonujący — oznajmił z zawadiackim uśmieszkiem Ariv, po czym wyprostował się dumnie i podał jej ramię. — A zatem, czy droga pani uczyni mi ten zaszczyt i zje ze mną kolację na obiad? Uznajmy, że to będzie taki prezent na pożegnanie.

— Jesteś nienormalny — prychnęła Ignea, ale przyjęła jego ramię, próbując powstrzymać śmiech. — Jednakże postawa twa wrażenie na mnie wywarła, młodzieńcze uroczy. Prowadź więc.

Zachichotali oboje, po czym ruszyli dumnie ulicą, nie przejmując się rzucanymi im co jakiś czas zdziwionymi spojrzeniami. Koniec końców jednak Ariv nie był w stanie znaleźć żadnej dobrej restauracji, a w każdym razie nie takiej, która odpowiadałaby jego wygórowanym wymaganiom i była wolna od razu. W końcu Ignea zaciągnęła go do jakiejś zwykłej knajpy, gdzie oboje zamówili sobie po wielkim pucharze lodów. Ariv uparł się, że koniecznie chce mieć świeczkę na stoliku, bo tak będzie bardziej romantycznie, więc kelnerka z uśmiechem przyniosła im ową świeczkę i zapaliła ją. Przerzucali się wyzwiskami tak długo, aż w końcu ich lody się stopiły i zamiast zjeść, wypili je. Na koniec Ariv przygotował sobie romantyczną przemowę, którą wygłosił uroczystym i podniosłym tonem, a w której czasie Ignea co dwie minuty przewracała oczami. Pod koniec już prawie przysypiała, kiedy to on zaczął o tym, jaka ich miłość jest piękna i w ogóle. Tego było już za wiele, więc wywlokła go z restauracji, podczas kiedy on wciąż nawijał. Przestał, dopiero kiedy dotarli przed drzwi domu Eartlie'ich. Ukłonił się uroczyście i odszedł w swoją stronę, gwiżdżąc wesoło pod nosem. Ignea mogłaby się założyć, że poszedł podrywać miłą kelnerkę.

~~*~~

— Nie twierdzę, że ten pomysł jest zły. O nie, to z całą pewnością nie jest zły. On nie jest nawet fatalny. On jest tak beznadziejny i do kitu, że już dawno wzniósł się ponad te określenia, tak że nawet nie ma już nawet określenia, które oddawałoby jego nieskończoną głupotę!

Rever śledził wzrokiem kroki brata, który krążył nerwowo po pomieszczeniu. Nie przejmował się zbytnio jego wybuchem złości, właściwie to nawet przewidział coś takiego, więc teraz po prostu siedział spokojnie i czekał, aż minie pierwszy szok, po którym będzie mógł się podzielić dokładniejszymi szczegółami. Ale Finen nie zamierzał odpuścić tak łatwo.

— Ze wszystkich twoich durnowatych pomysłów... nie zgadzam się! Kategorycznie się nie zgadzam! I z całą pewnością nie wezmę w tym udziału! To samobójstwo! Nie, czekaj, nie samobójstwo, przecież ciebie za nic nie zabiją. Może to by cię czegoś nauczyło. To... to jest... masochizm. Skończona głupota!

— Przed chwilą uważałeś, że nieskończona — zauważył odruchowo Rever, któremu już dawno w nawyk weszło poprawianie innych. Finen zwrócił na niego gniewne spojrzenie. To samo zrobił słonecznik stojący na parapecie, a chociaż kwiatek nie miał twarzy, bardzo wyraźnie również był wściekły.

— Masz rację. Twoja głupota jest jednak nieskończona.

— Absolutnie się mylisz. Głupota objawia się tym, że komuś brakuje rozumu, czasem całkowicie, ale częściej po prostu częściowo. Osoby obdarzone głupotą nie są w stanie wyciągać logicznych wniosków z różnych wynikłych akurat w danej chwili sytuacji. Ja posiadam wystarczająco wiele rozumu, by wiedzieć, do czego są zdolne doprowadzić moje plany.

— Nawet nie waż się wyciągać przeciw mnie naukowca — zagroził mu Finen. — Doskonale wiesz, że twoje wykute na blachę definicje doprowadzają mnie do szału. Gadasz wtedy jak komputer.

— Ty za to powtórzyłeś dokładnie to samo stwierdzenie już ponad dwieście razy. Jeśli mam być naprawdę dokładny to ta liczba wynosi dwieście dwadzieścia pięć. I pół, bo raz ci przerwałem. Powinieneś wymyślić lepsze powiedzenie niż „gadasz jak komputer", bo zrobiło się już nudne.

— O tym właśnie mówię! — zezłościł się starszy brat, wskazując teatralnym gestem na Revera. — Podajesz mi, ile razy coś powiedziałem i to dokładnie! Nie w żadnym przybliżeniu, tylko dokładną równą liczbę! Mógłbyś chociaż raz, jeden jedyny raz przestać zachowywać się jak komputer!

— Przecież nie zachowuję się tak przez cały czas! Poza tym zmieniasz temat. Mieliśmy rozmawiać o moim planie, a nie zachowywaniu się. Co ci właściwie w nim nie pasuje? Obmyśliłem wszystko. Wszystko.

— Ludzie mogą nie zachować się tak, jak sobie obmyśliłeś w planie! — zezłościł się Finen. — Oni nie będą znać twojego planu, a gdyby go znali, to z pewnością by go nie zrealizowali. Chcesz wejść do śmiertelnej pułapki, wykraść sobie plany z samego jej serca i tak po prostu wyjść, licząc na to, że wszyscy po prostu puszczą cię wolno! To już brzmi niedorzecznie! A co dopiero, żeby coś takiego zrealizować!

— Brzmi niedorzecznie, ponieważ źle to przedstawiasz — odpowiedział Rever, wciąż mówiąc spokojnym tonem i siedząc w tym samym miejscu na łóżku. Nie ruszył się nawet o kawałek. — Najwyraźniej sądzisz, że jestem głupi i do tego nie doszedłem, więc poinformuję cię, że doskonale zdaję sobie sprawę z ryzyka, jakiego chcę się podjąć. Przemyślałem też dokładnie cały plan na wypadek różnych ewentualności. Oczywiście wiem, że nie mogłem przewidzieć wszystkiego, ale wiem też, że przewidziałem wystarczająco wiele, by w razie jakiegoś wypadku szanse na powodzenie wciąż były większe niż szanse na porażkę. Znam cały budynek na pamięć. Widziałem wszystkie jego plany, tak jawne, jak i tajne. Znalazłem trzydzieści dwie drogi dostania się potajemnie do środka i trzydzieści z tychże dróg nadaje się też do ucieczki. Nie licząc już nawet tajnych tuneli, ale one są w razie naprawdę tragicznego wypadku, bo z nich korzystają czasem alchemicy i natknięcie się tam na nich jest wielce prawdopodobne.

— Po co ci w ogóle jakieś tajne plany z laboratorium? — zapytał rozpaczliwym tonem Finen. — Ludzie chcieli najechać Vittę, ale im się to nie udało. Co nam do tego? Skąd w ogóle wiesz, że ON wie coś na ten temat?

— Zawsze spiskuje o wszystkim ze wszystkimi. W tym pewnie też brał udział, a przynajmniej śledził te działania — rzekł Rever, a Finen skrzywił się i z niechęcią pokiwał głową, mimo wszystko zgadzając się z tym stwierdzeniem. — A ja chcę wiedzieć, o co właściwie chodziło. Chodzi. To się nie skończyło. No i... jest nielogiczne. Ludzie, mając taką technologię, mogliby bez problemu podbić Miasto Kwiatów. Po co właściwie się tak czaili i zrzucili to zadanie na cienie? Ba, z taką technologią mogliby podbić połowę Vitty, zanim reszta zauważyłaby, że coś się dzieje. Ale też w samych Krainach Pokoju jest jeszcze dość niewykorzystanych ziem, żeby starczyło na jakieś sto następnych lat. Czyli nie mogło chodzić o podbicie kraju dla ziemi, tylko o coś innego.

— Nie pomyślałem o tym w taki sposób...

— Dlatego to ja jestem ten od myślenia. Poza tym, tak czy siak, będziemy musieli wstąpić do Wardy. Każdy statek się tam zatrzymuje, przepływając przez kanał Ardana. Trzeba się wylegitymować, złożyć całą tonę papierów i inne takie, co zajmuje co najmniej kilka dni.

— Skąd wiesz, że w ogóle będziemy przepływać przez kanał Ardana? Równie dobrze kapitan może sobie opłynąć półwysep i uniknąć tych wszystkich nudnych formalności — przyczepił się Finen i na powrót wrócił do swojej dumnej pozy ponuraka. Prawdopodobnie sądził, że znalazł jakąś drogę, żeby zapobiec planom Revera. Ten jednak pokręcił głową.

— Nadłożylibyśmy drogi i podróż by się przeciągnęła. Znacznie logiczniej jest przepłynąć kanałem, zamiast omijać cały półwysep, tylko dlatego, że nie chciało się posiedzieć kilku dni w stolicy.

— Planowałeś to od początku, prawda? — znów zezłościł się Finen i na nowo zaczął krążyć po pokoju. — To dlatego zgłosiłeś nas do tej idiotycznej podróży. Bo chciałeś sobie popłynąć do Wardy i wrócić do rodzinnego domku. Jakże miłego i ciepłego.

— Darowałbyś sobie ten sarkazm. Nie umiesz go zbyt dobrze używać. Poza tym nie zgłosiłem się tylko dlatego i ty dobrze to wiesz. Gdyby chodziło mi akurat o to, to ciebie bym nie wciągał. Bywasz czasem zbyt narwany.

— JA narwany?!

— Chcesz więc powiedzieć, że w tej chwili całkiem świadomie używasz tak zwanej magii ziemi, żeby wpłynąć na tego biednego słonecznika stojącego na parapecie i doprowadzić go na skraj paranoi, na którym sam obecnie balansujesz?

Finen skrzywił się i spojrzał przez ramię na roślinkę, która faktycznie dygotała niczym przerażona w swojej doniczce. Kiedy tylko chłopak zdał sobie z tego sprawę, przestała i przez chwilę jeszcze bujała się, żeby w końcu zamrzeć w miejscu, jak każda zwyczajna roślina. Rever prychnął.

— Powinieneś sobie znaleźć jakiegoś nauczyciela, który by ci pokazał, jak opanować moc, skoro nie możesz opanować emocji. Poza tym to podejrzane. Ledwo znasz magię, a i tak za każdym razem, jak się złościsz, to ona odpowiada. Też się trochę znam na czarowaniu, ale nie wzywam tornad, kiedy mnie poniesie.

— Bo ty jej ostatnio w ogóle nie używasz. Kiedy magii się nie używa przez długi czas, ona się tak jakby usypia. Poza tym jesteś zawsze taki... irytująco opanowany. Irytująco opanowane osoby nie wywołują kataklizmów. Co innego narwańcy — dodał, uśmiechając się ironicznie, na co Rever przewrócił oczami.

— Ja jestem komputer, a ty jesteś narwaniec. No więc jesteśmy kwita z przezwiskami — oznajmił, przeciągając się i podnosząc z miejsca. Potarł dłonią kark. — A wracając jeszcze do tematu mojego planu, to jeśli potrzebowałbyś jakiegoś większego potwierdzenia, że wszystko dokładnie przemyślałem, to rozrysowałem każdy ruch. I rozpisałem, tak dla pewności.

— Przecież jeśli nawet bym jakimś cudem znalazł błąd, to ty byś go natychmiast naprawił albo nawet byś mi wygarnął, że on jest celowy czy coś w tym guście. Więc i tak w końcu by wyszło na twoje. Zawsze tak jest. Nawet jakbym cię gdzieś zamknął, to ty i tak byś zwiał i swój plan zrealizował.

— Więc się zgadzasz? — zapytał Rever, uśmiechając się. — Pomożesz mi w tym? Naprawdę?

— Tego nie powiedziałem!

— Ale nie zaprotestowałeś! A to znaczy, że się zgadzasz! — rzucił się na brata i przytulił go, czego normalnie zwykle nie robił. — Dzięki, dzięki, dzięki, dzięki!

— Opanuj się — warknął Finen, próbując się wyplątać z uścisku. — Zachowujesz się dziecinnie, zupełnie jak nie ty.

— Według prawa i pochodzenia, wciąż jestem dzieckiem, nie możesz się więc czepiać, że czasem zachowuję się dziecinnie — prychnął Rever, po czym w końcu go puścił, wciąż uśmiechając się szeroko. — Poza tym czasem nawet mnie zdarza się mieć uczucia, wiesz?

— No patrz, a nie wyglądasz.

— No a poza tym to jest super. Wreszcie jestem w jakiejś grupie buntowników. Niech żyje rewolucja!

— Dobra, teraz to ci już odbija — stwierdził Finen spokojnie, mierząc młodszego brata trzeźwym spojrzeniem. — Pewnie znów się opchałeś czerkami, mam rację? Mogłem się domyślić, przecież ty tylko wtedy okazujesz jakieś emocje. Ta twoja miłość do owoców cię kiedyś zabije.

— Czerki nie są groźne dla zdrowia — zaprotestował Rever z oburzoną miną. — Wręcz przeciwnie, pobudzają organizm i działają bardzo dobrze na myślenie. A ja potrzebowałem dobrze myśleć, żeby ułożyć dobry plan. Więc tak, masz rację, trochę ich zjadłem. Dwadzieścia siedem. Chociaż jedna była tak duża, że można by ją policzyć jak dwie. No więc dwadzieścia osiem.

— Dwadzieścia osiem czerek... przecież ty teraz nie zaśniesz aż do północy!

— Wcale nie! Według moich obliczeń nie zasnę aż do rana. I tak bym nie mógł spać. Wolę wykorzystać ten czas na dokładniejsze planowanie. Masz jakieś kartki? Skończyły mi się, a chciałbym jeszcze uważniej wszystko rozpisać.

Finen wymruczał pod nosem coś, co zdecydowanie nie było miłe, po czym spomiędzy ziół w torbie wyjął zeszyt i wyrwał z niego kilka kartek. Rever szybko je złapał. Przyjrzał się im, jakby mogły zawierać jakąś tajną wiadomość, po czym znów rzucił się na brata, a ten w ostatniej chwili uniknął uścisku, krzywiąc się przy tym.

— Weź już przestań z tymi czułościami. Będę musiał znosić wesołego Revera aż do rana... Bogowie, dlaczego mi to robicie?! Czym zawiniłem?!

— Jesteś ateistą — przypomniał mu wesoło brat. — Chociaż nie. Ty wierzysz, że bogowie istnieją. Ale że nie są dobrzy. Jesteś więc raczej kimś w rodzaju antyteisty. No i pesymisty, nie zapominajmy o twoim wiecznym pesymizmie.

— Idź już pisać te swoje plany — warknął Finen, siłą wypychając wciąż uśmiechniętego Revera za drzwi. — Już bardziej mi się podoba, kiedy piszesz samobójcze scenariusze, niż kiedy szczerzysz się jak wariat i wieszasz na każdym, kto ci się nawinie. I przestań w końcu zjadać tyle czerek!

— Zapamiętam sobie — rzucił Rever, mrużąc podejrzliwie oczy. Finen prychnął.

— Wiem, że zapamiętasz.

~~*~~

— Uważaj na wszystko, co mówisz. Na każde słowo, choćby i wydawało ci się błahe czy nic nieznaczące. Najlepiej wszystko przemyśl, zanim w ogóle się odezwiesz. Właściwie to czułbym się o wiele lepiej, gdybym wiedział, że wcale nie zamierzasz się spotkać z Xerą, ale...

— Wujku! — zezłościła się Ignea, zatrzymując się pośrodku ulicy i piorunując fiora wzrokiem. — Powtórzyłeś to już chyba ze sto razy. Ty nie próbuj się odzywać — rzuciła ostrzegawczo w stronę Revera, który już otwierał usta, żeby ją poprawić. — Teraz ja rozmawiam, jasne? No więc, wujku, powtórzyłeś to już tyle razy, że naprawdę wbiło mi się to do głowy i nie wyleci w ciągu trzech miesięcy. Pewnie nawet z rok tam posiedzi. Przestań się w końcu tym przejmować.

— Nigdy nie przestanę się tym przejmować — oznajmił z pełną powagą Koel i wyciągnął dłoń, żeby poczochrać Ignei włosy. Ta szybko ruszyła się ze swojego miejsca, unikając tego. Pociągnęła z trudem swoją walizkę. Była absolutnie pewna, że jeszcze godzinę wcześniej, kiedy ją zamykała, zawartość ważyła o wiele mniej. — Taka jest rola rodziny. Nie ważne czy rodziców, czy wujków, czy dziadków albo babć. Zawsze będziemy się martwić.

Vol wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk, który mógł być chyba tylko drwiącym prychnięciem, ale nic więcej nie powiedział. Głos powoli, bardzo powoli zaczynał mu wracać, mimo to chłopak ledwo wydobywał z siebie pełne zdania. Przed ich wyjściem z domu wypadł z pokoju, który mu odstąpiono i oznajmił głośno, że również wybiera się na wyprawę. A potem prawie się nie udusił, kaszląc, choć Ignea do tej pory nie miała pojęcia, jak to było możliwe. Nikt jednak nie zdołał go powstrzymać od pomysłu, więc szedł z tyłu grupy i co jakiś czas sypał iskrami, rozglądając się czujnie.

Thinowi nie udało się zyskać pozwolenia na podróż, ale zamiast tego dał Ignei telefon, oznajmiając, że jeśli nie zadzwoni do niego ani razu, diablik ją znajdzie po wszystkim i przeklnie swoją magią. Nie uwierzyła mu, ale i tak zamierzała czasem się do niego odezwać. Chociaż najpierw w tym celu musiałaby zrozumieć, jak działa dziwne urządzenie, ale zapewne znajdzie na to czas. Kiedyś.

W przeciwieństwie do całej reszty miasta, w porcie wcale nie było cicho. Najróżniejsze istoty przemykały uliczkami i pomostami, woda uderzała głośno o konstrukcje, statki bujały się wesoło na falach, powoli wypływając na otwarte morze. Chyba większość kapitanów postanowiła odpływać właśnie przed nastaniem świtu, niżeli za dnia. Thin próbował Ignei wytłumaczyć, dlaczego tak jest, ale jedyne co dziewczyna zrozumiała z jego gadaniny, to powiadomienie, że jego rodzice zrobili bardzo wczesne śniadanie. W każdym razie w porcie wrzało, a choć nie było tłumów i tak trudno było się gdziekolwiek ruszyć, żeby na kogoś nie wpaść.

Upadek stał w dokładnie tym samym miejscu i pozostawał nieruchomy, w przeciwieństwie do wszystkich innych statków. Wszyscy też starali się trzymać od niego z daleka, co w sumie było dość rozsądne z ich strony. W panującym dookoła mroku statek jeszcze był jeszcze bardziej upiorny niż za dnia. Wyglądał jak widmo, które rzuci się na każdego, kto odważy się zbliżyć. Kiedy jednak grupka podeszła bliżej, nie wykonał żadnego ruchu. Wujek Koel zmarszczył za to brwi.

— Chyba powinienem był wcześniej zapytać, JAKI transport sobie znalazłaś — powiedział bardziej do siebie, niżeli do Ignei. — Ale po tobie w sumie można było się spodziewać czegoś podobnego. Ale żeby Upadek Ostatnich...

— Teraz to już jest tylko Upadek — odezwał się ktoś ponurym głosem, zwracając na siebie uwagę.

Ignea odwróciła się i spojrzała wprost w szarą, kobiecą twarz. Większość była zakryta przez równie szare włosy, jednak jedno oko było doskonale widoczne. Niewielkie, błyszczące i fioletowe. Dziewczyna cofnęła się. Spodziewała się kogoś zdecydowanie starszego, tymczasem przed nią stała ponura kobieta, która jednak nie mogła mieć chyba mniej niż pięćdziesiąt lat. Było z nią jednak coś nie tak. Włosy poruszały się dziwnie, na wszystkie strony, nie jakby trącał je wiatr, raczej jakby kobieta przebywała pod wodą. Ogólnie cała jej postać nieco falowała i poruszała się. Dopiero po chwili Ignea zorientowała się, że kobieta wcale nie dotykała ziemi. Ba, jej długa suknia nie kończyła się nawet, tylko powoli zanikała u dołu.

— Upadek należy do mnie — oznajmił spokojnie duch kobiety. Ignea to podejrzewała, ale i tak przez chwilę trwała w szoku, skoro okazało się, że jednak statek jest w jakimś stopniu statkiem widmo. — Kapitan Aldila'. Aka wspominała mi o tobie — dodała, wskazując na Igneę, a potem powiodła widocznym okiem po wszystkich zebranych. — Rozumiem, że wszyscy wy również zamierzacie płynąć?

— Poza wujkiem. — Ignea jakimś cudem odzyskała głos i spojrzała na wujka. — On nas tylko odprowadził. I zaraz po pożegnaniu nas, wraca do swojego domu.

— Właściwie to chciałbym zadać pytanie — odezwał się Koel. — Szanowna pani Aldila' jest kapitanem tego statku. Znała pani Ottena?

— Wy, Alieasterowie, jesteście wszędzie — oznajmiła gładko kobieta, nie bez pewnej złośliwości w głosie. A może jednak złości? Kiedyś Ignea uważała, że potrafi odczytywać emocje innych, a potem nagle zaczęła znajdywać osoby, których tak łatwo nie dało się odczytać. Aldila' była kolejną z nich. — Gdzie się nie obrócisz, to na jakiegoś trafisz. A niby jest was tak mało. Więc piątka na pokładzie — wróciła natychmiast do spraw organizacyjnych, mierząc każdego po kolei wzrokiem. Zatrzymała się chwilę dłużej na Dessanie, ale nie było w tym nic wielce dziwnego. Nad nim każdy by się zamyślił. — Świetnie. Zapraszam na pokład.

I rozpłynęła się w powietrzu, a Ignea zamrugała, gdy do jej nosa dobiegł smród spalenizny. Zrobiło jej się niedobrze. Rozejrzała się, zastanawiając się, czy duch kapitana był tylko jej przewidzeniem, ale widząc miny innych, doszła do wniosku, że oni także widzieli kobietę. Chciała coś powiedzieć, ale w tej chwili ze statku zsunęły się schody i uderzyły z hukiem w pomost. Nie było to zbyt miłe, ale mówiło bardzo wyraźnie, że trzeba już wsiadać.

Widząc wahanie reszty, Dessan prychnął z pogardą i jako pierwszy wszedł na górę, z dumnie uniesioną głową. Ignea poczerwieniała i wspięła się zaraz za nim, czując się jednocześnie wspaniale i niezbyt dobrze. Oba uczucia były niby sprzeczne, ale w tamtej chwili podejrzanie dobrze dopełniały się nawzajem. Postanowiła nie rozmyślać nad tym zbyt intensywnie, zamiast tego wpadła na pokład jak burza i niemal natychmiast dorwała się relingu, żeby oprzeć się o niego i spojrzeć w dół, na wujka, który stał samotnie na pomoście i również spoglądał w jej stronę.

Przebiegła między nimi jakaś dziwna nić porozumienia i Ignea niemal natychmiast zrozumiała, że wujek również nie zamierzał pozostać w Mieście Statków. Mogła się tego domyślić już wcześniej, ubrał się w końcu zdecydowanie zbyt dokładnie jak na zwykły spacer do portu i z powrotem. Czyli wcale nie odpuścił w swoim pomyśle, wciąż zamierzał wybrać się do Wymiaru Mroku. Z jednej strony wydawało się to skrajną głupotą, ale z drugiej dziewczyna doskonale rozumiała jakie rzeczy powodowały wujkiem. Jeśli był chociaż cień szansy, że Ethereal gdzieś tam wciąż żyje i da się go sprowadzić, zapewne też by nie odpuściła, chociażby ją odciągali od takiego pomysłu wszyscy.

A gdyby wujkowi naprawdę udało się sprowadzić ojca z powrotem do świata żywych... Cóż, z całą pewnością by na nią nakrzyczał. Ale gdyby wrócił, Ignea w sumie nie miałaby żadnego powodu, żeby usprawiedliwić taką wyprawę czy w ogóle się na nią wybierać. Skoro miałaby już odpowiedniego nauczyciela. Jednak idąc dalej tym tokiem myślowym, gdyby ojciec nie miał aż tak wielu tajemnic przed nimi, raczej nigdy by nie doszło do sytuacji, w której wszyscy się znaleźli. Zachmurzyła się nagle. Może nie miałaby tych idiotycznych niekontrolowanych przemian. Może nie musiałaby się tym wszystkim przejmować. Może, może, może. Zbyt dużo było tego słowa.

Mimo to dziewczyna nie mogła się pozbyć nagłej złości, która ją ogarnęła. Dlaczego tata w ogóle coś takiego przed nimi ukrywał? Rozumiała, że miał jakieś swoje sprawy, o których nie chciał rozmawiać, ale to przecież nie dotyczyło tylko jego jednego! Gdyby nie musiał, pewnie nawet by im o tym nie powiedział. Nigdy. Żyliby sobie bez świadomości, że potrafią coś takiego, aż pewnego dnia zamieniliby się w jaszczurki i nigdy nie wrócili. Zgoda, ani ona, ani Ethereal, ani ich ojciec nie lubili specjalnie magii, ale to jeszcze nie był powód, żeby zataić coś tak ważnego.

Dzwonek wyrwał Igneę z zamyślenia. Odwróciła się i zorientowała, że wszyscy są już na pokładzie, rozmawiając z załogą. Która w większości była duchami, na wpół przezroczystymi i co jakiś czas zanikającymi, żeby po chwili stać się o wiele bardziej wyraźnymi, prawie jakby stawały się materialne.

— Za pięć minut odpływamy — oznajmiła grobowym tonem Aldila', pojawiając się nagle obok Ignei, a dziewczyna omal nie wyskoczyła przez reling. To było straszne. — Nie zaleca się przebywania na górnym pokładzie w tym czasie. Statek bywa... kapryśny.

— Kapryśny statek — powtórzyła z niedowierzaniem Ignea, a Aldila' pokiwała całkiem poważnie głową. Nie żartowała.

Ignea spojrzała najpierw na kapitan, potem na towarzyszy, którzy chyba również zostali ostrzeżeni i powoli schodzili pod pokład. Dessan stał nadal w miejscu. Uśmiechnął się do niej złośliwie i podszedł bliżej.

— Co jest, Alieaster, boisz się? — zapytał, unosząc brwi w drwiącym zdziwieniu. Ignea powstrzymała przemożną chęć, żeby wypchnąć go na pomost, ale nie mogła przecież zrobić czegoś takiego na oczach wujka. — Lepiej się schowaj do kajuty i z niej nie wychodź, dopóki nie przybijemy do brzegu, bo jeszcze jakiś bóg morski cię porwie i nie wypuści z klatki. Mały wściekły karzełek na wystawie.

— Jaki ty masz problem, O'yn? — warknęła na niego. — Tak bardzo tęsknisz za swoim piekiełkiem, że musisz wkurzać każdego wokół?

— Nie wkurzam każdego wokół, Alieaster — odpowiedział spokojnie, zupełnie nie przejmując się jej złością. — Wkurzam tylko ciebie. Cokolwiek bym nie powiedział, to ty od razu masz taki wzrok, jakbyś chciała mnie zamordować. Nawet gdyby to były przeprosiny, to dalej byś się tak zachowywała.

— Przeprosiny — prychnęła z drwiną Ignea. — Myślałam, że O'ynowie nie przepraszają nikogo. Nie tak szło motto waszej rodziny? „Należy nam się wszystko, za nic nie przepraszamy"?

— Wiesz, mottem Eartlie'ich za dawnych lat był tekst w stylu „jesteś wrogiem, to jesteś trupem". Za to O'ynów brzmiało raczej „zaufanie nie istnieje". Tak więc nie trafiłaś. Nie byłaś nawet blisko. A jakie było motto Alieasterów? — zainteresował się nagle, a Ignea zesztywniała. Uśmiechnął się złośliwie. — „Nigdy się nie zmieniaj"?

Miała mu się odciąć, ale w jednej chwili świat nagle oszalał. Złapała się gwałtownie barierki, kiedy statek zatrząsł się i ruszył z prędkością błyskawicy do przodu. Dessan upadł na pokład i w sumie zaśmiałaby się z tego, gdyby nagły pęd nie wyrwał jej powietrza z płuc. Zrobiło jej się niedobrze. Kiedy już myślała, że jednak nie wytrzyma i wypadnie za burtę, statek zaczął zwalniać, żeby chwilę później przecinać fale z prędkością, z jaką robił to każdy przeciętny statek. Nigdzie nie było widać Portu, nawet w dali. Wszędzie dookoła tylko morze. Ignea rozejrzała się, ale nawet w dali nie dostrzegła lądu.

Dessan podniósł się niezbyt zgrabnie na równe nogi. Ignea dopiero teraz zorientowała się, że jego czerwony ogon owinął się wokół jej kostki. Strąciła go z siebie i spiorunowała diablika wzrokiem, ale nawet jeśli ten poczuł się dziwnie z tego powodu, nie dał tego po sobie poznać.

— To było genialne! — zawołał Rever, a Ignea wzdrygnęła się.

Wcześniej była pewna, że wszyscy poszli pod pokład, ale zobaczyła Theryfera i Castarego stojących po drugiej stronie, przyglądających się wodzie, jakby zobaczyli ją pierwszy raz w życiu. Brakowało Finena, ale patrząc na jego pesymistyczną naturę, nie trudno było się domyślić, że zwyczajnie schował się w kajucie.

— Powtórzymy to jeszcze raz? — zapytał Rever, zupełnie nie przejmując się tym, że właściwie mówi sam do siebie. Stojący obok niego Vol skrzywił się, ale nic nie powiedział.

— To było okropne — nie zgodziła się z nim Ignea, podchodząc do obu chwiejnym krokiem, a Dessan ruszył za nią niczym cień. Nie, nie cień, nie podobało jej się to porównanie. No i nie pasowało, biorąc pod uwagę, że diablik był całkiem dobrze widoczny i wcale się nie chował. Więc był raczej irytującym strażnikiem na pokaz.

— Naprawdę? Okropne? Nie spodziewałbym się takiego komentarza po kimś, kto wręcz uwielbia wspinać się, a potem skakać z wież.

— Genialne? Poważnie? Jak może tak mówić ktoś, kto boi się zabawy, bo jest ona wielce niebezpieczna?

— Nie chodzi o zabawę, tylko o naukę — wyjaśnił Rever z pewnym rozdrażnieniem. — To przeniesienie... przeskok w rzeczywistości. TO było genialne. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Nie doświadczyłem. Genialne! Jakim cudem pod wpływem takiej siły, która nas pchnęła, statek się nie rozpadł?

— To jest Upadek. — Aldila' znów pojawiła się znikąd. Taki zapewne był los ducha, ale i tak trudno było się do tego przyzwyczaić. — Składaliśmy go ponad pięćdziesiąt lat, żeby działał jak najlepiej pod naporem naszej magii. Nie mówiąc o wszystkich próbach, którym go poddaliśmy. Spaliliśmy kilkanaście, zanim COŚ się w ogóle udało.

— Jeden poszedł w drzazgi — dodała dziewczyna z szablą, pochodząc do nich i uśmiechając się krzywo. Jeśli Ignea dobrze zrozumiała, to ona nazywała się Aka. — Dyer umarł, bo jedna z desek wbiła mu się w serce — powiedziała, wskazując na jednego z ponurych duchów, a potem wskazała na kolejnego. — A Rol utonął, bo się uparł, że przetestuje trzeci z naszych statków, ponieważ „do trzech razy sztuka". Reszta raczej pomarła ze starości. Chociaż nie, Mire'L zginęła bohatersko, broniąc Upadku w potyczce z Piratami Pustki.

Duch kobiety, która nagle pojawiła się obok Aki, uśmiechnął się smutno. Mire'L z całą pewnością była niegdyś tihai. Spomiędzy brązowych włosów wychylały się pokryte futrem uszy, przypominające nieco kocie oraz dwie pary lśniących fioletem rogów. Oczy również miała fioletowe, wielkie, choć nie aż tak jak u Ignei. Ubrana była cała na czarno, przez co wyglądało to trochę tak, jakby jej ciało prawie w ogóle nie istniało i tylko głowa lewitowała.

— Więc waszą załogę stanowią duchy — podsumował Dessan, mrużąc oczy i przyglądając się Mire'L. — Jakim cudem utrzymujecie je tutaj? Duchy mają swoją warstwę rzeczywistości, której nie widzą żywi. Chyba że ktoś by ją rozerwał, ale to wywołuje zwykle chaos.

— Oj, nie narzekaj. Nie cierpię narzekaczy. I naukowców. — Aka rzuciła spojrzenie z ukosa Reverowi, którego twarz nagle przerodziła się w maskę z kamienia. — Ombra za życia zawsze przywoływała duchy. Jak umarła, to wywołała samą siebie i pociągnęła za sobą resztę.

— Ombra? Co za Ombra?

— Pani kapitan Ombra Aldila' — powiedziała Aka i zmarszczyła brwi w zdumieniu. Rozejrzała się, ale kapitan po raz kolejny po prostu zniknęła. Duchy. — Znowu przedstawiła się samym nazwiskiem, prawda? Chwila moment, a ja się przedstawiłam? Chyba nie. Rany, zapomniałam o tym, zawsze zapominam! Jestem Aka Li Screffta.

— Screffta?! Gdzie?! — Rever krzyknął i natychmiast wychylił się przez barierkę, patrząc z niepokojem na wodę. Aka przewróciła oczami i zrobiła minę, jakby często spotykała się z podobną reakcją.

— To moje nazwisko, jajogłowy. Przestań się lampić w tę wodę, poza rybami nic tam nie ma. A w każdym razie z całą pewnością nie ma screfft.

— Co to są screffty? — zapytała Ignea bez zrozumienia.

— Demony wodne — odpowiedział z powagą Rever, a dziewczyna się skrzywiła.

— Bo przecież mieliśmy ZA MAŁO demonów w ostatnim miesiącu.

— Ale to są trzy zupełnie inne typy demonów! — zaprotestował chłopak i po raz kolejny przyjął profesorską minę. — Demon burz był demonem właściwie tylko z nazwy. Cienie nazwały tak swojego władcę, żeby podkreślić jego potęgę. Demony z Archiwum były demonami tych czasów, w których słowo „demon" oznacza koniecznie zły byt. To istoty umysłów, pierwotnie nazywane antarami. W ich języku to słowo oznaczało prawdopodobnie „ja". Za to demony takie jak screffty są demonami właściwymi, uznawanymi za sługów bogów. Coś pomiędzy bogami a nami. Można się też spotkać z poglądem, że to one są źródłem magii żywiołów. Współistnieją z nimi, są tak jakby ich esencją, jeśli można to tak ująć. Screffty odpowiadają akurat za żywioł wody, ale istnieją też inne demony, związane z innymi żywiołami. Mirhy dla natury. Ich krewni, routy, od samej ziemi. Ovarty...

— Zapytałam się tylko o screffty, więc na nich skończ. Nie potrzebuję, żeby ktoś wykładał mi całą historię demonów, od samego początku do czasów obecnych.

— Daj spokój. Nikt nie poznał całej historii demonów. Oczywiście można by wysnuć przypuszczenia, kiedy właściwie zaczęły swój żywot, na podstawie zapisków pradawnych ludów wędrownych, które jakoby wdawały się z nimi w bliższe relacje, jednakże...

— Zamknij. Się. Już.

— Masz encyklopedię w głowie? — zapytała Aka, unosząc brwi. Był to oczywiście pewnego rodzaju żart, ale Rever całkiem poważnie rozważył to pytanie i po chwili skinął głową.

— Nawet kilka. Chociaż nie wszystkie rzeczywiście zasługiwały na miano encyklopedii, nawet jeśli je posiadały. Ale kilkanaście było naprawdę porządnych. Albo książki historyczne, te zawsze są najlepsze.

— Nie cierpię naukowców — powtórzyła znów to samo Aka, patrząc na chłopaka z niesmakiem, po czym odwróciła się, prawie chlastając go włosami po twarzy i odeszła dumnym krokiem.

— To miejsce jest dziwne — odezwał się słabym głosem Vol, po czym odkaszlnął, a kilka iskier spadło z jego włosów na pokład. Ignea szybko zgasiła je butem, zanim drewno zdążyło się zapalić. — Te duchy... pojawiają się tylko na chwilę, coś powiedzą i sobie znikają.

— Na tym polega egzystencja duchów — stwierdził Rever, wzruszając ramionami. — Trudno jest im istnieć w tym świecie, więc zanikają, żyjąc na dwóch płaszczyznach rzeczywistości na przemian.

— To bardzo pasjonująca rozmowa — odezwał się Dessan takim tonem, iż było jasne, że wcale nie uważa rozmowy za pasjonującą — jednak jestem potwornie zmęczony. A mówiąc potwornie, mam na myśli fakt, że nie spałem dosłownie przez cały tydzień.

— Twój gatunek jest w stanie przeżyć dwa tygodnie bez snu jako takiego i zbytnio wam to na zdrowiu nie waży — zauważył Rever.

— Co nie znaczy, że to nie jest męczące. Hej, Dyer! — rzucił w stronę jednego z duchów, który akurat pojawił się w pobliżu. Ponura twarz odwróciła się do niego, ale nawet jeśli diablik się tym przejął, nie okazał tego. — Nie orientuję się w tym statku jeszcze, a chciałbym odpocząć. Pokazałbyś mi jakąś wolną kajutę?

Duch nie odezwał się, ale zamiast tego skinął głową i wykonał dłonią zachęcający gest. Dessan rzucił ostatni wredny uśmiech w stronę Ignei, po czym skierował się za mężczyzną, który musiał nazywać się Dyer. Jakim cudem zapamiętał to imię? Ignea nie była pewna. Sama nie zamierzała iść spać, za radą cioci wyspała się już w domu i teraz była wręcz naładowana energią.

Rozejrzała się, żeby ruszyć w tę samą stronę co Dessan, ale zamiast wejść przez drzwi do środka, wspięła się po biegnących tuż obok schodach. Stanęła za drewnianym kołem steru, szczerząc się radośnie i zakręciła nim, ale nic się nie stało. W sumie wątpiła, żeby coś miało się stać, bo cały statek wyglądał i zachowywał się tak, jakby płynął sam z siebie, niewspomagany przez nikogo. Tak więc ster musiał być tylko do ozdoby. Spojrzała na dziwny stolik stojący tuż obok. Na jego blacie leżał kompas, który kręcił się radośnie jak wiatraczek, a obok jakaś mapa, przedstawiająca chyba jakąś innej planety, bo Ieea z całą pewnością to nie była. Kartka przybita była do drewna sztyletem. Dziewczyna przyjrzała się mapie, a potem zmrużyła oczy i spróbowała odczytać napisy na niej. Bez powodzenia, był to jakiś język, którego nie znała.

Mruknęła i położyła się na pokładzie, na zimnych deskach i spojrzała na niebo. Była tak wczesna pora, że jeszcze żadne ze słońc nie zaczęło wschodzić. Na atramentowym niebie wciąż lśniły tysiące gwiazd, migając wesoło. Gdzieś w tle nagle zaczęła grać smutna muzyka skrzypcowa, ale Ignea nie podniosła się, żeby sprawdzić, kto postanowił rozpocząć tę melodię. Po prostu słuchała, wpatrzona w jasne punkty i napawała się tym dziwnym uczuciem ciepła, które nagle ją ogarnęło.

Iskra trafiła ją w ucho, kiedy Vol też postanowił położyć się obok niej, robiąc sobie z płaszcza poduszkę. Nic nie mówił, więc nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Jedna z gwiazd mignęła słabo, po czym nagle zaczęła spadać. Ignea pamiętała, co kiedyś słyszała na lekcjach od nauczycieli — gwiazdy, które widzą, mogą być od dawna martwe. Zostają po nich tylko powidoki, więc jeśli ktoś składa życzenie przy upadającej gwieździe, tak naprawdę składa je jedynie światłu, nie samej gwieździe. Ona od dawna jest martwa.

A mimo to Ignea i tak pomyślała życzenie. Chciała, żeby wszystko było tak, jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Żeby mogła włóczyć się po Złotej Puszczy, nie przejmując niczym. Żeby Ethereal łaził po kuchni, zjadając wszystko, co tylko się da, a ojciec siedział w salonie, schowany za swoją gazetą. Żeby Thin przyjeżdżał co jakiś czas, a potem spędzał dnie w okolicznych warsztatach, żerując na mechanikach. Żeby dziadkowie tulili się do siebie na kanapie w swojej ponurej ciszy. Żeby nie musiała siedzieć na pokładzie statku, na którym znalazła się z własnej inicjatywy.

— Przeziębicie się — zauważył Rever, a jego głos dochodził gdzieś z okolicy steru. Ignea prychnęła drwiąco, a Vol jej zawtórował. — Ja mówię poważnie. To niezdrowe tak leżeć na pokładzie i to jeszcze nocą, kiedy jest zimniej niż za dnia. To, że macie w załodze uzdrowiciela, jeszcze nie oznacza, że macie specjalnie chorować.

— Gwiazdy są piękne — powiedziała Ignea, całkowicie ignorując jego słowa. Uniosła rękę i wskazała na niezwykle jasną, czerwoną plamkę. — Tam. Znam nazwę tylko tej jednej, bo ma moje imię.

— To jest Irrnea. A nie Ignea. Irrnea T-45.

— Któraś się chyba nazywała Wolanziuszem. Ale możemy skrócić to do „Vol" i też będziesz miał swoją własną gwiazdę.

— Wilanciuszem.

— Z tobą nie rozmawiam. — Ignea podniosła się na łokciu i spojrzała gniewnie na Revera, który stał oparty o ster i sam też wpatrywał się w niebo, jak w jakiś cud. — Finen jest pesymistą, ale to ty jesteś ten irytujący. Musisz mnie za każdym razem poprawiać?

— Poprawiam cię, bo się mylisz. Gdybyś się nie myliła, tobym tego nie robił.

— Ale pogadanka o gwiazdach nie jest jakaś arcyważna — prychnęła dziewczyna z niechęcią, znów się kładąc. — Nie musisz mnie poprawiać w takich sprawach, bo chodzi o zabawę, a nie naukę. Jasne?

— Zabawa nie wyklucza braku poprawności w faktach.

— Ale wyklucza ją twój profesorski, przemądrzały ton, więc się zamknij.

— I tak bym nie chciał gwiazdy, o swoim imieniu — odezwał się Vol, zupełnie nie przejmując się kłótnią. Odkaszlnął, a Ignea skrzywiła się i odsunęła od niego, kiedy iskry posypały się z jego ciała. — Wystarczy mi... żeby były ze mną powiązane burze. A nie jeszcze gwiazdy. Poza tym moje imię też jest kwestią... e... sporną.

— Dlaczego? — zaciekawiła się Ignea, przewracając się na lewy bok i patrząc na chłopaka. — Też miałeś tak, jak ja? U mnie imię to była BARDZO sporna kwestia. A że rodzice nigdy nie byli dobrzy w kompromisach, teraz mam nie jedno, a dwa.

— Nie, tak nie miałem — prychnął z pewnym rozbawieniem, które jednak szybko minęło. — Vol to imię z domu, takie dostałem przy narodzinach, chociaż podobno tata się trochę o to burzył. Potem zdarzył się... cóż, drobny... no nie, co za kłamstwo. To był WIELKI wypadek, w którego trakcie wszyscy myśleli, że umarłem. Wylądowałem na ulicy, a potem przygarnęła mnie przemiła kobieta. No i dostałem nowe imię, nowe nazwisko, nowe życie. Więc jeśli będziemy w Wardzie, to jestem Inhel Tajry.

— Po co ci takie drugie imię? — zdziwiła się Ignea, marszcząc brwi. — Bardzo źle miałeś wcześniej w rodzinie, że je zmieniłeś? Czemu po prostu nie wróciłeś do domu? Nie wiedziałeś, gdzie jest?

— Akurat dom Castarych w Wardzie jest ogromny — odezwał się Rever, spoglądając na nich przez ramię. — Wątpię, żeby trudno było go znaleźć. On już z daleka krzyczy, że wewnątrz mieszkają jacyś bogacze.

— Oczywiście, że mógłbym wrócić — prychnął Vol, ignorując słowa Theryfera. — Ale ten wypadek jakoś mnie do tego zniechęcił. Wolałem być żywy.

Niczego więcej nie powiedział i było całkowicie jasne, że nie zamierzał dalej o tym rozmawiać. Tak więc Ignea nie ciągnęła tematu, tylko rozłożyła się na plecach i przyglądała niebu. A minuty płynęły i płynęły, przeradzając się w godziny, aż w końcu powoli nastał świt.

~~*~~

Pierwszy dzień żeglugi był zupełnie nudny. Dessan stał na dziobie, opierając się o reling i wpatrywał się w morze tak, jakby to było jego wrogiem, którego należało pokonać. Jego ogon drgał i wił się, jakby tańczył w rytm tylko mu znanej muzyki, ale poza tym diablik w ogóle się nie ruszał. Można by pomyśleć, że był figurą, którą ktoś postanowił tam postawić, żeby straszyć wszystkich piratów, którzy mogliby się przypałętać. Vol siedział na schodach i piorunował spojrzeniem każdą chmurę, która pojawiała się na niebie, a pod jego spojrzeniem każda szybko uciekała. Finen nie wychodził z kajuty, a kiedy raz jeden udał się na pokład, widać było bardzo wyraźnie jego zieloną twarz. Rever rozsiadł się w pokoju wewnątrz nadbudówki, który chyba można było nazwać holem. Rozłożył sobie jakieś mapy i plany na stole, a potem siedział nad nimi i siedział, nie zwracając uwagi na nikogo. Ignea chodziła w kółko, zaglądała wszędzie, nie mając pojęcia, co ze sobą począć. Duchy pojawiały się i znikały. Spokój i cisza. Żadnego lądu ani statku na horyzoncie. Tylko niekończąca się słona woda.

Coś zaczęło się dziać dopiero następnego dnia, o wschodzie pierwszego ze słońc. Vol wciąż siedział, wspominając i myśląc nad wszystkim, kiedy nagle wszystkie jego zmysły zawyły. Statek zatrząsł się gwałtownie i zrzucił go ze schodów. Chłopak podniósł się niezdarnie i rozejrzał dookoła, starając znaleźć to, przed czym ostrzegało go jego przeczucie, ale wszystko wyglądało równie spokojnie, jak za dnia. Pokład pod jego stopami znów się zatrząsł, tym razem słabiej, ale i tak o wiele mocniej niż powinien na zwykłych falach.

— Sztorm na horyzoncie! — oznajmiła kapitan, pojawiając się nagle na środku pokładu, a wraz z nią zaczęły zjawiać się kolejne duchy, materializując się z powietrza. Szarawe włosy kobiety powiewały na wietrze, a ona sama nagle stanęła na własnych nogach. Buty stuknęły o deski. Vol zamrugał ze zdziwienia. — Wszyscy wiedzą, co mają robić. Wyjście numer siedem, bez przekrętów. Wy — zwróciła wzrok na Vola — pod pokład.

— Umiem sobie radzić, jeśli chodzi o burze — odezwał się, podchodząc do Ombry, kiedy duchy rozstąpiły się na wszystkie możliwe kierunki, migając podejrzanie. Ponura twarz kapitan nie zachęcała do rozmowy, ale mimo to chłopak nie zamierzał ustąpić. — Mogę z tym pomóc.

— Nie zamierzamy wpływać w burzę — oznajmiła kobieta beznamiętnym tonem. — Nigdy tego nie robimy. Upadek jest odporny na magię, nie na potęgę wściekłego morza.

— Więc co zrobicie? Ominiecie? — zapytał Vol, unosząc brwi i drapiąc się przy tym po nadgarstku. Co jakiś czas odruchowo to robił. Wciąż żałował, że pozbył się swojego zegarka.

— Wpłyniemy na inne wody — odpowiedziała Ombra, a jej odsłonięte oko dziwnie błysnęło. Vol rozejrzał się i zorientował, że dookoła powoli zapada ciemność i to bynajmniej nie z powodu wschodzącego dopiero słońca. — Pod pewnym względem spokojniejsze, pod innym już nie. Dlatego macie zejść pod pokład. Chyba że chcesz się mierzyć z nieskończonym szumem umysłów zmarłych.

— Szum umysłów zmarłych? — zapytała Ignea, pojawiając się równie nagle, jak duchy tuż obok nich. Vol spojrzał najpierw na nią, a potem na kołyszącą się w pobliżu linę, której ruch z całą pewnością nie był spowodowany wiatrem. — To nie brzmi strasznie.

— Żywi nie powinni przenikać do warstwy rzeczywistości duchów — warknęła ze złością Ombra, wyciągając rękę w bok, a w niej nagle z mgły ukształtowało się berło. — To jest zabronione prawem wymiarowym. Już i tak za bardzo je naginamy, pływając po śmiertelnych wodach Upadkiem z całą załogą w pełni. Wprowadzając żywych na naszą warstwę, narażamy się jeszcze bardziej. Zejdźcie pod pokład, dobrze wam radzę.

Vol nie zamierzał dłużej protestować. Złapał Igneę, zanim ta zaczęła się oburzać i ruszył razem z nią w stronę drzwi. Dziewczyna nawet nie zaprotestowała, tylko szła za nim w zamyśloną i bardzo niepokojącą miną. Chyba zaczęła coś planować, a cokolwiek mogła planować, z całą pewnością nie było to nic dobrego. Vol już zdążył poznać jej sposób. Nie chodziło o to, że jej pomysły były złe pod względem moralnym. Pod względem jakości już tak. Bywały też strasznie chaotyczne.

Rever nie zwrócił na nich uwagi, gdy wparowali do pokoju i rozsiedli się przy stole. Finen siedział tuż obok niego z niezbyt wesołą miną. Było to nawet ironiczne, że uzdrowiciel, który powinien mieć bardzo rozległą wiedzę, nie umiał wyleczyć sam siebie choćby częściowo z choroby morskiej. W każdym razie jego twarz miała już normalniejsze kolory, choć wciąż pozostało na niej trochę zieleni, dziwnie dopasowującej się do jego podniszczonego płaszcza.

— Co właściwie robicie? — zapytał Vol z braku lepszego tematu i przysunął sobie pod nos jedną z map. — Warda? Wybieramy się tam, że potrzebujemy rozrysowanych awaryjnych ścieżek odwrotu?

— Każdy statek, wybierający się za półwysep, tamtędy przepływa, jeśli nie chce nadkładać drogi. Ten również — odpowiedział Rever, nawet nie podnosząc wzroku, tylko kreśląc coś. Podniósł na chwilę ołówek w zamyśleniu, po czym ze złością wykreślił to, co właśnie napisał. — Niech to. Zły pomysł. W każdym razie przepłyniemy przez stolicę, zapytałem o to kapitan. Mam trochę planów co do pobytu w mieście, ale was akurat nie dotyczą, więc nie będę się zagłębiał w szczegóły.

— Warda — powiedział Vol, po czym się skrzywił. — To po prostu musiała być Warda. Nie mogło być Errhal. Nie mogła być Alhaela. To zawsze musi być stolica.

— Też się nie cieszę z tego faktu — odezwał się słabym tonem Finen, z trudem przewracając oczami. — Ale gdyby tak nie było, płynęlibyśmy z kilka miesięcy dłużej. A tego bym nie zniósł.

— Nie masz jakichś ziół na swoją chorobę? — zastanowiła się Ignea na głos, a uzdrowiciel rzucił jej wściekłe spojrzenie.

— Jak tak o tym myślę... nie! Nie mam!

— Robi się drażliwy na statkach — uraczył ich oczywistością Rever i podrapał się końcówką ołówka za uchem. — Te działania nadal są bez sensu. Potrzebowałbym wiedzieć, jak wielka siła... nie, bez sensu. Inaczej. Może wystarczyłaby niewielka siła, jeśli nacisk i rozłożenie było odpowiednie... Chwila, o czym to ja...? A tak, drażliwość. Od dawna ma chorobę morską i te wszystkie jego metody nigdy na nic się nie zdały. Po prostu musi to znosić. Jakby się tak nad tym zastanowić... Kto wie, jak przebić się przez barierę utkaną z połączonej magii powietrza i ognia, która jest stworzona na podstawie kryształu Lii?

Wszyscy spojrzeli na niego z niezrozumieniem, ale on zaczął mamrotać do siebie pod nosem, zupełnie nie przejmując się ich reakcją. Nawet gdyby ktoś znał odpowiedź na jego dziwne pytanie, zapewne i tak by jej nie usłyszał, zbyt pogrążony we własnych rozmyślaniach. Posunął się nawet do tego, że zaczął mówić sam do siebie w zupełnie innym, jakimś dziwnym języku, którego poza nim raczej nie rozumiał.

Parę chwil później Aka wparowała do pomieszczenia i rozsiadła się w fotelu, który stał w rogu. Wszystko wskazywało na to, że jako jedyna z załogi była żywa, więc całkiem logiczne było, iż też musiała się schować na czas przepływania przez krainę umarłych. Swoją szablę rzuciła na podłogę, płaszcz przewiesiła przez oparcie fotela i wyjęła z kieszeni telefon, żeby zacząć na nim coś robić. Wyglądało to nieco dziwnie. Cały jej ubiór i postawa wskazywały na bezwzględnego pirata jak ze starych opowieści. Ale tacy piraci nigdy nie korzystali z uroków technologii komórkowej.

Ignea również wyjęła swój telefon i wpatrzyła się smętnie w jego czarny ekran. Przed ich wyjazdem jakimś cudem Thinowi udało się jednak załatwić cztery sztuki tych cudnych urządzeń, chociaż diablik nie chciał się im przyznać, jakim cudem sprawił, że działały. Podarował je im, już z zapisanymi na nich numerami do każdego, zastrzegając jednak wcześniej, że jeśli spróbują zadzwonić do kogoś z normalnym telefonem, mogą wystąpić jakieś problemy, bo nie sprawdzał, czy jego urządzenia połączą się z czymś takim. Vola naprawdę zastanawiało, jak Thin zrobił te telefony.

— O co chodzi z wami i stolicą? — zapytała, odkładając urządzenie do kieszeni płaszcza. Po co nosiła ten marnie pozszywany i potwornie zniszczony kawał materiału, skoro spakowała całą masę najróżniejszych dobrych płaszczy? — Mówicie o niej tak... źle. A to stolica. Nie może tam być AŻ tak źle. To ruina czy jak?

— Tu chodzi raczej o doświadczenie — odpowiedział jej Vol z pewnym wahaniem. — Wiesz, zarówno ja, jak i oni, jesteśmy z Wardy. Chociaż wiem to głównie dlatego, że Castarowie i Theryferowie nigdy się specjalnie nie lubili. Nasze rodziny zawsze toczyły ze sobą takie polityczne wojny. Poza tym mnie w mieście zna dość dużo osób i pewnie już słyszeli o mojej... ekhem... zdradzie. A nawet jeśli nie, wolałbym raczej, żeby wieść, o moim powrocie, się nie rozeszła, bo wszyscy od razu zaczną mnie szukać.

— My za to nie mamy najlepszych stosunków z rodzicami — mruknął Finen, kładąc głowę na blacie i wzdychając smętnie. — One są wręcz fatalne. Do tego stopnia, że w Wardzie Rever jest ścigany listem gończym.

— Listem gończym?! Jak... jak ktoś taki jak ON może być ścigany listem gończym?!

Vola znów złapał gwałtowny atak kaszlu. Zgiął się wpół, omal nie uderzając czołem o stół i złapał za brzuch. Miał wrażenie, że za chwilę wykaszle sobie płuca, jednak chwilę później atak przeszedł, na całe szczęście. Powinien bardziej uważać na to, co robi. Nawet jeśli wreszcie był w stanie sklecić całe zdania, nie powinien przesadzać i zaczynać krzyczeć.

— Ojciec jest uparty — odpowiedział na jego pytanie sam Rever, który z pozoru nie przysłuchiwał się dyskusji, ale jednak musiał jej słuchać. — Miłe prośby i wysyłanie szpiegów mu nie pomogło, więc wyznaczył nagrodę. Z tego powodu wynieśliśmy się z Krain Pokoju do Viride. Tam jego wpływy nie sięgały, na całe szczęście. I wreszcie mieliśmy spokój. No, w każdym razie ja miałem spokój, Finen się wziął za naukę.

— Co takiego zrobiłeś własnemu ojcu, że się tak zawziął? — zainteresowała się Ignea. Chłopak zawahał się, jakby nie był do końca pewien, czy aby na pewno chce odpowiadać na to pytanie.

— Posprzeczaliśmy się. Trochę. Właściwie to bardzo. Szczegóły teraz nie są raczej ważne. Ważne jest — postukał ze złością w kartkę, na której miał obliczenia — że nie mogę znaleźć żadnego sensownego sposobu na sforsowanie bariery! A to jest podstawa, bez tego nic się nie uda!

— Jeśli jest magiczna — postanowiła odezwać się Aka — wystarczy cofnąć magię z jednego miejsca i przejść, zanim w nie powróci. Nie trzeba się męczyć z rozwalaniem całej, a nawet jeśli ktoś monitoruje jej stan, nie zauważy takiego włamania, bo zostanie ono wpisane na karb zwyczajnych zakłóceń, jakie często występują w takich barierach. Oczywiście wtedy trzeba też umieć działać szybko, bo takie dziury zasklepiają się dość szybko.

— Nie lubisz naukowców, ale sama jesteś jednym z nich? — zapytał lekko jadowitym tonem Rever, zwracając się w stronę dziewczyny, która bawiła się telefonem, niemal zupełnie ignorując otoczenie. Usłyszała jego słowa i prychnęła.

— Nie, nie jestem. Wykorzystujemy tę sztuczkę przy napaściach na statki zaopatrzone w magów. Najczęściej Władców Pogody. To zadziwiające jak niewiele osób wpada na takie rozwiązanie. — Nagle wyprostowała się na swoim miejscu, wpatrzona w ekran telefonu, jakby właśnie stało się coś strasznego. — No nie! Wiedzieliście, że Wilki Ilhy przegrały ostatni mecz z Orłami Tavarilis? Przecież NIKT nie przegrywa z Orłami, to są totalne lamusy.

— Orły w ogóle dostały się do rozgrywek? — zdziwił się Vol, odwracając się w stronę Aki i marszcząc brwi. — Przecież oni się wręcz potykają o piłkę. Ba, oni potykają się sami o siebie! To nawet ja gram lepiej od nich, a jestem kompletnym amatorem.

— Od nich każdy gra lepiej, prawda? Więc nie mam pojęcia, jakim cudem się przebili. Chyba że ktoś znowu zaczął się bawić w podkupywanie meczów. Ten dzisiejszy sport to jakaś totalna masakra.

— Sport? O czym wy gadacie? — prychnął Finen, podnosząc na nich wzrok. — Sport w Krainach Pokoju to od dawna jeden, wielki szwindel. Tam dosłownie wszystko jest ustawione.

— Gadanie wyższych warstw. Mówimy o zupełnie innych rozgrywkach, nie o tych waszych wydumanych sportach. Słyszałeś kiedyś o zawodach leśnych? Pewnie nie. TO są dopiero prawdziwe rozgrywki, a nie jakieś wasze marne piłki nożne czy siatkówki. No więc w tej grze sztuka polega na tym, że trzeba się poruszać doskonale po wyznaczonym terenie i kiedy...

— Ja tu planuję włamanie! — odezwał się z niedowierzaniem Rever, zgniatając w dłoni ołówek. Coś trzasnęło i ten przełamał się na dwie części, jednak chłopak nie zwrócił na to uwagi. — A wy sobie rozmawiacie o jakichś sportach? To jest śmieszne!

— Nikt ci nie kazał planować włamania — stwierdziła suchym tonem Aka, znów rozpoczynając zabawę telefonem. — Ogólnie to nie wiem, po co w ogóle planujesz włamanie. Niby mogłabym cię wydać policji w Wardzie, ale kapitan upiera się przy tym, że pasażerów się nie sprzedaje władzom. Nawet nie macie pojęcia, jakich okropnych zbirów czasem trzeba było przewozić.

— Uwierzymy ci na słowo — powiedział szybko Vol. — Nie chcemy raczej znać szczegółów. No więc... — zaczął i gorączkowo przeszukał własne myśli, próbując znaleźć jakiś ciekawszy temat do rozmowy — prawie cała załoga tego statku to duchy? Tylko ty jesteś żywa?

— Kiedyś próbowaliśmy rekrutować żywych — odpowiedziała dziewczyna, przewieszając się przez podłokietnik fotela i nadal wpatrując się w telefon. Brązowe włosy wylądowały na podłodze. — Ale każdy albo szybko umierał i stawał się duchem, albo okazywał się beznadziejnym załogantem. Czasem następowały dwa naraz. No więc po dwudziestym takim przypadku Ombra zrezygnowała z tego pomysłu i tylko ja tutaj nie jestem duchem. No i ona teoretycznie też nie, bo też żadna magia nie trzyma jej w tym świecie, tylko ona sama wróciła. Więc można by uznać ją za żywą, która przyjmuje eteryczną postać. Coś w stylu „zabili ją, ale uciekła".

— A więc tak się DA? — zainteresowała się nagle Ignea, wychylając się tak bardzo w stronę dziewczyny, że prawie spadła z własnego krzesła. Aka skinęła całkiem poważnie głową.

— Oczywiście, że się da. Trzeba tylko umieć okpić śmierć. Ale niestety nie mogę powiedzieć, jak to się robi. Złożyłam bardzo wiążącą przysięgę i gdybym ci powiedziała, to sama straciłabym swoją nieśmiertelność kosztem twojej. I nie jest mi z tego powodu przykro, bardzo lubię swoje życie.

— Ale się DA? — nie ustępowała Ignea i nie trzeba było być geniuszem, żeby wiedzieć, dlaczego zadaje takie pytanie. Aka znów skinęła głową, a potem chyba znudziła jej się pozycja, bo usiadła w fotelu jak każda cywilizowana osoba, opierając się o oparcie.

Na chwilę zapanowała cisza, którą przerywało tylko skrobanie ołówka Revera, kiedy ten wykonywał kolejne obliczenia. Vol widział bardzo wyraźnie, jak Ignea zamyśla się i uśmiecha nieznacznie sama do siebie. Ktoś powinien jej powiedzieć, że powstanie z martwych a oszukanie śmierci to dwie różne rzeczy, ale chłopak jakoś nie mógł się przemóc, żeby zniszczyć jej nadzieję. Wziął głęboki oddech i już miał się odezwać, kiedy statek po raz kolejny się zatrząsł. Powieszona na suficie lampa okręciła się kilka razy, po czym zgasła, pogrążając ich wszystkich w ciemnościach.

— Co jest? — zapytała z niesmakiem Aka, a jej buty zastukały o deski. Chwilę później rozległ się dziwny trzask i Vol poczuł, jak noga stołu uderza go w stopę. Aka zaklęła. — Szlag by to! Dlatego właśnie nienawidzę wpływać na wody umarlaków. Zawsze jakieś durnowate problemy.

— Słyszycie to? — zapytał nagle piskliwym tonem Finen. Słychać było, że był przerażony. Aka warknęła.

— Nie. I macie nie słuchać tego. To szepty zmarłych. Prędzej od nich zwariujecie, niż dowiecie się czegoś ciekawego. Więc nie słuchać! Zacznijcie sobie śpiewać czy coś nucić, czy rozmyślać o czymkolwiek, bylebyście tego NIE słuchali. To jest rozkaz!

— Skoro to jest takie niebezpieczne, to dlaczego w ogóle wpłynęliśmy do świata zmarłych? — zapytał z pewnym wyrzutem Vol. Kilkanaście iskier wyskoczyło spod jego skóry, nieco rozświetlając na chwilę pomieszczenie. — Mogliśmy przepłynąć po prostu Wiecznym Morzem i nie byłoby takich problemów.

— Takie przepłynięcie skraca podróż — oznajmiła wyniosłym tonem Aka. — Poza tym mało kiedy mamy problemy z barierą. I nie przebywamy na tej warstwie zbyt długo.

— Problemy zawsze zaczynają się, kiedy my bierzemy w czymś udział — jęknęła z rozpaczą Ignea. — Dlaczego to zawsze nasz muszą dopadać wszystkie najgorsze potwory? Jakby cały wszechświat zwrócił się przeciwko nam!

— Wszechświat nie jest sam w sobie żywą istotą, a co za tym idzie, nie można przypisywać mu takich rzeczy — odezwał się Rever, a Vol mógłby przysiąc, że pomimo panujących ciemności, widział jego przemądrzałą minę. — Jednak mimo to, rzeczywiście dziwnym jest fakt, że wszystko dopada akurat nas. Najpierw cienie, później demony wewnątrz duchów, a teraz... to, czymkolwiek to jest. W sumie to też duchy.

— O, zajmijcie się rozmową na ten temat — podchwyciła Aka, a potem znów zaklęła, po raz drugi wpadając na stół. — Ja idę sprawdzić, co się dzieje. I za żadne skarby nie ładować się na zewnątrz, bo będę musiała was zabić.

Drzwi otworzyły się na chwilę, wpuszczając minimalną ilość światła, po czym zamknęły się gwałtownie, gdy dziewczyna wyślizgnęła się przez nie. Vol znów poświecił trochę iskrami. Spróbował je przygasić, ale to zdało się na nic. Tęsknił nieco za starymi, dobrymi czasami, kiedy udało mu się przytłumić magię i nie stawał się latarnią przez każde mocniejsze uczucie. Pamiętał wciąż mgliście uwagi maga, na temat tego, jak powinno się panować nad mocą, ale nie mógł sobie przypomnieć wszystkich dokładnie i z tego też powodu zastosować. Na własne nieszczęście.

— To jest okropne — odezwał się znów Finen i coś mocno uderzyło w stół. Rozbłysk własnych iskier pozwolił Volowi zobaczyć, że uzdrowiciel uderzył w blat własną głową i już jej nie podniósł. — Niech ktoś zabierze te szepty!

— Ja niczego nie słyszę — powiedział Vol w dokładnie tej samej chwili co Rever. Spojrzeli na siebie przelotnie, a potem zwrócili wzrok na Igneę, która złapała się za głowę i również położyła ją na stole.

— Za dużo tego! Za dużo! Weźcie to! — warknęła, wbijając paznokcie w drewno. A raczej wbijając w nie pazury, w które nagle przekształciły się jej palce. To nie wróżyło niczego dobrego. Vol zerwał się ze swojego miejsca, a cienie zatańczyły na ścianach równie wesoło, co iskry na jego ciele.

— Co się w ogóle dzieje? — zapytał z lekką paniką, spoglądając to na Finena, to na Igneę, którzy warczeli do siebie i zaczęli się drapać po rękach, jakby zamierali zedrzeć sobie w ten sposób skórę z ramion. — Ja... nie rozumiem!

— Wpadli w szaleństwo, wywołane słowami zmarłych — stwierdził sucho Rever, również się podnosząc. Zdjął torbę z ramienia brata, a tamten nawet nie zaprotestował, zbyt zajęty samookaleczeniem poprzez uderzanie czołem w blat, jakby miał zamiar którąś z tych dwóch rzeczy rozwalić. Nieważne którą. Rever zaczął wyrzucać zawartość torby na stół. — Jestem absolutnie pewien, że gdzieś tutaj to było. Och, zobacz, czerka! — rzucił nagle, podnosząc owalny czerwony owoc ze stołu, po czym wsunął go sobie do ust. — Świetna. O, tu jest! — ucieszył się, podnosząc jakiś liść, który dla Vola wyglądał identycznie jak sto innych, rozrzuconych na blacie. — Teraz potrzebny jest tylko wrzątek...

— Skąd ja mam ci wziąć wrzątek? — Vol miał ochotę zacząć sobie rwać włosy z głowy, ale Rever, w przeciwieństwie do niego, był całkowicie opanowany. Podniósł jedną z buteleczek, które także wyrzucił z torby i podał ją nic nierozumiejącemu Volowi.

— Po prostu spróbuj to ogrzać. To prawie tylko sama woda, więc się nada.

— To, że czasem zdarzy mi się czarować prądem i przywołać jakąś błyskawicę, jeszcze nie oznacza, że potrafię w trakcie kilku sekund doprowadzić wodę do wrzenia!

— Dziękuję. — Rever wyrwał mu buteleczkę z ręki, odkorkował ją, a ze środka buchnęła para. Chłopak wrzucił do środka trzymany liść i zamieszał to wszystko, a przezroczysty płyn powoli przybrał zieloną barwę.

Młodszy Theryfer uśmiechnął się sam do siebie, spoglądając przez chwilę z zachwytem na lśniącą delikatnie substancję. Potem jego mina nagle zrobiła się ponura i w jednej chwili jakiś dziwny czar chwili prysł. Rever nie zamierzał się bawić w przekonywanie do wypicia napoju oszalałego brata, który zaczął akurat się histerycznie śmiać. Po prostu złapał go za włosy i wmusił w niego eliksir, tak że Finen właściwie nie miał innego wyjścia, niż go wypić. Ignei nie trzeba było tak przekonywać. Sama wyrwała buteleczkę z rąk i wlała w siebie resztki napoju, nawet jeśli po drodze rozlała przynajmniej połowę. Finen po raz kolejny uderzył czołem w stół, ale tym razem już nie podniósł głowy, tylko zaczął chrapać. Ignea za to podciągnęła nogi pod brodę i objęła je, zaczynając się kiwać w przód i w tył. Było to chyba najbliższe spokoju, co można było w jej przypadku osiągnąć.

— Nie ma go — powiedziała nagle, niby wpatrując się w Vola, jednak jej szeroko otwarte oczy mówiły, że wpatruje się w zupełnie coś innego. — Jest ich tak wiele. A jego tam nie ma.

Statek ponownie się zatrząsł, tym razem zwalając Vola z nóg. Chłopak wpadł na jakąś szafkę. Zakręciło mu się w głowie, kiedy gruba szkatułka spadła mu na głowę, odbiła się od niej i wylądowała na podłodze. Chłopak zaklął i podniósł się, a jego magia podpaliła podłogę, na której wylądował. Spróbował zdusić ogień butem, ale jego działania sprawiły, że ten zrobił się jeszcze większy. Dopiero Rever zdjął swój zielonkawy płaszcz i nim zdławił płomienie. Statek znów poruszył się niespokojnie, a niewielkie okienko otworzyło się, wpuszczając do środka świszczący podejrzanie wiatr. Vol cofnął się, kiedy nagle z całą siłą uderzyły w niego cudze myśli. Szybko zaczął nucić w myślach jakąś starą piosenkę, którą kiedyś usłyszał na ulicy, ale skupienie się na słowach było i tak strasznie trudne.

— Coś musiało się stać — zauważył Rever, podchodząc bliżej do otwartego okna, a nawet przez nie wyglądając, co w obecnej sytuacji było szczytem odwagi. — Nie jestem do końca pewien czy woda powinna się akurat TAK zachowywać.

— Jak? — Vol przepchnął się obok niego i sam spojrzał na zewnątrz.

Niebo było szarawe, woda spokojna i podejrzanie biała, ale biorąc pod uwagę, że wylądowali na innej warstwie rzeczywistości, to nie mogło być aż tak dziwne. Vol miał już dość jakichkolwiek wędrówek. Podczas gdy Wymiar Mroku był o wiele ciemniejszy od realnego świata i pozbawiony kolorów, tak warstwa duchów wydawała się bardziej mglista i... spokojniejsza. Tak w każdym razie myślał Vol, dopóki nagle z powierzchni morza nagle nie wystrzelił słup wody, wznosząc się aż pod samo niebo. Chłopak aż się cofnął, widząc coś takiego. Woda równie szybko upadła, wywołując niewielkie fale, ale dziwne wrażenie pozostało.

— Właśnie tak — podsumował to Rever spokojnie i z trzaskiem zamknął okno. Rozejrzał się po pomieszczeniu, a potem spokojnie wrócił na swoje miejsce przy stole i po prostu czekał. Vol spojrzał na niego w niemym zdumieniu. — No co? Mieliśmy czekać i kategorycznie nie wychodzić na zewnątrz. Więc nie zamierzam wychodzić. Muszę wrócić do swoich planów.

— A jak tam dzieje się coś złego? — zapytał Vol, nieco zbyt piskliwym głosem jak na niego. Znów zebrało mu się na kaszel. Odchrząknął. — Powinniśmy im chyba pomóc, a nie tak tutaj bezczynnie siedzieć!

— A czy byłeś kiedykolwiek wcześniej na wodach umarłych? — odpowiedział mu pytaniem Rever, kierując na niego całkiem poważne spojrzenie, które nie powinno należeć do tak młodej osoby. Vol przez chwilę miał dziwne wrażenie, że zobaczył jasną gwiazdę w brązowym oku, ale wrażenie szybko minęło. Powoli pokręcił głową. — No właśnie. Ja również nie. Obaj nie mamy bladego pojęcia, co może czaić się na zewnątrz. I z tego właśnie powodu, jeśli teraz wyjdziemy, żeby „nieść pomoc", jakbyś chciał zrobić, zapewne prędzej umrzemy, niż faktycznie jakkolwiek pomożemy. Rozsądniejszym wyjściem jest pozostać na swoim miejscu, tak jak ci kazano, zamiast szukać dziury w całym. A nuż nic poważnego się nie dzieje, na przykład załoga rozmawia z duchami, a ty wyjdziesz teraz i wszystko zepsujesz.

— Czyli zwyczajnie się boisz — podsumował Vol. Rever poczerwieniał nieco na twarzy i spuścił wzrok na swoje plany.

— Możliwe. Co nie zmienia faktu, że głupotą jest próba pomocy, jeśli nie masz bladego pojęcia, w czym właściwie chcesz pomóc.

— Czekaj chwilę, bo nie do końca to rozumiem. Zamierzasz tak po prostu iść na włam do jakiejś super ważnej budowli w Wardzie, kiedy już tam dotrzemy, ale boisz się wyjść na pokład statku, żeby pomóc załodze?

— Różnica między tymi dwoma rzeczami polega na tym, że w pierwszym przypadku wiem, na co się piszę — stwierdził sucho chłopak, zaczynając coś bazgrać na kartce. Znowu. — Mam rozpisany cały plan, więc wiem, czego powinienem unikać, czego się spodziewać. Wiem dokładnie, co muszę zrobić, przemyślałem każdy krok. Za to wyjście na zewnątrz wiąże się ze spontanicznością. Nie umiem być spontaniczny, a do walki nadaję się równie dobrze, co mój but. Może i da się nim zdzielić kogoś w głowę, ale przecież nie do tego został stworzony. Prędzej ciebie ktoś zabije, kiedy będziesz wojował butem, niż ty kogoś.

Vol otworzył usta, ale sam nie wiedział, co właściwie mógłby powiedzieć. Rozumowanie Revera było dziwne, dość niespotykane i na pozór nawet głupie, ale kiedy Vol zaczął szukać drogi, żeby je podważyć, nie był w stanie znaleźć ani jednej. Nie ulegało wątpliwości, że Theryfer naprawdę nie nadawał się na wojownika. I doskonale wiedział, jak dobierać słowa, żeby w razie odmiennego zdania rozmówcy, odebrać mu jakąkolwiek szansę na użycie kontrargumentów. Bo co niby Vol miałby w takiej chwili powiedzieć? Wszystko, co przychodziło mu do głowy, zostało już właściwie wyjaśnione.

— Znalazłam go — oznajmiła nagle z satysfakcją Ignea, zwracając na siebie uwagę. Jej oczy nadal były wpatrzone w coś, czego nikt inny nie widział. — Mówi, że trzeba poszukać serca bogini. Że to jest bardzo ważne, jeśli naprawdę chcemy być Obrońcami, tak jak on kiedyś był.

— Serca bogini? — podłapał od razu temat Rever i zrobił zamyśloną minę. — O którą boginię chodzi? Jest wiele opowieści o naprawdę wielu boginiach, które oddały swoje serca, z najróżniejszych powodów. Chociaż domyślam się... chodzi o Arisę, prawda?

— Boginię Gwiazd — przytaknęła słabo Ignea, a Rever zaklął pod nosem. — Jeśli chcemy wygrać, trzeba znaleźć serce, zanim znajdą je inni.

— O co chodzi z tym sercem? — zdziwił się Vol i szybko złapał się stołu, kiedy podłoga znów się poruszyła. Głupie wycieczki przez wody umarlaków. — Zupełnie nie rozumiem. Co do nas ma jakieś serce bogini?

— Według starych legend, bogini Gwiazd, Arisa, była matką samych gwiazd, a więc też całego życia w znanym nam wszechświecie — odezwał się Rever, biorąc czystą kartkę i zaczynając coś na niej szkicować. — Gdy zakończyła nadawanie dusz wszystkim żywym istotom, oddała im w posiadanie swoje własne serce, w postaci przewspaniałego klejnotu, który potrafił spełnić najskrytsze marzenie każdego, kto weźmie je do rąk. Jednakże istniał taki haczyk, że ilość owych życzeń była ograniczona i nikt tej samej krwi nie mógł wziąć go do rąk drugi raz, bo to wyrządziłoby mu poważną krzywdę. Jedno życzenie na jeden ród, nie więcej. Sam klejnot zniknął wieleset lat temu, a wszyscy którzy mieli styczność z jego historią jako taką, uważają, że na jego koncie zostało tylko jedno i ostatnie życzenie do spełnienia, ewentualnie dwa. Albo też rozpadł się w pył, po tym jak wykorzystano ostatnie, ale skoro mamy go znaleźć, to raczej oznacza, że wciąż istnieje.

— Ale po co mamy szukać jakiegoś serca? — nadal nie rozumiał Vol. Oboje spojrzeli pytająco na Igneę, której powieki powoli zaczęły opadać. Dziewczyna w końcu robiła się senna, jednak nie był to dobry moment.

— Oni go szukają — odpowiedziała tajemniczo, uśmiechając się lekko. Tak jakby to jedno zdanie wszystko wyjaśniało. Chyba to zauważyła, bo uniosła rękę, którą dotąd obejmowała kolana i położyła ją na stole, znów powtarzając to samo: — ONI go szukają.

— Ała — jęknął Rever, wpatrując się w kartkę, którą wskazała Ignea. Vol również na nią spojrzał, ale okazało się, że styl pisania Theryfera nie był po prostu koślawy i nieczytelny. To po prostu musiał być jakiś szyfr, którego nikt poza autorem nie umiał odczytać. — No cóż, jeśli to faktycznie oni próbują znaleźć to serce, to może faktycznie powinniśmy też zacząć to robić, żeby ich wyprzedzić. Podoba mi się moje życie takim, jakim jest.

— Co za oni? — zezłościł się Vol, wciąż niczego nie rozumiejąc. — Ktoś raczy mi wyjaśnić, kto jeszcze szuka tego całego serca i dlaczego właściwie jest takie ważne?

— Przecież już powiedziałem. Spełni życzenie. KAŻDE życzenie. A skoro ktoś go szuka, to nie jest dobrze i gdyby... czy naprawdę wszyscy muszą mi zawsze przerywać?!

Aka wpadła do pomieszczenia tak gwałtownie, że prawie wyrwała drzwi z zawiasów, które zaskrzypiały przerażająco. Dziewczyna gdzieś zgubiła czarny płaszcz, którym wcześniej była okryta, a jej oczy były jakby większe niż poprzednim razem, ale poza tym wyglądała dokładnie tak samo, jak poprzednim razem. No, prawie tak samo. Wcześniej na jej twarzy nie malowało się przerażenie. Szybko zamknęła za sobą drzwi i po raz kolejny rzuciła się na fotel.

— Mam dooosyć tego dnia — jęknęła, nie zwracając uwagi na nikogo z obecnych. Jakby w odpowiedzi, statek znów się zatrząsł, zrzucając dziewczynę na podłogę. Syknęła ze złością. — Ugh. Jeszcze tego brakowało. — Zaczęła się podnosić niezdarnie, ale w połowie drogi się poddała i znów uderzyła w deski. — Możecie sobie już wyjść na zewnątrz — mruknęła. — I tak już bardziej tego nie zepsujecie.

Vol uniósł brwi w zdziwieniu, ale zaciekawienie wygrało u niego z ostrożnością i wyjrzał przez drzwi. Nie zobaczył nikogo, więc powoli wyszedł na zewnątrz. Rozejrzał się dookoła, a wtedy też usłyszał czyjś ostry głos, dobiegający od strony dziobu. Wspiął się więc wolno po schodach na nadbudówkę i zatrzymał się, żeby z niedowierzaniem wpatrywać się w scenę, która się przed nim pojawiła.

Ombra siedziała na relingu, przyglądając się ze znudzeniem swojemu berłu, które wcześniej wyczarowała. Wciąż była w podejrzanej postaci człowieka, przez co nie przypominała ducha, którym być powinna. Szare włosy zasłaniały niemal całą twarz, ale Vol i tak widział, że malował się na niej niesmak.

Tuż obok niej na pokładzie stał... Vol nie był do końca pewien, co to było. Biorąc pod uwagę miejsce, rzeczywistość, w której wciąż przebywali, zapewne był to jakiś duch, tyle że nie wyglądał na ducha. Chłopak uznałby, że to kolejny słup wody, który wystrzelił z morza, gdyby nie fakt, że to coś stało sobie na pokładzie, ociekając białą wodą i ewidentnie jakoś żyło. Mgła unosiła się wokół, a gdy dosięgnęła Vola, ten owinął się szczelniej płaszczem. Była lodowata. Wodne coś na chwilę zwróciło na niego uwagę, a spod zasłony wodnej wyłoniło się pięć niewielkich kulek koloru czerwieni. Dopiero gdy mrugnęły, Vol zorientował się, że nie były to jakieś guziki od koszuli, tylko oczy. Jednak stworzenie nie przejęło się nim i odwróciło się znów do swojego rozmówcy.

Którym był nikt inny, jak Dessan. Vol w pewnej chwili zapomniał, że ten diablik wsiadł razem z nimi na statek, więc nie zauważył jego braku przy stole. Jego czerwień bardzo wyraźnie odcinała się od otoczenia, wyglądał, jakby płonął w tym szarawym świecie. Uśmiechał się sarkastycznie, ale biorąc pod uwagę, że był pełnokrwistym diablikiem, nie można było uznać tego za dziwne. To, że najwyraźniej wdał się w kłótnię z jakimś wodnym duchem, nie było już po prostu złośliwe. Było głupie.

— Co...? — zdołał wydusić z siebie Vol, podchodząc krok bliżej. Przełknął ślinę i spróbował znowu. — Co tutaj właściwie się dzieje?

— Rik wpadł do nas z wizytą — oznajmiła spokojnie Ombra, czyszcząc dokładnie kryształ, który był zwieńczeniem jej berła. Tak jak cała reszta jej, był ponury i niemal wyzbyty koloru, gdzieś w jego wnętrzu krył się jednak jakiś błysk fioletu. Vol domyślił się, że owy Rik to ta dziwna, nie do końca wodna czy też żywa istota. — Z początku myśleliśmy, że to Inhar, bo oni są bliźniakami, ale na szczęście nie. Tyle że pan wspaniały pasażer uznał, że potrzeba z naszym kolegą powalczyć. I teraz się kłócą... o nie, przepraszam. Nie kłócą się. „Dyskutują". I żaden nie zamierza skończyć.

— Nie będę słuchał, jak na pół szalony wodnik mnie obraża — powiedział jadowitym tonem Dessan, wpatrując się zmrużonymi oczami w coś, co u Rika najwyraźniej było twarzą. — Topielec od siedmiu boleści. Gdybyśmy byli w normalnym świecie...

Rik mu przerwał, wyrzucając z siebie jakieś niezrozumiałe dla Vola słowa, a woda, z której był niejako stworzony, zafalowała niebezpiecznie. Nagle, zamiast opadać na pokład, jak do tej pory, zaczęła się unosić, sprawiając, że duch miał formę trochę bardziej ludzką niż wcześniej, nawet jeśli wciąż było mu do tego daleko i wyglądał też, jakby na głowie zrobił sobie irokeza z wody, która na samym czubku zmieniała się w parę. Właściwie mina Dessana również sugerowała, że spomiędzy jego włosów powinna się wydobywać para. Okulary przekrzywiły mu się na nosie, pokazując tęczówkę równie czerwoną, co cała reszta diablika.

— Przepraszam bardzo? Że niby mówisz o mnie? Sam powinieneś najpierw przejrzeć się w lustrze, cudaku, zanim zaczniesz oceniać innych. Tak w ogóle, to powinieneś wyparować się cały. Gdybym to ja wyglądał tak jak ty...

Ombra zeskoczyła z relingu i wyminęła zgrabnie dwójkę kłócących się, po czym z krzywym uśmiechem na ustach podeszła do Vola.

— Odpływamy — rzuciła przez ramię do Dessana. Albo też do Rika. Chociaż pewnie informacja przeznaczona była dla obu. Sama kobieta zamigotała nagle, znów tracąc widoczność. Zamieniając się na powrót w ducha. — Wyminęliśmy burzę. Świat życia za pięć jednostek. Radzę się spieszyć.

Rik wydał z siebie dźwięk, który brzmiał jak drwiące prychnięcie, po czym ruszył szybko w stronę burty i zniknął za nią, mieszając się na powrót z wodą, którą wcześniej musiał być. W miejscu, w które spadł, pojawił się słup wody i Vol przez chwilę widział na jego szczycie niewielkiego, pięciookiego chochlika, który uśmiechał się drwiąco. Słup wody opadł szybko i powierzchnia morza na powrót była gładka, nic nie wskazywało na to, że pod nią żyją równie dziwnie istoty, jak ta, która chwilę wcześniej stała na pokładzie.

Dessan nie wyglądał na zadowolonego z takiego przebiegu wydarzeń. Poprawił swoje okulary, zasłaniając czerwone oko i dumnym krokiem wrócił na swoje miejsce na samym dziobie statku, które zajmował od samego początku. Vol ostrożnie zaczął schodzić po schodach, żeby w razie kolejnego wstrząsu nie spaść z nich i nie złamać sobie czegoś, ale zarówno woda, jak i sam statek były wyjątkowo spokojne.

Jakkolwiek przeskok w odległości, gdy wyruszali z portu, był bardzo mocno odczuwalny, tak Vol zupełnie nie poczuł przejścia między różnymi warstwami rzeczywistości. Dopiero po chwili zorientował się, że świat nie jest już zasnuty mgłą. A potem podłoga się poruszyła, uciekając mu spod butów i wylądował głową na deskach pokładu. Zaklął pod nosem, wpatrzony w niebo, po którym przez chwilę latały gwiazdki. Zniknęły, dopiero kiedy jasna błyskawica rozjaśniła czarne chmury, a Vol zerwał się na równe nogi.

— Mieliśmy wypłynąć z burzy! — rzucił w przestrzeń, czując, jak włosy jeżą mu się na głowie. Nie teraz! Jeśli jego magia teraz zechce przyzywać błyskawice, z całą pewnością wylądują w wodzie, kiedy statek rozpadnie się na kawałki. Złapał się poręczy schodów, kiedy wszystko znów zawirowało. — Dlaczego wciąż jesteśmy wewnątrz burzy?!

— Nie wiem! — odezwała się Ombra, materializując się tuż obok niego, a on powstrzymał się od wzdrygnięcia. Musiał sobie kiedyś zanotować, żeby nigdy więcej nie wybierać się z duchami w podróż, jeśli nie chce zejść na zawał serca. — Specjalnie przepłynęliśmy dłuższy dystans, niż powinna zajmować burza! Jej nie powinno tutaj być.

— Może po prostu wpadliśmy w inną — zaproponował nieśmiało duch jakiegoś młodzieńca, pojawiając się po drugiej stronie Vola i prawie strasząc go na śmierć. — To niecodzienne, ale czasem się zdarza.

— Jest też trzecia możliwość. — Kolejny duch. Tym razem znów kobiety. Vol zmarszczył brwi, pamiętając, że Aka tego ducha akurat przedstawiała. Mires? Mira? Mi... Mira'L. Tak, to chyba była Mira'L.

Ombra spojrzała na podwładną, która odruchowo zdjęła łuk z pleców, chociaż przecież była duchem i takim widmowym łukiem nie mogła nikomu zrobić krzywdy. Kapitan westchnęła, a potem spojrzała poważnie na Vola.

— Z naszym szczęściem, pasażerowie powinni przesiedzieć cały rejs w swoich kajutach i się nie wychylać — rzekła nieco wyniosłym tonem. — Niestety, wybraliście sobie najgorszy możliwy okres, na przeprawianie się przez jakiekolwiek wody. Początek Wietrznej pory to ulubiona pora wypraw wszystkich piratów na wszystkie możliwe kierunku świata.

— Piratów? — zdziwił się Vol, nie będąc pewnym, czy aby na pewno dobrze usłyszał. — To piraci napadają na statki widmo?!

— Nie wszyscy piraci. Tylko jedni są na tyle głupi, żeby mieszać nam szyki.

Vol czekał na dalszą wypowiedź, ale nic nie wskazywało na to, by miał ją otrzymać. Spróbował sięgnąć w stronę burzy, ale coś boleśnie odepchnęło jego magię, tak, że aż się zatoczył do tyłu i przeniknął przez ducha młodzieńca. Od tego poczuł się jeszcze gorzej.

— Piraci spod znaku Nicości — dokończyła swoją myśl Ombra, uśmiechając się jednocześnie smutno i wrednie. Aka wypadła przez drzwi na zewnątrz, wymachując swoją szablą na wszystkie strony.

— Znowu chcą napadać! Wytnę Avertesowi ten jego uśmieszek na szyi, odechce mu się głupich zabaw. Za Upadek!

Całe grono duchów powtórzyło ten okrzyk radośnie, nawet jeśli brzmiało to nieco zabawnie w ich wykonaniu. Wszyscy powyciągali jakąś broń albo też wytworzyli ją z powietrza, bo niemożliwe było, by dwuręczne miecze pomieściły się komuś do kieszeni marynarki, nawet jeśli był piratem. Duch Mira'L trącił nieśmiało Vola w ramię, a ten, wiedziony dziwnym impulsem, dołączył się do salwy okrzyków.

Krzyki obudziły Finena i Igneę, którzy też wychynęli na zewnątrz, by obejrzeć całe to zamieszanie, odbywające się na pokładzie. Ignea trzymała w ręce parasolkę, którą prawdopodobnie wyjęła ze swojego bagażu i zaczęła nią wymachiwać, jakby to była równie groźna broń co wszystkie miecze i pistolety duchów. Nawet Rever pojawił się w tłumie, chociaż pewnie zrobił to tylko dlatego, żeby nie zostać samemu na czas takiego zamieszania.

A potem statek po raz kolejny zatrząsł się potwornie i cała ich gromadka wylądowała na deskach, wpadając na siebie nawzajem.

~~*~~

Koel Alieaster nie pamiętał, kiedy ostatnio robił coś tak nieodpowiedzialnego. Wcześniej myślał, że może ma już za sobą czasy nierozważnych decyzji i ciągłego narażania życia, ale najwyraźniej się pomylił. Oczywiście rodzeństwo zawsze wiedziało wszystko lepiej od niego i ładowało się w takie sytuacje, z których trzeba było ich wyciągać. Co też Avethowi strzeliło do głowy, żeby próbować się układać z Demonem burz? Przecież coś takiego nie mogło skończyć się dobrze!

Jedyny bagaż Koela na długą podróż stanowił niewielki plecak, który pożyczył od syna, nie wiadomo nawet którego. Tak często wymieniali się swoimi rzeczami, że ojciec już dawno przestał zwracać uwagę, co należało do kogo.

Wredne korzenie czepiały się jego nóg, a gałęzie chlastały go po twarzy, ale nie przejmował się tym zupełnie. Kilkanaście albo też kilkadziesiąt cieni podążało jego śladem, jednakże żaden nie ośmielił pokazać mu się na oczy. Śledziły, oceniały jego ruchy z oddali, ale nigdy nie podchodziły bliżej. To był ich świat, więc z punktu widzenia normalnej osoby, nie powinny aż tak się bać intruza. Jednakże cienie nie były głupie, były nawet mądrzejsze od wielu innych stworzeń z Wymiaru Środka, wiedziały więc, z kim zadzierać można, a z kim raczej się nie powinno. Koel zdecydowanie zaliczał się do drugiej grupy, nawet jeśli nigdy specjalnie nie wyglądał na wielce groźnego.

Lizia będzie się martwić. Więcej niż martwić. Po długich namowach w końcu zrozumiała, że zabranianie mężowi wyprawy po ratowanie jego brata jest równie efektywne, co próba złowienia ryby w kałuży. Nie uda się, choćby i każdy mocno się o to starał. Dlatego też koniec końców zgodziła się na to, oczywiście zapowiadając wcześniej, że jeśli Koel postanowi jednak do domu nie wracać, z jakiegokolwiek powodu, ona go znajdzie, nawet jeśli w tym celu musiałaby zejść do piekieł i zwyzywa tak, że pożałuje kiedykolwiek, iż ją zostawił. Brzmiało to wystarczająco groźnie, by Koel jednak za wszelką cenę chciał do domu wrócić.

Wymiar Mroku był wielki, nie różnił się jednak aż tak bardzo od Wymiaru Środka. Wystarczyło założyć, że niektóre wymiary mogą się nie zgadzać z tym, co Koel mógłby pamiętać, jednak większość pozostawała ta sama. Choć niektóre ścieżki wydeptane w Złotej Puszczy były poskręcane, a drzewa wyglądały o wiele groźniej, w zasadzie nic innego się nie różniło. Przystanął na chwilę, by się rozejrzeć, a cienie szybko uciekły z zasięgu jego wzroku. Wciąż nie było ani jednego śladu obecności Avetha. Za to wyczuł w powietrzu coś znajomego, coś, czego nie czuł od tak dawna, że zupełnie już zapomniał, czym owo coś było.

Chciał za tym podążyć, ale doskonale pamiętał, że miał szukać innej drogi. Drogi do pałacu Demona burz, gdzie prawdopodobnie był jego brat. Problem polegał na tym, że Demon postawił sobie naprawdę wiele pałaców w naprawdę wielu miejscach i trudno było odgadnąć, w których rzeczywiście czasem przebywał, a które zostały stworzone tylko dla ozdoby i niepoznaki, żeby zmylić wędrowców takich jak Koel.

Jeden z pałaców znajdował się właśnie w widmowej wersji Złotej Puszczy, którą miejscowe cienie nazywały chyba Dziczą Pełną Czerni, ale sam Koel nie był tego pewien. Język cieni trudno było zrozumieć, znacząco różnił się od wszystkich języków Wymiaru Środka, co było na tyle ironiczne, że wiele innych rzeczy pozostawało podobnych. Zdawał sobie sprawę, że pałac, do którego zmierza, nie może być rzeczywistym siedliskiem Demona, ale nie zamierzał przepuścić okazji, by w nim poszperać. A nuż znajdzie jakąś wskazówkę, która naprowadzi go na właściwy trop.

Jeden z cieni się zbliżył. Był bliżej niż wszystkie poprzednie. Koel zatrzymał się więc, a wszystkie wścibskie stworzenia zamarły w bezruchu, próbując udawać, że wcale nie umieją się przemieszczać. Najbliższy cień chyba zrozumiał swój błąd, bo szybko się cofnął i umknął w głąb lasu. Fior stał jeszcze przez chwilę, nasłuchując uważnie, po czym znów ruszył przed siebie.

Tam, gdzie normalnie w Złotej Puszczy istniało Jezioro Błękitne i spadający do niego Wodospad Wiecznie Żywych, tam w tym samym miejscu wewnątrz Dziczy Pełnej Czerni istniała Kałuża Łez, a na górującej nad nią skale stał pałac jakby wyryty w kamieniach przez ponurą substancję, której nijak nie szło nazwać wodą. Koel nie był na tyle głupi, by zbliżać się do jeziora, ominął je więc szerokim łukiem. W zboczu skały ktoś stworzył schody, które były jednak równie pokręcone co cała reszta rzeczy wokół, wchodzenie po nich nie różniło się więc zbytnio od wspinaczki.

Koel nawet nie musiał stukać do wrót zamku, były one otwarte szeroko, jakby zapraszały go do środka. Można by pomyśleć, że była to pułapka, gdyby nie fakt, że cienie nie zastawiały pułapek w swym własnym świecie. Były jak jedna wielka rodzina, a jakiekolwiek zamknięte drzwi nie miały dla nich żadnego sensu. Oczywiście wyjątkami były wygnane cienie, ale tych było bardzo, bardzo mało i raczej nie dało się ich łatwo znaleźć. Gdyby to było proste, Koel zapewne już dawno by je odnalazł i poprosił o pomoc w poszukiwaniach.

W samym wejściu stała rzeźba, przedstawiająca nikogo innego, jak samego jedynego władcę cieni, Demona burz w jego kolejnych wielkich wcieleniach. Na samym dole spoczywała bezkształtna masa, postać cienia, której nie dało się jasno określić. Nad nią widniał Demon przedstawiany jako jeden ze skrzydlatych arhołów, z ogromnymi oczami, czterema rękoma i aureolą nad głową. Jak na ironię, następną jego postacią był diablik. Czwartą i ostatnią — ryhh, forma, która chyba odpowiadała mu najbardziej. Owadzi demon... Koel wolał tego nie interpretować.

Wyminął rzeźbę i wspiął się po schodach, które drżały pod każdym jego krokiem. Gdzieś tam powinien być jakiś gabinet, sala, jakieś miejsce, w którym ktoś zostawiłby jakiekolwiek, choćby najmniejsze wskazówki. Cienie zostały w holu, nie odważyły się wejść wyżej za Koelem. Wszystkie one bały się gniewu swojego władcy, gdyby ten dowiedział się, że ktoś myszkuje po jego posiadłości. Zamiast tego zaczęły składać pokłony pomnikowi.

Zajrzał do każdego mijanego pomieszczenia, ale poza zniszczonymi meblami nie znalazł nic wartego uwagi. W jednej z sal co prawda leżała sterta papieru, ale każda z kartek była zupełnie pusta. Jeśli kiedyś coś na nich zapisano, dawno już zdążyło wyblaknąć. Koel westchnął z rezygnacją, po czym poprawił swój płaszcz. Nawet pomimo tak grubego okrycia i tak było mu niezmiernie zimno. Połamał więc stolik, ułożył w ognisko i użył jednej z kartek jako podpałki. Jak to dobrze, że ludzie wymyślili zapalniczki i że wziął kilka ze sobą, bo już dawno zapomniał, jak powinno się rozpalać drewno innymi sposobami. Ogień zatańczył spokojnie, rozświetlając nieco ciemności ponurego wymiaru. Koel ułożył się wygodnie pod ścianą. Czas w Wymiarze Cieni płynął zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza jeśli było przyzwyczajonym się do trzydziestogodzinnej doby. Przy tym dzień cieni był równie krótki, co mrugnięcie, a jedyną oznaką, że nastaje noc, były dwie kule zmieniające się co jakiś czas, widniejące na niebie, udające słońce i księżyc. Tylko po wielkości dało się je od siebie odróżnić.

Koel wyjrzał przez koślawe okno na zewnątrz, wysoko ponad gałęzie martwych drzew, gdzie na niebie już wspinała się mniejsza z kul. Albo po prostu koło, bo fior miał dziwne wrażenie, że owo coś również istnieje tylko w dwóch wymiarach, tak samo, jak i cienie. Nie zamierzał jednak zostawać na tyle długo w tym świecie, by się o tym przekonać. Musiał tylko znaleźć brata, a potem się stąd wynosił na zawsze, o ile pozwoli na to wstrętny los.

Musiał się jednak też przespać, zmęczony wędrówką. Ziewnął, przeciągnął się i zwinął w kulkę na podłodze. Miał pewność, że żaden z cieni nie odważy się do niego podejść, nawet gdyby ogień już zgasł, ale mimo to i tak obserwował uważnie drzwi, dopóki zmęczenie nie wzięło góry i nie pozwoliło mu w końcu zapaść w sen.